Skocz do zawartości
Nerwica.com

Anilorak

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia Anilorak

  1. W sobotę wróciłam do akademika. Generalnie dużo się tutaj nauczyłam, na pewno życia i samodzielności, ale totalnie czuję że to nie moje miejsce, nie moi ludzie. Po wejściu do pokoju przez pół dnia zastanawiałam się co ja tu robię. Ciężko mi się na czymś skupić. W większości siedzę na telefonie żeby jakoś przeżyć. Nawet jakoś szczególnie nie tęsknię do domu i rodziny. Przyzwyczaiłam się do rozmów przez telefon i bycia "ba własną rękę".. ale nadal nie czuję się tu okej i wpadam w psychiczny dół kiedy tu wracam
  2. Cześć wszystkim, zwykle nie sięgam po takie środki, jak pisanie na forum, ale w tej chwili stoję pod ścianą. Wprawdzie lepiej radze sobie psychicznie, leki na pewno pomagają. Wkrótce mam się też wybrać do psychoterapeuty.. jednak jest to nagła sytuacja i nie mam nikogo, kto by mógł wysłuchać. Zaczął się nowy semestr, dzisiaj był pierwszy dzień zajęć. Ogólnie wczoraj wieczorem byłam tak pozytywnie nastawiona, dzisiaj rano też. Cieszyłam się ze znowu zobaczę znajome twarze i że niedługo skończę drugi rok.. Tyle że po powrocie z jednych zajęć miałam taki kołowrotek emocji, że do tej pory, a jest 22:45 nie byłam w stanie nic konkretnego zrobić. Bardzo szybko w czasie wolnego zapomniałam, jak to jest porównywać się do innych, słyszeć w głowie myśli, wyzywające cię od gorszych, głupyszych, niezaradnych, beznadziejnych.. że ten chłopak w którym się zabujałam nie tylko ma cię w poważaniu, ale na pewno uważa za ciapę i ogólnie godną politowania. Szybko przypomniałam sobie, że na zajęciach moja pewność siebie w wiedzy językowej, którą mam (studiuje lingwistykę) drastycznie spada i jak zwykle czuję że nic nie umiem i się nie nadaje. Kochałam tłumaczyć i uczyć się angielskiego, ale szczególnie jedna babka, w sumie dwie, tak mi to obrzydziła, że wymiotuję na myśl o praktykach... przykre to i chce mi się płakać z tego powodu. W dodatku mam strasznie rozgadaną współlokatorkę, która zajmuje się głównie swoimi problemami. Nieraz dawalam jej zrozumienia że nie mam psychicznie możliwości jej zawsze słuchać, ale odbija się to jak groch o ścianę. Często muszę uciekać na korytarz albo pod prysznic dla odrobiny spokoju. Mogłabym przejść do jednoosobówki ale boję się że ją tym urażę. Nie wiem jakbym jej to wytłumaczyła. Nie umiem jej dobitnie powiedzieć, że potrzebuje pół dnia ciszy i spokoju, żeby jakoś funkcjonować. Boje się że się obrazi.. czy coś. Konfrontacji i konfliktów po prostu nie znoszę. Nie wiem co robić. Już nawet nie mam siły po raz enty myśleć o rzuceniu studiów (które zresztą były moim wyborem i które.. kocham??, teraz to nie wiem, bo częściej kipię na zajęciach i na nie marudzę niż się z nich cieszę).. jestem zrezygnowana. Obecnie jedyny plus tego że studiuje to sympatyczni ludzie w grupie i to że mogę pochwalić się rodzinie wynikami. Ciągle się męczę sama z sobą. Mam wrażenie że to duże miasto mnie dusi. Że to środowisko tłumaczy i jego oczekiwania mnie przerastają. Czuję się strasznie antyspołeczna, bo najlepiej się czuje zamknięta w pokoju. Boje się wychodzić z domu. Co jest ze mną nie tak? Radość czerpię jeszcze z dawania korków, ale i tutaj nie mam spokoju. Wieczne obawy, że jestem beznadziejna, że powinnam odpuścić, że jestem niewystarczająca, nawet mimo oczywistego zadowolenia uczniów. Większość czasu walczę sama z sobą o spokój w głowie. Czasem jeszcze dadzą o sobie znać jakieś rzeczy z przeszłości, jakiś żal do kogoś, jakaś rana, bolesne wspomnienie.. Mam dość tych "łatek", które przykleiły się do mnie w podstawówce (głupia, zbyt powolna, dziwna, nieogarnięta) i które co jakiś czas aktywują się, kiedy popełnię błąd albo ktoś mnie skrytykuje. Dziś to w ogóle czuję się jak worek bokserki, w który ktoś mógłby uderzyć, a ja nie umialabym się obronić. Zdecydowanie zbyt łatwo mnie zranić.. nie wiem jak się bronić i nie brać do siebie słó innych...
