Skocz do zawartości
Nerwica.com

Futility

Użytkownik
  • Postów

    72
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Futility

  1. @Dryagan W tym samym miejscu? Naprawdę w tym samym, co ja? "Objawy" się zgadzają, diagnoza choroby afektywnej dwubiegunowej również, ale jeśli mimo wszystko zdołałeś odpuścić, to obawiam się, że mogę nie czuć tego samego, co Ty. To nie jest tylko nieudana i skrajnie toksyczna relacja, której nie mogę "puścić", tylko wycinane coraz głębiej rany na wszystkich płaszczyznach mojego istnienia, a zwłaszcza tam, gdzie mogą boleć najbardziej. Dla mnie to jest w zasadzie tak samo, jakby najpierw pocięła mnie płytko, ot draśnięcie, a potem każda z ran, ta sama, dostawała kolejne cięcie, w tym samym miejscu. Bez szansy zagojenia. Obecnie jest już na etapie żłobienia w gołej kości. Gratuluję Ci, że nie czujesz nic jak ją widzisz, i to nie ironia tylko naprawdę Ci gratuluję, bo ja na sam widok, wzmiankę, cokolwiek, dostaję prawie gorączki, nadciśnienia i zaskakująco poważnych trudności z oddychaniem, już nie mówiąc o manii i panice, kiedy to się dzieje. Bywa, że się dosłownie duszę. Te emocje nacechowane są tak wielką krzywdą, że w odpowiedzi na nie pojawiają się objawy czysto fizyczne. I, żeby nie było, ja też się cieszę, że mój związek się rozpadł - to jedyny plus, który zauważam. A prawo do życia to może i mam, do szczęścia niby też, ale czuję się, jakby i tak zostały mi odebrane. A co do tego, że mam nie dać jej zwyciężyć... ona już zwyciężyła. Nie ma o co walczyć i czego odbudowywać, zburzyła, spaliła, zaorała i posypała solą. Nic tu nie wyrośnie. A jej jedynym narzędziem nie są moje wspomnienia... gdyby chodziło o nie, byłoby prościej. @Cień latającej wiewiórki Nie toczyć wojny? Czyli właśnie się poddać. Jak Cię ktoś napadnie, to nie możesz sobie po prostu stwierdzić, że nie toczysz tej wojny, odwrócić się na pięcie i udać, że nic się nie stało. Albo walka, albo biała flaga. Po latach wreszcie wybrałem to drugie. Dość mi już tych prób, niech zabiera co chce, i tak się nie obronię i nie wygram. Pozwalałem siebie tak traktować, bo mną koszmarnie manipulowała i szantażowała, poniżała, nie miała żadnych zahamowań i wmawiała mi, że to i tak jest moja wina i to ja musiałem zawsze się kundlić i przepraszać.A jak się odciąłem i mieliśmy przerwę kilka miesięcy... dopieprzała mi jeszcze gorzej. W taki sposób, żebym wrócił z różą w zębach i padał na kolana, bo to był jedyny sposób, żeby przyhamowała. Ale tamten okres był śmiesznie łagodny w porównaniu do ogólnie pojętego "dziś". "Głos" pochodzi od niej, przypomnę raz jeszcze, nie jest de facto głosem, a raczej cichą sugestią z tyłu głowy (żeby mnie tu nie ganić jeszcze za schizofrenię, dość mi chorób chyba). Zrównoważenie go nie wydaje się być możliwe, musiałoby być coś o podobnej wadze, a to raczej niemożliwe. Co do definicji ofiary, właśnie dlatego się za nią uważam, i to patrząc w obiektywny sposób. Przeciwko niej JESTEM bezbronny, JESTEM bezsilny, NIC nie mogę z tym zrobić. Przez tyle lat szukałem tylu rozwiązań, forum, terapeuci, psychiatrzy, telefon zaufania, pomoc prawna, ogromnie długi czas grzebania po internecie i szukania czegoś, co mogłoby zadziałać. Nic to nie dało. Zero. A termin ważności mojego "życia" uminął. Nic w jego dalszym przebiegu mnie nie interesuje, niczego nie chcę zrobić, dokonać, zobaczyć ani kupić, już nie mówiąc o poznawaniu ludzi. Nie po to się odizolowałem od świata najsilniej w całej mojej historii, żeby wyłazić spod kamienia i kogokolwiek do siebie wpuszczać, pozwalać komukolwiek na mnie spojrzeć i absolutnie nie po to, żeby komukolwiek coś o sobie powiedzieć. Dzięki niej nauczyłem się, że im mniej o mnie wiedzą, tym słabiej mogą mnie skrzywdzić. Teoretycznie kłóci się to z moim wylewaniem się tutaj na forum, ale praktycznie rzecz ujmując, robię to anonimowo, ukryty pod pseudonimem, którego nigdy nigdzie nie używałem. Tu jestem bezpieczny, a przynajmniej dopóki ktoś spoza tej dyskusji ją znajdzie i zauważy pewne podobieństwa. A czy mam szansę odpuścić.. paskudnie to zabrzmi, ale prędzej mnie rodzice pochowają, niż choćby zacznę to rozważać. @Dalja Ja? Gdzie? Jakiego Pawlaka? Nie wiem, może przypadek, może nie pamiętam, ale nie rozumiem do końca o czym mówisz. A gdzie mieszkam... wydaje mi się, że najlepiej będzie i to utrzymać w sekrecie. Na żarciki natomiast, wybaczcie, nie odpowiem. Nie wiem, czy w ogóle powinienem tłumaczyć dlaczego.
  2. @Dryagan Zgadza się, jestem, mówię, udzielam się tutaj... a to nawet trochę bardziej pomocne, niż mogłem przypuszczać, mimo, że na pewno zaglądają lub zajrzały tu osoby, które się nie wypowiedziały, ale na pewno pomyślały swoje. Zasugeruję, że to raczej myśli w stylu "co jest z nim nie tak" niż "współczuję mu", no ale tego nie wiem. No ale czy te najgłębsze rany są tylko częścią życia, a nie przekreśleniem, tego pewien akurat nie jestem. Dla mnie na przykład zupełny brak postępów przez te kilka lat, za wyjątkiem ukończenia wreszcie studiów, i tak zresztą nie o właściwym czasie, czy kolejny samotny Sylwester jak i w ogóle samotne dni, w połączeniu z krzywdą i mocną chorobą, są już dla mnie de facto końcem, a przynajmniej tak uważam. Po prostu zaakceptowałem swoje położenie i zrezygnowałem z dalszych prób zmienienia go. Eutanazja, jak mi się wydaje, jest właśnie tą chłodną decyzją, bo to nie jedna losowa myśl w trakcie dołka, a wieloletnia beznadzieja i nieszczególnie wielka wola życia, które mnie doprowadziły do rozmyślania na ten temat... tylko jakoś rodziny szkoda, więc się muszę tutaj dla niej jeszcze pomęczyć. Ale masz rację, że to forma terapii i sam fakt, że ktoś mnie zauważa czy słyszy. Nie jestem typem "attention wh..." żeby być ciągle na świeczniku, ale po latach bycia półprzezroczystym jest to nawet miłe. Pomocne. Cieszę się, że się tutaj "dzieje", nawet jeśli każdy może to przeczytać i tak naprawdę dowiedzieć się o mnie wiele.... moze i zbyt wiele. Ale nie chcę rezygnować z tego wątku. Dziękuję, raz jeszcze. Chyba nadużywam tego słowa. @Mic43 Dzienny też odpada, w czym on będzie lepszy od przebywania w domu, w którym przynajmniej jestem wolny i w którym mogę robić, co chcę? Takie miejsca nie pomagają, a jeśli już, to jakiejś bardzo małej ilości ludzi, a ja się do niej nie zaliczam. Żaden pobyt nie był nic warty, tylko pierwszy mi się "przysłużył", ale wyłącznie w roli terapii szokowej, dla mnie, dla rodziców, dla szkoły, nauczycieli, klasy. Ale tak, nie mam jeszcze 30 lat, ale czy za wcześnie by się poddawać? Ja już to praktycznie zrobiłem. Czas nie biegnie dla każdego tak samo. Jedni mogą stwierdzić, że nic z tego w wieku 50 lat, 60 lat, a inni w moim wieku. Co to drugiej wiadomości, też traktuję to jako próbę uwolnienia, ale, jak wspominałem, bez stosowania przemocy czy łamania