Dzisiaj się boję. Czuję się odsłonięta, czuję, jak lęk mi się miesza z krwią i całe ciało reaguje. Ucinam myśli w zarodku, znajduję rozwiązania na czarne scenariusze, staram się akceptować to, czego być może nie uda się zmienić.
Ale sama świadomość tego lęku z miejsca odbiera energię i potęguje zdenerwowanie. Włącza mi się to paskudne wewnętrzne drżenie i rezygnacja. I to fatalne poczucie, że cokolwiek nie zrobię, i tak się skończy źle. Z miejsca wsłu/cenzura/ę się w swoje ciało, wiem, co robi serce, co robią płuca, co robi żołądek. Nie czuję się jednostką, czuję się zbiorem niepołączonych narządów, z których każdy ma swoje lęki. Z automatu dochodzi kolejny strach - że to nie zaburzenie, że naprawdę jestem chora, i kolejna fala zmęczenia - że nie mam siły na tłumaczenie lekarzom, co mi jest i o co mi chodzi. Że łatwiej machnąć ręką, w końcu przyzwyczaiłam się do wszystkiego.