  3. Bardzo dziękuję za słowa otuchy. Wiele dla mnie znaczą. Wcześniej nawet nie słyszałam o czymś takim jak nerwica eklezjogenna, ale jak trochę o tym poczytałam, to rzeczywiście nie jest to wykluczone. Oj, tak, mnie już nieźle namieszała.. Mam się wkrótce widzieć z pewnym duchownym, który zna się na tych sprawach (psychologia i tym podobne), więc mam nadzieję że z jego pomocą z tego wyjdę i wyprostuję ten skrzywiony obraz Boga. Hej, mega dziękuję za odpowiedź. Jeju, naprawdę nie wiem ile razy wydawało mi się, że tylko ja mam taki problem. Do tamtego roku to żyłam w jakiejś bańce. Tak, myślałam też o udaniu się do duchownego. Właśnie nawiązałam z jednym kontakt, widzę że zna się dobrze na sprawach psychologii i jej zaburzeń, więc mam nadzieję że pomoże mi wyjść na prostą. Hej, jestem bardzo wdzięczna za wiadomość. Tak, leczenia na pewno teraz nie przerwę, bo raz tak zrobiłam na własną rękę, co nie skończyło się ciekawie. Właśnie mam taki problem z właściwym obrazem Boga kochającego i miłosiernego, ale teraz jak mam się spotkać z duchownym, który orientuje się w tematach psychologii, to mam nadzieję że mi pomoże.
  4. Cześć wszystkim. Jest to mój pierwszy post, mimo że jestem na forum od około roku. Przeczytałam już wiele różnych wątków związanych z tym tematem, ale jednak każdy problem jest nieco inny, więc chciałabym napisać konkretnie o swojej sytuacji. Najlepiej zacznę od początku. Jestem studentką lingwistyki. To jest kierunek i uczelnia, które sama wybrałam i o których marzyłam. Mam dom, kochających rodziców, finansowo nie jest może najcudowniej, ale dajemy radę. Generalnie materialnie mam czego potrzeba. Odkąd pamiętam byłam nieśmiała, małomówna, wrażliwa, emocjonalna. Słabo radziłam sobie z krytyką, nie miałam za bardzo znajomych, byłam na boku klasy, czułam się gorsza, głupsza. Wychowywała mnie babcia, która nie bardzo rozumiała moich potrzeb emocjonalnych (bo sama nie miała ich zaspokojonych), ale za to wymagała ode mnie osiągnięć. Rzeczy musiały być po jej myśli, nawet to czy litery w moim zeszycie nie są zbyt wąskie lub szerokie, a w przeciwnym wypadku było obwinianie i krytyka. Chłonęłam każde ich słowo. Długo bezwzględnie słuchałam się babci, chciałam żeby i ona i mama były ze mnie zadowolone, przez co dążyłam do bycia wręcz idealnym dzieckiem. Kiedy mi to nie wychodziło, płakałam, miałam myśli samobójcze (były dwie sytuacje które bardzo dobrze pamiętam: raz chciałam wyjść na ulicę i rzucić się pod samochód (miałam chyba mniej niż 10 lat) a raz chciałam wbić sobie nóż w klatkę piersiową (byłam bliżej gimnazjum), bo nie radziłam sobie z matematyką. Zawsze czułam się też gorsza od brata, który od małego wykazywał zdolności umysłu ścisłego, był według mnie inteligentniejszy (nawet mimo że nikt nas do siebie nie porównywał). Do tej pory jest między nami różnica, bo on bardziej kieruje się rozumem, jest baardzo małomówny i znacznie bardziej opanowany, a ja jestem bardziej wylewna i emocjonalna. Znaczy to nie tak, że nie używam rozumu, ale wiecie o co chodzi.. Mimo że nie chcę, porównuję się do niego. Rodzina też się rozwaliła, bo mama nie dogaduje się z siostrami (już za dziecka były poróżnione przez babcię). Mama jest taka jak ja – cicha i spokojna, a ciocie – wygadane, szybkie i głośne. Boli mnie ta sytuacja, szczególnie mocno przeszyłam ostatnią kłótnię mamy z jedną ciocią, gdzie doszło nawet do rękoczynów i wrzasków. O ile do tej pory czułam się przy ciociach niekomfortowo, tak teraz zaczęłam się ich bać. A właśnie odnośnie strachu. Jako dziecko bałam się różnych rzeczy, ale taki najgorszy strach, który pojawił się w moim życiu był związany z piekłem. Pamiętam jak jako młoda nastolatka mówiłam mamie że na pewno będę potępiona (tutaj pokazuje się też moja tendencja do katastrofizacji, która ciągnie się po dziś dzień). Ponieważ chciałam uniknąć tego losu coraz częściej i częściej desperacko szukałam odpowiedzi na różne pytania. Z czasem pojawiły się u mnie pierwsze obsesje. Nie miałam ani grama tolerancji dla jakiejkolwiek wątpliwości, musiałam wiedzieć na 100% czy coś jest złe czy nie. Potrafiłam przesiadywać godzinami na internecie szukając jakiejkolwiek wypowiedzi na dany temat, tylko po to żeby zyskać chwilową ulgę, a potem pod wpływem cienia wątpliwości wpaść w tę samą