prawa. W zasadzie to nie patrzę na to w kategorii zemsty, a bardziej sprawiedliwości, kary. Już słyszałem, że to nic nie zmieni i niczego nie cofnie, ale to oczywiste i o tym wiem. Dla przykładu, jeśli uda się złapać i skazać jakiegoś seryjnego mordercę, to jego wyrok nie przywróci życia żadnej z jego ofiar, ale przynajmniej sprawi, że ich rodzina będzie miała choć cień jakiejś "ulgi", że przynajmniej poniósł karę. I to czegoś takiego pragnę najbardziej. Pociągnięcia jej do odpowiedzialności, żeby odpowiedziała za całe zło, które wyrządziła - na pewno mógłbym dzięki temu spać spokojniej i wiedziałbym, że sprawiedliwość koniec końców była po mojej stronie... mimo, że pewnie i tak śniłyby mi się te same koszmary. Ale byłoby takie małe ciepełko w środku, takie uczucie satysfakcji, że się udało wywalczyć, lub chociaż doczekać do swojego "odkupienia". Wiele razy powtarzałem, na terapii, u lekarza, wszędzie, że nic tak nie zachęca złych osób do robienia złych rzeczy, jak bezkarność. I ta bezkarność jest gwarantem tego, że się nie zatrzyma... ani teraz, ani nigdy. @Cień latającej wiewiórki Czemu się odizolowałem od wszystkich? Bo to moja klęska, porażka, praktycznie śmierć, tak to zresztą traktuję. Straciłem nadzieję, przestałem komukolwiek ufać, uznałem, że jestem jak balast i obciążenie dla swojego otoczenia, piąte koło u wozu, a i tak nie czułem się ani teraz, ani wcześniej przez kogokolwiek rozumiany. Uznałem zatem, że najlepiej będzie odejść i nikomu dłużej nie wadzić. I przyzwyczajać świat do swojej nieobecności, powoli oswajać go z tym, że mnie już nie ma i nigdy nie będzie. Że Futility, którego ktokolwiek jeszcze znał odszedł na swoich warunkach i po własnej decyzji, acz mimo wszystko do tej decyzji został przez tego potwora doprowadzony i przymuszony. Czasem wywieszenie białej flagi jest rozsądniejsze niż uczestniczenie w wojnie, której nie da się wygrać. Kontynuując, te myśli są w mojej głowie, ale nie ja je sobie do głowy wcisnąłem. Jak ktoś Ci ciągle umniejsza, przebija na siłę Twoje osiągnięcia, krok w krok staje na głowie, żeby udowodnić Ci, że jesteś gorszy, a potem jeszcze bezczelnie stwierdza "ale my nie rywalizujemy", to jakbyś się poczuł? Coś takiego zostaje w psychice, w samej głębi psychiki, zatruwa myśli i nie pozwala w ogóle ani w siebie uwierzyć, ani się docenić, bo ciągle "coś" Ci szepcze, że to i tak gorzej, za słabo, za mało, i w ogóle czas spadać na drzewo, bo ona i tak siedzi na sekwoi i patrzy z góry... Odnośnie doświadczenia, u mnie też minęły lata, ponad 5 od końca tego nieszczęsnego związku, ale nic się nie stało i nijak się nie wyleczyłem. Gdyby wtedy był de facto koniec to może, a że to trwa... nie da się tak. Twoje słowa na temat sądu pokazują mi, że coś takiego to jest kompletne babranie się w szambie,wyciąganie brudów, lata nerwów i stresu, borykanie się z fałszywym oskarżeniami i kłamstwami... A to mnie jeszcze bardziej dobija. Jeżeli to tak faktycznie wygląda, to nie mam najmniejszych szans. Przyjaciółeczki, zmyślone bzdury, pomówienia, spreparowane dowody, powycinane z kontekstu rozmowy i w samym środku zniszczony psychicznie ja, który ni krzty tego nerwowo nie wytrzyma i nic nie osiągnie. Wiesz, co mi udowodniłeś? To, co mówili mi moi rodzice, terapeutka, lekarz i znajoma pani prawnik, tyle że bardziej dobitnie i na przykładzie - nie mogę tego wygrać. Po prostu nie mogę. Pozew czy sprawa nic nie zrobią. Nażrę się stresu i narobię sobie jeszcze problemów, bo ten potwór, obojetnie od wyniku, dosra mi jeszcze gorzej. Więc po prostu nie ma ucieczki, zero szans, nic mnie od niej nie uwolni i nic jej nie ukaże. @Relfi Dziękuję, ale w następną relację wpadać raczej nie chcę, jaka by ona nie była. Samotność jest bezpieczniejsza. Boję się kogokolwiek poznać i komukolwiek coś o sobie powiedzieć. I kogokolwiek do siebie wpuścić. Za duże ryzyko
  3. @Relfi Tak i nie, bo to nie są tylko moje myśli - to są choćby i jeszcze nocne koszmary, flashbacki w losowych momentach, czy takie uporczywe, nękające "coś" z tyłu mojej głowy, co na przykład "mówi" przy próbach, że sobie nie poradzę i co się "śmieje", kiedy odnoszę porażkę. Dla ścisłości, to nie jest raczej schizofrenia, niczego dosłownie nie słyszę, po prostu co bym nie robił, to zawsze jestem "świadomy" jej reakcji na to, nauczony od jej drwin, poniżeń i umniejszania mi. Ale tak, jestem otwarty...a raczej, zacząłem być. Wcześniej nie byłem i dlatego od 2023 roku nic tutaj nie wstawiałem. Sam już nie wiem co o tym myśleć, to kompletny chaos. Ale te nieodkryte możliwości... może po to tu piszę. Może mam w siebie odrobinę więcej nadziei, niż miałem wtedy. Albo to moje bycie "people pleaserem", żeby chociaż Was nie zawieść, skoro i tak bezinteresownie marnujecie swój czas na wypowiadanie się właśnie tutaj. Nie wiem. @bei Tym razem to nie ja odpuściłem, tylko pani terapeutka. Ale to nawet mi na rękę, wiesz? I tak sam chciałem to skończyć, więc przynajmniej udało mi się uniknąć wyjaśnień. Pomimo starań tej pani, uważam to, bądź co bądź, za stratę czasu i pieniędzy. Ot mogłem sobie z kimś szczerze pogadać i tyle. Zresztą, terapia nie pomoże jak tej pomocy nie chcę, czy może raczej - jak w tę pomoc nie wierzę. A w NFZ to w ogóle nadziei nie pokładam. Siebie uważam za beznadziejny przypadek nie od teraz, po prostu te lata, od założenia tego wątku, na to wskazują, mój stan też. Mogę próbować do skutku... ale to właśnie robiłem. Może to jest ten skutek - porażka. Zaczynam chyba szukać cudotwórcy, nie terapeuty... bo takich było i nic nie dali. Dalej mam szukać i się tułać? Może... @Mic43 ... ma rację? Głośno myślę, różne rzeczy wpadają do głowy. De facto to się poddałem tak naprawdę, niczego nie czynię, o nic nie walczę, wegetuję sobie od poranka do wieczora i do wieczora czekam najbardziej, żeby iść znowu spać i odhaczyć kolejny dzień. Motyw eutanazji nie jest mi obcy, krąży po myślach i gdyby była w Polsce... coś mi się wydaje, że bym jednak skorzystał. Niektórych nie warto utrzymywać przy życiu, w tym mnie. Choć po stokroć sprawiedliwiej byłoby, gdyby taki "zabieg" spotkał mojego oprawcę. No ale... Nie wiem jak mam się poodnosić do kolejnych wiadomości, nie chcę się wcinać między nie, czytam i analizuję wszystkie i nadal mam duży mętlik w głowie. Nie wiem nawet, co mam powiedzieć i co myśleć... coraz to gorzej wygląda @Dryagan Dziękuję za, dziwnie to za brzmi, "stanie na straży" tego wątku, naprawdę
  4. Jest mi naprawdę bardzo, bardzo miło, że przynajmniej tutaj nie jestem porzucony i ze się wypowiadacie i dzielicie swoimi radami i próbujecie mi się pomóc. Przez długi czas nikt tyle dla mnie nie robił. Dziękuję. I pozwólcie, że odpiszę Wam po swojemu - po kolei. @Dryagan Tak, wiem. Nie mogę, nie chcę i nie umiem. To dobre, bardzo dobre słowa, którymi notabene, prawie kropka w kropkę, była moja... odpowiedź. Odpowiedź na pytanie "czy zamierzasz zapomnieć i jej przebaczyć?". Piszę i się odzywam i mi to nawet pomaga, na pewno mam tu teraz duże wsparcie - większe, niż bym się spodziewał. Mój problem nie jest typowy, a ja nie jestem już, jakby to powiedzieć, "normalny", mogę brzmieć niepokojąco, więc sam fakt, że nie posypały się tutaj tony krytyki wiele dla mnie znaczy. Nie myślałem, że tak będzie. Ale tak, coś się tli... mały żar w popiele życia, które zginęło w pożarze. Tylko ten żar mnie ogrzewa. A udowadniać nie muszę, nie mam komu i nie mam czego. Ale gdyby tak się wreszcie oddaliła... chciałbym tego. Byłoby mi prościej. Trwać będę, ale coś dla siebie a nie przeciwko niej? Nie wierzę w to. Nie w najbliższym czasie. Nie, żeby kiedykolwiek. @bei Podjąłem terapie, pisałem o tym w którymś z poprzednich postów. Trwała ponad rok. Pani terapeutka się starała, i to mocniej, niż większość poprzednich terapeutów. Czasami nawet czułem, że ona chce mi pomóc nie dlatego, że jej za to płacę, ale dlatego, że... że chce. Tak sama z siebie. Doszło nawet do terapii rodzinnej żeby znaleźć wspólnie rozwiązanie, ale koniec końców to niczego nie dało. Przypomnę, że nie wykazywałem postępów w leczeniu, bo był tylko jeden temat z mojej strony i poza nim żadnych chęci poprawy swojego życia. Pani się po prostu poddała, bo nie umiałem współpracować. Trudno mi ją winić. Chociaż... ona też powiedziała, że co najmniej rok spotkań i będę w lepszym stanie i że mnie doprowadzi do porządku, no ale takiego delikwenta jak ja się chyba nie spodziewała i rzuciła się trochę z motyką na Słońce. Tak czy owak, od pierwszej do ostatniej terapii nie zrobiłem ani jednego kroku naprzód. A pewnie i kilka w tył. @Mic43 oraz @Maat oraz ponownie @Dryagan Proszę, spokojnie. Mic43 sam napisał, że zemsta to nie to samo co przemoc, i ja się z nim zgadzam, bo przemocy nie zamierzam stosować. A zemsta... nie będę kłamał, chciałbym jej. Nie kryję się z tym i nie będę. W mojej sytuacji trudno byłoby nadstawiać drugi policzek i machnąć ręką, udając, że nic się nie stało, prawda? Tak po prostu pójść w swoją stronę i usilnie sprawiać wrażenie, że ten wypalony dookoła i do gołej ziemi las mojego istnienia w którym umyślnie podłozyła ogień, dalej jest ładny, zielony i pełen życia... Maat, wiele się nacierpiałem, prawda, ale czy... czy to by tego cierpienia nie zakończyło? Nie snuję planów, głośno myślę. Po prostu nic tak nie zachęca takich zwyrodnialców jak choćby ona do dalszego czynienia zła tak bardzo, jak bezkarność ich działań. Dopóki ktoś lub coś nie powie STOP, to się nie zakończy. Niestety. Dryagan, jeśli mogę o to prosić, nie dawaj ostrzeżenia Mic43 - nie wydaje mi się, żeby miał złe intencje. Szukamy tu wspólnie jakiegoś wyjścia i czasami mogą padać opcje czy propozycje, które delikatnie wyłamują się z ram pod tytułem "zacznij żyć swoim życiem i olej temat", ale dla mnie są naprawdę ważne... Nie znaczy to, że mamy knuć plany zemsty na kilku następnych stronach, ale bardziej, że jestem na tyle bezradny w swojej sytuacji, że chciałbym by, w miarę możliwości, przejrzeć lub przegadać różne rozwiązania bez takich, które miałyby być łamaniem prawa. Ona bardzo chciała zrobić ze mnie bandytę pomówieniami i poważnymi oskarżeniami i właśnie tej satysfakcji jej dać nie mogę... Przynajmniej tej
  5. Nie myślałem, że będzie tu taki gwar, choć mnie to oczywiście cieszy, dlatego odpowiem, jak na mnie przystało, po kolei. @hurt_locker Mógłbym powiedzieć, żebyś sobie stąd po prostu poszedł, skoro nie rozumiesz i nie wnosisz niczego konstruktywnego od takiego pogardliwego ogólnika "co ja bredzę", ale wiesz co? Nie zrobię tak. Zostań. Rozwiń się, jeśli zechcesz. @Dalja Tak, reakcji i tak nie będzie, tak sądzę... Przemoc psychiczna, zniesławienie i pomówienia to rzeczy możliwe, może, w umiarkowany sposób, do udowodnienia, ale dopóki mam ręce i nogi, to nikt się tym nie zajmie. Podobno prawnicy i sądy mają poważniejsze rzeczy do roboty, także ten... Nie wiem, co musiałaby jeszcze zrobić albo w co mnie wpędzić, żeby ktoś wreszcie chociaż udał, że może kiwnie palcem w mojej sprawie. To zresztą bardzo popularny problem, który często jest bagatelizowany, jak z samobójcami. Gada, gada, gada, męczy, nudzi, a nagle cyk, koniec człowieka. I dopiero wtedy ludzie się zastanawiają jak mogliby pomóc, jak już i tak jest za późno. Moja historia pewnie nie zakończy się od tego inaczej. Jak mówisz, taki jest świat. @Cień latającej wiewiórki Absolutnie takiej możliwości nie rozważałem i rozważać nie będę. Dlaczego? To proste. Nie będę się powtarzał po sto razy w tym wątku, skrócę tylko że zniszczyła wszystko - na tym poprzestańmy - i absolutnie NIE DAM jej możliwości, żeby jeszcze na dodatek wygoniła mnie z rodzinnego miasta i rodzinnego domu! Co to, to nie! Bez przesady! A "kontakt" ze wspólnymi znajomymi? Nie mamy już wspólnych znajomych, bo wszyscy po czasie stali się JEJ znajomymi, nie moimi. A moi, nie wspólni? Też nie mam kontaktu. Zupełnie się odizolowałem od wszystkich. Nie ma przy mnie nawet jednej osoby. Zero. Z nikim nie rozmawiam i z nikim się nie widuję. @Dryagan Ale co innego być skrzywdzonym, a być krzywdzonym. Przeszłość a teraźniejszość. Gratuluję Ci, że udało Ci się sobie z tym poradzić i wyjść na ludzi, założyć rodzinę, naprawdę, ale nie każdemu jest to pisane. Słyszałem też już parę razy, że najlepsza zemsta = zostać porządnym człowiekiem i osiągać sukcesy, które będą jak zadra w oku dla drugiej strony, poradzić sobie, wypiąć tyłkiem i żyć jak gdyby nigdy nic się nie stało, ale do tego też trzeba samozaparcia, motywacji i, co ważne, CHĘCI. U mnie tych trzech aspektów nie ma. Ja się już de facto złożyłem do grobu i zrezygnowałem ze wszystkiego, na czym kiedykolwiek mi może zależało. A stanąć na nogi... jak stanąć, jak są całkowicie połamane? Wiem, że powinienem jej pokazać, że nie udało jej się mnie złamać, ale byłoby to kłamstwem i próbą złapania Słońca na wędkę. No nie da rady, nieważne jakbym daleko zarzucał spławik. Albo haczyk. Albo linkę. Nie wiem, nigdy nie wędkowałem. Ale tak, ona na pewno ma satysfakcję. Nie wierzę, że nie. Nie po to się tak "starała". I jest, głównie w głowie, ale poza nią TEŻ. Inaczej nie szukałbym choćby pomocy prawnej. A wygrana w głowie to za mało, żeby się uwolnić, to naprawdę za mało... ale dziękuję, może kiedyś doznam cudu i faktycznie wygram. Może. Co do drugiej wiadomości, to wiem, że te mordercze fantazje nie są normalne ani bezpieczne, ale w zasadzie wynikają z samych siebie, po prostu w mojej głowie są i tyle. Gdybym spisywał te scenariusze i je wymyślał na potęgę to może i byłby problem, ale jak same mnie nachodzą i mój umysł sam do nich prowadzi, to co mam zrobić? Zaprzeczać? Udawać, że ich nie ma? To głupota, zamiatanie sprawy pod dywan, ignorowanie sedna. Nie umiem inaczej przeżywać tych emocji, a już lepiej, jak mój umysł się "wyciszy" po czymś takim, niż jakbym miał wyładowywać je na swoich i tak już za bardzo pociętych rękach. Już im chyba starczy tej masakry. A destrukcyjny sposób myślenia i tak nie wynika z tych myśli, a z, no bądźmy szczerzy, wszystkich innych, bo każda została zatruta jej osobą. Wiesz, co się stanie, jak się potknę o krawężnik, co pomyślę? "ale by się śmiała". A jak coś mi się nie uda? "ale by się ucieszyła". A jak, haha, uda? "ale mi zaraz dopier.... i udowodni, że to jest gówno a nie sukces, że ona może lepiej". Tak, jak robiła przez lata... Dobrze jest poświęcić energię na coś konstruktywnego, ale konstruktynwych rzeczy to ja nie dokonałem już od lat i pewnie nie dokonam, bo to na nie mi właśnie brakuje energii i motywacji... ehh... Dziękuję