spiralę. Wtedy to pojawiły się jasno moje perfekcjonistyczne tendencje. Czułam na sobie ogromną presję, żeby żyć idealnie. Dużo płakałam, chodziłam niczym tykająca bomba, która cały czas albo analizuje to co zrobiła 5 minut temu/dzień temu/tydzień temu albo myśli do przodu czy zrobienie czegoś będzie dobre czy nie. Nie umiałam jednak tego określić tak, żeby być całkiem pewna, co prowadziło do problemów z tym, co powiedzieć na spowiedzi. Żeby uniknąć jakichkolwiek wątpliwości zaczęłam rezygnować po kolei ze swoich pasji: przestałam rysować, usunęłam z widoku w swoim pokoju wszelkie ilustracje, obrazki, słuchałam w kółko tej samej muzyki religijnej (potem nawet tego zaprzestałam bo wątpliwości też mnie tutaj dopadły), stresowałam się posiłkami (bo może akurat powinnam pościć), czytaniem lektur szkolnych (bo nie były związane z Bogiem), czułam przymus nawracania wszystkich dookoła, próbowałam głosić ewangelię na internecie (ale zrezygnowałam bo tutaj też dopadł mnie lęk że ktoś mnie źle zrozumie i pójdzie przeze mnie do piekła), bywało że pyszniłam się swoją „relacją” z Jezusem, święta były dla mnie katorgą, bo czułam szczególny przymus „idealnej” spowiedzi (były dwie sytuacje które dobrze pamiętam: jedna Wigilia przeszła mi prawie w całości nad głowieniem się czy mam jakiś grzech przeciwko DŚ czy nie, kiedy udało mi się w końcu osiągnąć jakiś pokój, to zabawa zaraz zaczynała się na nowo a do komunii poszłam z wielkim trudem; druga sytuacja: w Wielką Sobotę przeraziłam się że mogę mieć jakiś grzech ciężki i po naście razy próbowałam „idealnie” przeprosić za niego Boga, aż w końcu z trudem poszłam do komunii). Takich sytuacji było więcej. Przeszłam istne piekło. Teraz jest niby lepiej, a dlatego że dowiedziałam się że mam nerwicę, na którą biorę leki już sporo czasu (choć to nie objawy nerwicy zaprowadziły mnie do lekarza, ale epizod depresyjny, wszystko przygniotło mnie tak bardzo, że przez miesiąc leżałam w łóżku mając ochotę umrzeć). Pamiętam że w tamtym roku w styczniu moja nerwica mocno nasiliła się gdzieś w styczniu, byłam dwa razy w ciągu dwóch tygodniu u spowiedzi (baaardzo długich spowiedzi, tak długich że zmęczony kapłan wysłał mnie do lekarza a mi kazał pójść do następnej spowiedzi za miesiąc). Na dodatek źle znoszę duże życiowe zmiany, których ostatnio jest bardzo dużo: obawy o przyszłość, dużo różnych obowiązków, ogarnianie praktyk, dawanie korepetycji, nadgadatliwa współlokatorka, moja wrażliwa i emocjonalna natura… jestem tym coraz bardziej zmęczona zmęczona. Chociaż i tak jest lepiej bo w ostatnie wakacje co tydzień spotykałam się z psycholożką, która pomogła mi wyprostować wiele rzeczy, dzięki czemu łatwiej sobie radzę z trudnościami. Próbuję trzymać jakiś kontakt z Bogiem, modlić się chociaż parę sekund rano i wieczorem, pójść na mszę… ale po Biblię nie potrafię sięgnąć, bo boję się że znowu zacznę fiksować na punkcie jakiegoś fragmentu… boję się iść do spowiedzi, bo tak naprawdę potrafię widzieć zło gdzie się da i wychodzi z tego cała litania... boję się że zacznę doszukiwać się grzechu po spowiedzi. Z komunią nie mam już takiego problemu, choć nieraz już miałam postrzępioną psychikę przez głowienie się czy mam grzech ciężki czy nie, ciągłe analizowanie i doszukiwanie się tylko po to, żeby dla pewności do tej komunii nie iść, bo mimo że cały tydzień się starałam, to wolę nie ryzykować świętokradztwa. Żyję w ciągłym poczuciu potępienia, lęku, żalu. Teraz znowu zaczynam fiksować się na punkcie gry Minecraft (obsesja która już się pojawiała wcześniej), w którą lubię grać z bratem w celu budowania naszej lepszej relacji. Wiem że źle na nas nie wpływa, uczy współpracy i rozwija wyobraźnię, ale z tyłu głowy krążą mi myśli dotyczące pojawiających się w grze potworów i eliksirów. Osobiście mogłabym i z niej zrezygnować, ale naprawdę jest to jedyny punkt zaczepny między mną a bratem, z którym kontakt mam bardzo nikły. No i nie chcę też słuchać się tych wszystkich lęków. Nie mam już do tego siły. Najchętniej położyłabym się i nigdy już nie wstała z łóżka. Aktualnie jestem w domu, bo wróciłam na weekend.. nie chcę tam wracać na te studia. Kocham je, ale przez chaos w głowie nie umiem skupić się na nauce. Co robić? Czy ktoś miał choć podobną sytuację? Z góry dziękuję za przeczytanie.
×