  6. Dziękuję jeszcze raz za zrozumienie i za to, że tego wątku nie zamknąłeś i nie wywaliłeś do forumowego śmietnika. W istocie traktuję siebie jako przypadek, któremu nie można pomóc, nieudane terapie i wszelkie możliwe próby wyjścia z tego bagna są dowodem, ale to nie jest, moim zdaniem, niebezpieczne myślenie. To jest stawianie sprawy otwarcie, bez ceregieli i "słodzenia". Świat nie jest utopią, nie jest idealny, a rzeczy, które większość z nas słyszała w dzieciństwie w stylu "możesz być, kim chcesz", są, niestety, błędne i nieprawdziwe. Świat nie każe za zło i nie wynagradza za dobro i absolutnie nic nikomu nie da, bo karma, bo marzenia, bo widzimisię, bo się pomodlę, bo tak. Niestety. Ja to tylko zauważyłem i poznałem, doświadczyłem. Nie zdefiniowałem. Zaprojektowałbym to inaczej jako stwórca, no ale wiadomo, że nim nie byłem, nie jestem i nie będę. Nie chcę też zniechęcać innych do szukania wsparcia. Zakładając ten temat kilka lat temu miałem, tak naprawdę, odwrotne intencje - chciałem pokazać innym użytkownikom czym kończy się popełnianie błędów takich, jakie popełniłem ja i co nieco pouczyć innych na swoim przykładzie... choć wtedy ni cholery nie przypuszczałem, że to dojdzie do etapu takiego, w jakim tkwię dziś dzień. Rozumiem Twoje szpitale, Ty rozumiesz moje, ale naprawdę - żadna graniczna sytuacja nie jest aż tak graniczna, jak pobyt w takim piekle. Tak i tak miałbym rozmowy z lekarzem, więc po co mi jeszcze do tego izolacja i odebranie wolności? Nagle wyzdrowieję, bo zamiast jeździć na wizyty i siedzieć w domu, to będę na oddziale, gdzie nie będę miał zajęcia, rozrywek, kontaktu ze światem zewnętrznym, swobody, szacunku, a personel będzie mnie traktował z góry, po chamsku, a lekarz i tak przyjdzie raz dziennie, żeby ze mną pogadać? To nie jest leczenie. To nie jest żadna pomoc. Ośrodki pracy z traumą, skrajni terapeuci, poważne programy leczenia...Nie sądzę, żeby to coś dało. Bo to nie jest przeszłość. Wspominałem sto razy. To teraźniejszość. Najpierw trzeba powstrzymać tego potwora, a potem zająć się powikłaniami. To jakby zacząć opatrywać złamaną rękę, w którą ktoś cały czas napiernicza kijem bejsbolowym. Nic nie da. Pozbyć się kata, zabrać mu ten kij, i dopiero wtedy podjąć się opieki medycznej. I tak, moja historia może być przestrogą, powinna być przestrogą. Nawet dla mnie. Ale czym więcej ma być? Przepraszam, ale nie rozumiem. Dlaczego jej nie kończyć, czemu nie kończyć jej slowem "amen"?. Naprawdę nie rozumiem...
  7. @mała_mi123 Szczerze wątpię, że ktoś przechodzi przez coś o równej skali. @Dryagan Oczywiście, że jest niepokojące. Już sam dawno doszedłem do tego, że to, co czuję znacznie przekroczyło wszystkie możliwe społeczne normy. Zdaję sobie z tego sprawę, nie wybraniam się, że "tak nie jest", bo tak jest. To chorobliwie dzika i psychotyczna mania, zupełny obłęd, to moje stwierdzone PTSD działające w trybie turbo. I tak, innych zakończeń od tych, które podałeś nie przewiduję. Albo albo. Wiem też, że to może oznaczać jakąś formę zagrożenia... ale absolutnie nie dla postronnych, nie zamierzałem i nie zamierzam, nie wiem, dorwać gnata i postrzelać do randomów na ulicy, albo wjechać autem w jakieś zbiorowisko. NIE. W przeciwieństwie do niej, nigdy nie myślałem o krzywdzeniu osób niewinnych.... Odnośnie reszty Twojej myśli, kłócił się z Tobą nie będę, masz rację, przyznaję Ci ją. Pomimo bardzo kontrowersyjnych treści moich poprzednich postów, naprawdę Cię rozumiem, każde z Twoich słów. I dziękuję, że jako administrator mnie nie zbanowałeś, nie zamknąłeś tego tematu, ani w ogóle i mojego konta, i tematu nie skasowałeś. Mógłbyś tak zrobić, pewnie, jakieś podstawy na pewno ku temu mógłbyś mieć, ale cieszę się, że tego nie zrobiłeś. To całkiem miłe. Wiem, że forum to nie miejsce na snucie fantazji o przemocy, nie chciałem ich do końca snuć, bardziej wyrzuciłem z siebie to, co mi leżało na wątrobie. I prawda, tylko wezwanie do kary może przynieść mi sens istnienia. Ale, powtórzę się, to nie byłoby niebezpieczne dla OTOCZENIA Drogi nie widzę, a pomoc psychiatryczna była bezskuteczna, jestem przypadkiem fatalnym i nieuleczalnym, czego dowodem jest moje tułanie się od lekarzy do lekarzy, gdzie nikt nie był w stanie sobie poradzić z moimi problemami. Coś tam myślałem od psychiatrów dla żołnierzy po wojnach czy od psychiatrów związanych z totalnie skrajnymi przypadkami, no ale to takie luźne myśli, bo jak nie tacy ludzie, to nikt "normalnego" kalibru nic tutaj nie zdziała. Interwencja kryzysowa jest zrozumiała, ale szpitalna? Gdybyś mnie znał i wiedział, jak olbrzymią krzywdę i traumę wyrządziły mi wszystkie moje pobyty (np do tej pory nie umiem zasypiać w ŻADNYM łóżku oprócz własnego), to interwencji szpitalnej byś mi nigdy nie doradził. To piekło, które nikomu w niczym nie pomoże i nie pomogło. Dehumanizacja. I mówię po trzech pobytach, po tym, co tam widziałem i czego tam doświadczyłem. To jak zamknąć psa w ciasnym kojcu i liczyć, że nauczy się żyć na podwórku z otwartą furtką. Nie, nie, nie. Chyba chcę korzystać z forum i wiem, że tu akurat nikt takich rzeczy jak moje "postulaty" wspierać nie będzie, ale nie tego chciałem - nie prosiłem o rady jak się zemścić albo odgryźć. Nie rozumiem tylko twierdzenia, że nikt nie będzie wspierał treści obsesyjnych. Ja tu nie chcę, żeby ktoś mi to nakręcał, ale jest to po prostu bardzo, bardzo poważny problem, z którego zdaję sobie sprawę, ale z którym poradzić sobie absolutnie nie umiem. Nie chcę, żeby to było "wspierane", a raczej zrozumiałe. I jako przestroga. Pomyśl(cie) Jaką paskudnie głęboką i niewyobrażalną krzywdę trzeba komuś wyrządzić, by mówił, myślał i czynił dokładnie tak jak ja, prawda? Jak trzeba komuś ostro dopierniczyć, by to dopierniczenie było ze sto razy mocniejsze emocjonalnie niż śmierć babci i dziadka...? A co do biernego przyglądania się ku destrukcji... no cóż, nie wierzę w swoje wyzdrowienie, przegrałem, zabiła mnie, mogę zatem stanowić najzwyklejszy na świecie zły przykład i personifikację konsekwencji kobiecej toksyczności. Może na tym forum ktoś taki jak ja też jest potrzebny. Nie każdego da się uratować i ja jestem tego dowodem. Amen
  8. Racja - nie chcę się leczyć ani iść dalej. Nie udaję, że jest inaczej. Moja potencjalna przyszłość jest całkowicie nieistotna, jest dla mnie niczym, nie zamierzam jej jakkolwiek budować ani kłaść fundamentów pod lepsze jutro. Mogę być tym wspomnianym przez siebie bezdomnym żulem, żadnej różnicy mi to nie robi. Mogę sobie tutaj wegetować i się do tej menelskiej skrajności doprowadzać, wszystko jedno. Mylisz się jednak odnośnie zemsty i jej klęski, krzywdy. Jak ja sobie choćby i głębiej pomyślę, że na przykład zżera ją złośliwy nowotwór, jej dom płonie, jej bliscy cierpią, spotyka ją jakiekolwiek nieszczęście... to czuje w sobie w środku takie ciepło i taką radość, jakich nigdy wcześniej nie czułem, aż mi się szeroki uśmiech sunie na usta. Dosłownie robi mi się gorąco, ale z ekscytacji, nie stresu. Te wizje są niemal orgazmicznie piękne i cudowne, no po prostu jakby się najgłębsze marzenia spełniały. Gdyby cokolwiek z tego się ziściło, zapewniam Cię, jestem w stanie wstać na nogi, zawalczyć o siebie i zmienić wszystko, łącznie ze swoim podejściem. To byłoby jak zerwanie się z kajdanów, jak koniec kary, jak otwarta brama do tego, czego jeszcze kiedyś pragnąłem. Wtedy świat jest już mój, wtedy kończy się wegetacja. Zaczyna się prawdziwe ŻYCIE. Mogę być spokojny, bo to bydle już go nie niszczy. Mógłbym odetchnąć z ulgą... tak samo jak miliony ludzi odetchnęły z ulgą, jak Stalin wyciągnął kopyta. I to jest idealna analogia. Odpisując na resztę Twojego posta, moja krzywda nie była realna - ona JEST realna, bo to się nie skończyło. To nie jest przeszłość. I nie tkwię dobrowolnie w roli ofiary, po tym wszystkim JESTEM ofiarą, ofiarą przemocy psychicznej czy zniesławienia, i twierdzenie, że tak nie jest, jest kłamstwem. Być może jest to psychicznie utknięcie, ale tej traumy totalnie nikt nie umiał pomóc mi przepracować, lekarze, terapeuci, nikt, nikt sobie nie poradził i długo ze mną nie wytrzymał. A znudziło mi się ciągłe odsyłanie do innych specjalistów i ta wynikająca z bezradności rotacja. Cierpienie, masz rację, jest osią mojego istnienia, bo życiem bym tego nie nazwał, ale co zrobić, jak naprawdę nie czuję niczego innego? Kierunek, sens, treść, wszystko przeżarte bólem. A moje "tu i teraz" to tak, tylko i wyłącznie żądza zemsty, a poza nią jest pustka dlatego, że nic innego nie ma dla mnie znaczenia. Nie uda się? Śmierć. Uda? Odrodzenie, jak feniks z popiołów. Nie ma innych opcji, tylko te dwie. Bo bez kary i sprawiedliwości nie ma dla mnie żadnej drogi ani żadnych postanowień. W związku "mogę" być, bo nie zakończył się normalnie, a blokami, ciszą, brakiem najmniejszej nawet rozmowy, choćby i przez telefon czy komunikator, choć o nią błagałem, ale mi chodzi w dużej mierze o to, co PO związku, co się dzieje teraz, co wyprawiała przez tyle, tyle lat i nie ustawała i nie ustaje, o szczucie, kłamanie, pomówienia, psychiczne wyniszczanie, rozwijanie się na mojej krzywdzie, o tą bezczelną bezkarność. Zrozum, prosze, zrozum, ja chcę się z tego uwolnić, ale są tylko dwie opcje. Albo ja, albo ten potwór. A jak to będzie trwało tak długo, jak trwa... ech, poprzestańmy na tym, że któregoś dnia mogę poczuć, że nie mam innego wyjścia niż (?)
  9. Nie jest dla mnie nikim specjalnym - jest katem i sadystą, który wyrządził mi niewyobrażalną krzywdę, z której nie potrafię się otrząsnąć. Słyszałem słowa, że za jakiś czas się to zmieni, że czas zaleczy rany i będzie wszystko super fajnie, ale to było z 5 lat temu. I ani jeden dzień od tej pory nie był dniem udanym i przez ani jeden dzień nie poczułem się lepiej, ba, rok przez rok jest coraz gorzej, bo na początku, o dziwo, jeszcze jakoś się starałem, a teraz już nie. Tyle tylko, że jak ona się zrobi stara i brzydka, to mnie już na tym świecie dawno nie będzie, bo albo nie wytrzymam nerwowo przez to, co dalej wyprawia, i siądę na jakiś zawał serca lub inny udar, albo to się zakończy moją samobójczą śmiercią... a może i samobójstwem rozszerzonym, do cholery, bo jestem już w tak psychotycznym stanie, że któregoś dnia naprawdę mogę pęknąć i dojdzie do złych, złych rzeczy... które byłyby spowodowane JESZCZE GORSZYMI wymierzonymi w moim kierunku. Tak, to, że zna moje słabości to ogromny problem, bo właśnie dlatego NIC nie robię ze sobą - bo ten potwór wie, co mnie boli najbardziej. I dlatego, zamiast rozwoju, zdrowia, wolę się zapijać - nie chcę dać jej żadnych bodźców, nie chcę jej sprowokować, zmusić do kontrreakcji. Dlaczego? Pisałem wcześniej: zawsze MUSIAŁA mi udowadniać, że jest ode mnie lepsza absolutnie we wszystkim, cynicznie stwierdzając "ale przecież nie rywalizujemy", paskudne bydlę. Nawet jeżeli przez te lata zdarzały sie jakieś pozytywne rzeczy, nikomu nie dawałem o nich znać. Nigdzie o nich nie pisałem. Bałem się. Żadne z tych nie dawało mi pozytywnych emocji, a tylko i wyłącznie strach i lęk. Wiedziałem, że jak się dowie, to nie wytrzyma, będzie musiała to przebić, nie odpuści sobie. Dlatego nie chcę już ŻADNYCH sukcesów ani postępów w mojej wegetacji, nic a nic, prace, awanse, kursy, pieniądze, wszystko jedno, mam to totalnie gdzieś. Nie chcę, żeby znowu się wywyższała i tłamsiła moje małe zwycięstwa i pozytywne emocje, przebijała je jak w jakimś pokerze, tak jak robiła to od tylu, tylu lat. A gdy sam zdecyduję, co jest ważniejsze i zacznę się z tego uwalniać... Tu nie ma miejsca na moją decyzję, ja zostałem przymuszony do swojej przez ciężką chorobę, w którą mnie wpędziła. Co jest dla mnie ważne? Sprawiedliwość i kara dla tej potwornej bestii. Co nie jest tak ważne? Ja. Moja "przyszłość", zarżnięta przez nią tępym nożem. Nic więcej. Może mała analogia dla kontekstu... mam dwie pigułki do wyboru, jak w Matrixie. Pierwsza z nich sprawia, że ten potwór jest bezkarny i rozwija się na mojej krzywdzie, a w zamian za to, ja jestem multimilionerem, spełniłem swoje dawne marzenia, mam kochającą, cudowną żonę, kilkoro wspaniałych dzieci, wiedzie się świetnie, rodzice są w pełni zdrowia, nie mamy żadnych trosk. Druga sprawia, że jestem bezdomnym, śmierdzącym żulem, którym wszyscy gardzą i na którego dosłownie plują, ale w zamian za to, ona ponosi za to wszystko karę i cierpi przez resztę życia, i ona, i jej rodzina, i jej bliscy, wszyscy, których zmanipulowała i których na mnie nabuntowała. Co byś wybrał, Ty i inni forumowicze? Pigułkę numer 1, z całą pewnością. Ja natomiast nie miałbym żadnych wątpliwości i i za pierwszym, i za setnym razem wybrałbym pigułkę numer 2. Nigdy byś mnie do tej pierwszej nie przekonał. Nigdy. Postaw się w mojej sytuacji. Wyobraź sobie, że ktoś, jeszcze Ci niegdyś bliski, uderza w Twoje wszystkie słabe punkty, a wiedzę na ich temat ma tylko z tego, co mu powiedziałeś, a przez wszystkie lata znajomości znęcał się nad Tobą psychicznie, szantażował, poniżał, stawiał wieczne warunki i kazał wybierać, odcinając Cię od Twojej rodziny i Twoich przyjaciół. Potem rozgadywał wszystkie Twoje sekrety, szczuł na Ciebie wszystkich swoich i waszych wspólnych znajomych, manipulował całym Twoim otoczeniem, niszczył Twoje dobre imię, pomawiał Cię o niestworzone rzeczy, kłamał wszystkim w żywe oczy na Twój temat i doprowadzał Cię do głębokich okaleczeń, alkoholizmu, targnięcia się na własne życie, posłał Cię nawet do szpitala psychiatrycznego w skrajnie negatywnym stanie. A po wszystkim wyszedł z tego jako.. ofiara. I to CIEBIE wszyscy za to nienawidzą. Gdyby było mało, nie poniósł kary, drwiłz wyrządzonej Ci krzywdy, rozwijał się, w żaden sposób nie doświadczając sprawiedliwości, a Ty jesteś tak złamany i zniszczony, że żadna terapia nie jest Ci w stanie pomóc i non stop masz koszmary i się ciągle budzisz i nie możesz normalnie spać, podczas gdy Twój oprawca uprawia... "charity washing", "pomaga" dzieciom, co i rusz stawia koło siebie słowo "pozytywnie". I wiesz, że TOBIE już teraz NIKT nie uwierzy. Co byś zrobił z takim potworem, co byś zrobił w takiej sytuacji? Nie tylko Ty, ktokolwiek z tego forum. Każdy, kto widzi ten post. Co? Co tutaj zrobić przy takim skur... przy takiej niewyobrażalnej podłości i bezczelności? Czy jest tutaj CHOCIAŻ JEDNO normalne rozwiązanie? Ja go nie widzę. Nie widzę
  10. Jesteś bardzo, bardzo miły, ale po tych latach i w moim obecnym stanie to już naprawdę nie zadziała... To nie czas, w którym mógłbym jeszcze cokolwiek sobie wywalczyć. Jak wspominałem, jestem martwy, nieżywy, u mnie się wszystko skończyło, a i ja sam się poddałem. Nie robię nic innego od zapijania się na śmierć w zakurzonym pokoju. Piwo, wódka, spirytus, byle się zamroczyć i nic nie czuć. A niepowodzenia, o których mówisz nie istnieją, bo niepowodzenia = poniesienie porażki w jakimś działaniu, a że działań się nie podejmuję, to trudno tutaj spełnić tę definicję. Co do negatywnych myśli biorących górę, ja też nie mam nic do powiedzenia, bo po prostu innych od nich nie ma. "All I have are negative thoughts", cytując Jokera. W nic pozytywnego w przyszłości nie wierzę, nie wierzę też w przyszłość, bo się o nią starałem, aż w końcu stwierdziłem, że to jak rzucanie się z motyką na Słońce, więc, powtórzę się, odpuściłem. Zwłoki chodzą, tylko jeszcze nie śmierdzą, jak powinny. I nie, nie wierzę też w to, że cokolwiek przede mną jeszcze może być - to dla mnie bez znaczenia. Dopóki ta bestia robi, co robi, JAKAKOLWIEK poprawa mojego stanu nie zrobiłaby mi najmniejszej różnicy, obojętnie czy obracałbym grubą kasiorą, czy żebrał o dwa złote pod sklepem. Terapia została przerwana głównie dlatego, że ta pani wreszcie pojęła to, co jej mówiłem i co już wcześniej ktoś w tym wątku zauważył, czyli "chcesz tylko, żeby spotkało ją jakieś nieszczęście". Nie wykazywałem żadnej poprawy i nie wykonywałem terapeutycznych "zadań", bo moje życie straciło dla mnie jakikolwiek sens i po prostu przestało być istotne, zwłaszcza, że ona nadal nie zaprzestała niszczenia go. Jeden jej czyn, a cała moja walki odpada... próbowałem sie podnieść i co i rusz znowu mnie rzucała na kolana. Po latach, koszmarach, manipulacjach, po potwornościach, po okrucieństwie, zrozumiałem wreszcie, że ja nie chcę być szczęśliwy. Nic mi to nie da. Chcę tylko jednego. Ta bestia ma cierpieć, ponieść karę. Poczuć to, co ja poczułem przez nią. Moja nadzieja dotyczy wyłącznie krzywdy, na którą ona zasługuje, niczego innego. Celu nie mam, wszystko jest mi obojętne. To dość ciekawe, że można tak upodlić wtedy jeszcze człowieka z ogromnymi marzeniami i aspiracjami i skierować jego myśli tylko na doznane potworności, ale nic nie poradzę, to nie mój wybór. Pewności siebie i determinacji też nie mam. Dziękuję, że mi tak piszesz, ale na istotę w takim położeniu, jak moje, to nie zadziała, nie dotrze. Te zniszczenia są stanowczo zbyt głębokie. Już nie chcę być tym, kim chciałem być. Odpuściłem. Przegrałem. Przestało mi na tym zależeć. W siebie wierzyć nie będę, wierzyłem po wielokroć razy i nic z tego. Nie ma lepszej wersji mnie i jej nie będzie. Futility to teraz jakieś tam zdruzgotane, pocięte i zachlane truchło, a nie człowiek, którego można z tego burdelu wyciągnąć. Na to już za późno. Bo teraz stałem się ohydnie przerażającym, rozwalonym na amen psychicznie gnojem, w którego spieprzonym umyśle widnieje tylko jedno nic, nic, nic więcej. Możecie mnie skrytykować w opór, tak pewnie zrobicie, ALE JA NIE CHCIAŁEM ŻEBY TAK BYŁO. Po prostu w tonach krzywd to JEDYNE, co mój umysł zdołał wytworzyć, w dodatku w reakcji obronnej, nie umiejąc pokonać chorej traumy.. Co od medytacji i oddechów... oddechy nie pomagają, medytacji nigdy nie próbowałem, pewnie się mylę, ale nie chcę siedzieć po turecku i bączyć tylko "ommmm", a nie wiem, jak medytacja naprawdę wygląda. Ale wyobrażanie sobie, że jestem lepszy i szczęśliwy... próbowałem skoku międzywymiarowego. Noc późna, świeczki, ciemno, cicho, rozmowa z alter-ego w lustrze, zamiana miejscami... i kuźwa trafiłem do jeszcze gorszego miejsca, bo dosłownie nad ranem sytuacja się jeszcze bardziej schrzaniła. Rozpaczliwe i pełne desperacji sięganie między innymi w okultyzm też nic nie pomogło, klątwy i złorzeczenie nie zadziałały, nie odwróciły ról. NIENAWIDZĘ JEJ. Nie umiem wyobrazić sobie swojej przyszłości, nic tam nie ma. Na nic, prócz jej krzywdy, nie czekam, niczego innego nie chcę, o niczym innym nie marzę, otwarty nie jestem i nie będę. Jestem, jak ktoś napisał wcześniej "zafiksowany" na tym punkcie i wątpie, żeby cokolwiek mogło to zmienić. Dlatego też nie pisałem w tym temacie... bo jeszcze wtedy szukałem pomocy, rad i wsparcia. Teraz ich nie szukam, bo żadne konwencjonalne metody nie pomogą w mojej sytuacji. No chyba, że ktoś ma namiary do zajebistego prawnika, cudotwórcy, lub płatnego mordercy... wtedy może coś z tego będzie. Tylko wtedy. Dziękuję Ci. Dziękuję. Dobry z Ciebie człowiek. Tylko może ja już zbyt zły, byłbyś mi w stanie pomóc. Nie cieerpię tego, co ona ze mną zrobiła, nie cierpię... zwłaszcza, że WYGRAŁA
  11. Emm... dzień dobry. Tak, bywam aktywny na tym forum, choć w tym wątku nic nie pisałem przez dłuższy czas. Nie pisałem, ponieważ poniekąd zdarzało się to, co @Relfi wymieniłeś. Na przestrzeni tych najtrudniejszych lat narracja osób, nawet mi pomocnych, zmieniła się. Już nie było to "współczuję ci", tylko coś w stylu "weź się wreszcie ogarnij". Krytyka i brak zrozumienia dla tego kosmicznego bólu i niewyobrażalnych krzywd, które ten potwór mi uczynił. Gdyby jakakolwiek OBCA osoba mnie tak boleśnie skrzywdziła, to nadal każdy byłby mi życzliwy i mnie wspierał z uwagi na ból i straszną traumę, których doświadczyłem, że jak to tak, dlaczego, nie wolno tak traktować innych, trzymaj się, powodzenia, dasz radę... Ale że była, no cóż, byłą, to jest inaczej. Zamiast tych słów pocieszenia i wsparcia, jest niemal tylko krytyka, krytyka nawet moich emocji, że tak długo to "trzymam", żebym "dał spokój", "poszedł na terapię" (byłem, zaraz o tym wspomnę), jest gadanie że jestem nienormalny, psychiczny, że nikt tak się nie zachowuje po tak długim czasie, że mam wreszcie przestać...nikt już nie kontynuuje tego tematu ze mną, wręcz mnie niekiedy obwiniając. Każdy ma tego dość i dość jej powtarzanego imienia, nawet moja rodzina, ba, nawet moja była już terapeutka. Miałem ponad rok terapię, ta pani się starała znacznie bardziej od większości terapeutów i lekarzy, prawda, ale i ona nie wytrzymała i się rozeszliśmy, chyba na zasadzie, że albo jestem nieuleczalnie chory, albo po prostu nie potrafi mi dalej pomóc. Bo u mnie jest ciągle to samo, przez tyle lat... uporczywe, niechciane myśli, zabijająca depresja, koszmary w nocy i totalna utrata panowania nad sobą, gdy ten potwór kontynuuje swoje dzieło zniszczenia. Jestem w totalnej psychozie i totalnie złamany i wcale nie udaję, że jest inaczej. Dla kontekstu i powagi sytuacji... moja lewa ręka była pocięta straszliwie przez gimnazjum i początki choroby, prawa ręka była zdrowa. Teraz wygląda dwa razy gorzej od lewej. Ale to jeszcze nie koniec, teraz Was pewnie mocno przerażę... bo i mnie to przeraża. Powtórzę się lekko, bo w ostatnich latach straciłem parę zwierzaków, zmarł też mój dziadek. Rok i miesiąc temu moja babcia przegrała walkę z glejakiem. Kochałem babcię, babcia była najcieplejszą osobą w mojej rodzinie, wychowywała mnie, uczyła kultury i zachowania, nigdy się mocno i długo nie złościła i na pewno przyczyniła się do ukształtowania mojej ciepłej i współczującej osobowości. Zawsze była oparciem i zawsze mogłem do niej pójść. A jej śmierć?... tu robi się źle. Ból spowodowany jej śmiercią w porównaniu do zła, które uczynił mi ten potwór jest jak nadepnięcie na osę w porównaniu do łamania kołem. Nie ma startu, zupełnie inna kategoria cierpienia. Czuję przez to skalowanie ogromne wyrzuty sumienia, ale nie jestem w stanie zaprzeczyć swoim emocjom. Wiem, że to wszystko jest skrajnie szokujące i prawdopodobnie znowu skończy się cierpliwość ku mojej osobie, ale to naprawdę nie jest ani moja wina, ani mój wybór. Chciałbym przynajmniej jeden dzień przeżyć tak, jak gdyby tego sadystycznego potwora nie było i choć jeden dzień bez przeżywania tych krzywd i upokorzeń. Mój mózg nadal produkuje straszliwe wizje i karmi mnie i nimi, i wspomnieniami, czy bym był na jawie czy bym spał, nieskończony rollercoaster. To brzmi naprawdę strasznie i obłąkanie, wiem o tym, ale to co czuję codziennie jest jeszcze gorsze, tylko nikt nie potrafi już tego zrozumieć. Ta bestia wniknęła tak paskudnie głęboko w całe moje emocje i funkcjonowanie, że, jak się obawiam, nigdy się od niej nie uwolnię. Bardzo się starała, bardzo. Dopięła swego. Dobrze, dość monologu, odpowiem na Wasze posty. @Relfi Wydaje mi się, że nie rozumiesz. Ja nie umiem jej odpuścić, bo była dla mnie ważna. Nie, to jest bez znaczenia. Była ważna, nie jest ważna. Nie tęsknię, nie kocham jej, nie chcę jej z powrotem, nie chcę jej nawet widzieć. Chciałbym, żeby się rozpłynęła i zniknęła raz na zawsze. Wiem, ze potrzeba trochę czasu, ale czy jakikolwiek czas cokolwiek tu zdziała? Jestem w tym samym położeniu życiowo-zdrowotnym co wtedy, kiedy otwierałem ten wątek. Nic tu nie odeszło, a i nawet, paradoksalnie, wzmogło. W obecnej chwili nie ma już niczego, co sprawia, że czuję się dobrze, nie ma już też jakiegokolwiek rozwoju ani też nie spotkałem do tej pory ani jednego dobrego człowieka, a co najwyżej stworzenia, które takie są do pewnego czasu, a potem też mnie kopią w tyłek. Wiem, że możesz mówić o mojej wartości, sile, umiejętnościach, i bardzo Ci za to dziękuję, szczególnie, że odkopałeś ten temat i nie musiałeś nic pisać (a jednak to zrobiłeś), ale to już naprawdę coś, co przeminęło. Nie ma tego, mojego rozwoju również. No i mnie. Zabiła każdą sferę, wszystko, uczucia, nadzieje, ambicje, aspiracje, dążenia, marzenia. Miałem plany i życiową drogę, teraz ich nie ma. Nie żyję, po prostu nie żyję. Ale moje ciało jeszcze o tym nie wie i udaje, że jest inaczej, bo jeszcze jakoś włóczy nogami, ale aktywności mózgowo-emocjonalnej nie ma wcale. Jestem warzywem, tyle że sparaliżowane są moje odczucia, a nie ciało. @Cień latającej wiewiórki Ładny nick, a na forum, jak pewnie zauważysz po oznaczeniu Ciebie, bywam. Oczywiście, że jest to doświadczenie, ale absolutnie nie takie, jakiego doświadczyć bym chciał, nawet za cenę tej nauczki. Wspominałem wcześniej, czemu dawałem się tak traktować. Miłość, syndrom sztokholmski, no i strach przed tym, że pójdzie na całość, jak od niej odejdę, więc trwałem aż, no cóż, i tak poszła na całość. Nasza przerwa w związku dała mi kiedyś czerwoną lampkę jak to się kiedyś skończy, ale dureń Futility oszukiwał siebie, że do tego nie dojdzie... Tyle, że to, o czym mówisz to NIE jest przeszłość. To nie do końca jest coś, co się zdarzyło - to coś, co trwa. Poza tym, ona nie może, niestety, żyć daleko ode mnie. Jedno i nieduże miasto, tak czy owak się czasami mijamy, chwała tylko temu, że samochodami, a i tak zawsze na jej widok ciśnienie mi tak skacze, że aż mi się robi ciemno przed oczami, gorąco, a z moich ust wydobywa się wulgaryzm na literę K. To jest paskudne, że minięcie się = tak silny skok adrenaliny i nerwów. Ale masz rację z jednym - jej znajomi. Powiem Ci, że w znakomitej większości to były jakieś pustaki bądź inne, moim zdaniem, mało wartościowe osoby, z którymi nigdy nie chciałem mieć do czynienia. Bywałem do tego poniekąd "zmuszony" w trakcie relacji, ale że nie widuję i nie rozmawiam z nimi teraz, to błogosławieństwo. Wśród grona jej znajomych, które poznałem przez te lata, chyba tylko jeden gość był ogarnięty i fajnie i na poziomie mi się z nim rozmawiało. Nie wiem, czy i jego też potem nie nabuntowała na mnie, jak mnóstwa innych osób, ale do tej pory się chyba nie spotkaliśmy, więc nie osądzam ani nie zgaduję, zostawiam to jako neutralne. Ehh, no i trochę się rozpisałem... może musiałem, może potrzebowałem, nie wiem. Nie wiem też, jak zareagujecie i liczę, że tutaj nikt nie pojedzie po mnie jak po burej suce... Pozdrawiam
  12. @Dalja Dziękuję. Pisanie było moim jedynym talentem. Cieszę się, że jakieś resztki tego jeszcze się przeze mnie przebijają. A czego bym chciał? Jest tylko jedna rzecz, której prawdziwie pragnę - aby osoba, która zamieniła mnie w takie skundlone zero odczuła na sobie regułę głoszącą, że podobno karma zawsze wraca. No i wrócić do twórczości, ale jeśli mózg wykazuje prawie zerową aktywność i jest nastawiony na tryb przetrwania, to trudno, żeby zmobilizować go do czegoś bardziej angażującego od zrobienia śniadania. @Melodiaa Lekkie pióro, tak, dziękuję, też to słyszałem i, powtórzę się, cieszę się, że to jakoś widnieje jeszcze w moich zdaniach. Alkohol może generować pewne problemy, ale dla mnie jest rozwiązaniem problemów i nie równa się to z zapijaniem ich na śmierć. A przynajmniej nie zawsze. W moim leczeniu faktycznie zmierzam ku nowemu psychiatrze, poleconym przez moja panią terapeutkę, ale ja z moimi lekami czuję się, powiedzmy, "okej". Kiedy ich brakuje, to robi się bardzo niedobrze. Nie mam snu całą noc (kiedy zejdzie Ketrel), a zabawa z antydepresantami i ich dawkami zwykle kończy się paskudnymi rozchwianiami emocji - płaczem, lękiem, złością, drażliwością, autoagresją. I cała ta paleta non stop parę razy na dzień. Nie do zniesienia. Jakiś czas temu musiałem brać Eliceę, bo nie było Fevarinu w aptekach, co skończyło się okropnym rollercoasterem emocji. Obawiam się, bo moja pani terapeutka uważa, że to leki są problemem i naciska na ich zmianę, a kiedy ktoś mi w te leki wchodzi, to się czuję mocno zagrożony bo sam wiem, ile im zawdzięczam. Kiedyś po jednej zmianie skończyłem w szpitalu na dobę, bo zamieniły mnie w rozpłakaną, rozchwianą i chaotyczną parodię człowieka... A dlaczego moje leczenie jest nieskuteczne? Bo ktoś bardzo, bardzo zły nieustannie dba o to, abym nigdy nie wyzdrowiał. Ktoś odpowiadający za moje PTSD i nieustanne koszmary oraz niezwykle obciążające myśli, niemożliwe do wyrzucenia z głowy. A resztę robi już roztrzaskana na amen psychika, obsesja i obce, natarczywe myśli. To jak rana. Zagoić sie może tylko ta, która ma odpowiednią opiekę - a akurat ta jest, nawet po tylu latach, jest świeża i krwawiąca, żłobiona i pogłębiana. I nie da się niczego z nią zrobić. Tylko trwać i liczyć na cud. Albo raka lub inny wypadek samochodowy czy potrącenie. Na jedno wychodzi. @Verinia Bardzo Ci dziekuję, odezwałem się do Ciebie na PW.
  13. Szkoda. Szkoda, że te ostatnie zdania z mojego pierwszego posta sprawiły, że cała jego treść przestała być istotna i Wasze reakcje skupiły się tylko na tym, że "picie złe, picie to twój problem", ale to problemy, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić sprawiły, że sięgnąłem po butelkę. Nie odwrotnie. Jak jeszcze żyłem, piłem sporadycznie i dużo ćwiczyłem i to wtedy, przy takim zdrowym i aktywnym trybie życia, wszystko się, kolokwialnie mówiąc, "zesrało". To nie alkohol mnie w to wpędził. Jeśli szukacie w nim kozła ofiarnego, to jesteście w błędzie. Wasze reakcje i narracje byłyby zupełnie inne, gdybym tej małej wzmianki na koniec nie dodał. Mój błąd.
  14. Bardzo Wam dziękuję za odpowiedzi, ale proszę, nie skupiajmy się tylko na tym alkoholu, bo to nie jest problem... a na pewno nie ten główny. Dla mnie to rozwiązanie, bo tylko wtedy mogę jakoś odetchnąć i się lepiej poczuć. No i to wcale nie znaczy, że uchlewam się do nieprzytomności, śpię po rowach, trzęsą mi się ręce albo że żłopię od samego rana. Nie jestem takim menelem, za jakiego możecie mnie uważać po tym skrócie na koniec mojego pierwszego posta. Chodziło mi o całą resztę i o wszystko to, co wymieniłem To w tym szukam pomocy. Gdybym miał na myśli picie, założyłbym wątek w zupełnie innym dziale.
  15. Dzień dobry. Słowem wstępu, będzie dość długo. Bardzo skracając moją historię, choruję od bardzo dawna, od wczesnego dzieciństwa, z "zestawem startowym" w postaci ADHD i podejrzeniem lekkiego Aspergera, idąc w depresję i zaburzenia osobowości jako młody nastolatek (prawdopodobnie była to niewłaściwa jeszcze diagnoza), następnie przechodząc już w stwierdzoną chorobę afektywną dwubiegunową i od kilku lat siedząc w coraz ciemniejszej grocie depresji (+PTSD), aczkolwiek nie wiem, czy to tylko tak absurdalnie długi epizod, czy już ta dwubiegunówka prawie całkowicie ustąpiła miejsca "koleżance", gdyż mania pojawia się sporadycznie i ledwie na jakieś kilkanaście minut, po czym znika. Co się na to skłoniło? Na pewno geny (bo ADHD na przykład nie jest raczej chorobą nabytą), później dręczenie w gimnazjum, lata bardzo złego traktowania i niewyobrażalnie toksyczny związek z dziewczyną o osobowości sadysty i potwora, którego następstwa zaprowadziły mnie tu, gdzie właśnie jestem - czyli zupełnie donikąd, praktycznie do kresu człowieka we mnie. Prawdę mówiąc, ja w ogóle nie żyję, a "wegetacja" to jest chyba najlepsze określenie mojego stanu, a widać to na każdej płaszczyźnie mojego "życia". Dziki natłok myśli był tym, co towarzyszyło mi niemalże od zawsze, ale od jakiegoś czasu przestał być natłokiem... a potem i myślami. Zazwyczaj w głowie czuję jedno wielkie nic. Pustkę. Jakby nic tam nie zostało. To samo tyczy się też pragnień czy dążeń, które już chyba też sobie uleciały. Miałem wiele marzeń i mnóstwo ambicji, ale nie mają one dla mnie już znaczenia. Wszystkie traktuję jako niemożliwe i zupełnie odrealnione, stojące poza moim fizycznym i psychicznym zasięgiem. Kiedyś podejmowałem wiele różnych prób, wiele rzeczy tworzyłem, ale teraz się z miejsca poddaję, argumentując sobie "nigdy mi się to nie uda", "nie da się tego zrobić", "nie umiem", "to niemożliwe", zadając też sobie pytania "a po co?", "co mi to da?", "jaki jest tego sens?" i negując każdą pojedynczą rzecz, której mógłbym się podjąć na drodze do zdrowia lub przyszłości. Byłem też uważany za osobę dość inteligentną, na co wskazywały wszystkie badania lekarskie już od dziecka, ale to ponadprzeciętne IQ było zawsze jakoś tłamszone, uciskane przez choroby i zaburzenia, a teraz czuję się, myślę i zachowuję jak rasowy debil, "funkcjonując" niemal jak osoba niepełnosprawna, która już sobie sama poradzić nie umie i potrzebuje stałej pomocy nawet w podejmowaniu większości decyzji. Kreatywność, moja ówczesna największa zaleta pozwalająca mi wymyślać np. opowiadania albo komponować muzykę, teraz też się całkowicie wycofała i przestała istnieć. Minęła. Nie mam też siły na ten pierwszy ruch w kierunku czegokolwiek, od czegoś tak wymagającego, jak rozpoczęcie studiów magisterskich (których i tak, bądźmy szczerzy, bym w takim stanie nie udźwignął), po tak błahe, jak posprzątanie mojej nory, bo to już nie jest nawet pokój. Kurz, pajęczyny, śmietnisko. Ostatnio tu odkurzyłem jakoś z pół roku temu. Poza tym, dochodzi też zwykła niechęć, bo ja tez już chyba niczego nie chcę i do niczego nie umiem się zmobilizować, nie mam ni krzty motywacji. Odczuwam po prostu taki jakby "chłód" i obojętność na wszystko to, co się dzieje obok mnie i w moim "życiu", jest mi w dużej mierze wszystko jedno tak naprawdę. Co gorsza, przestałem też praktycznie odczuwać radość, a wszystko to, co sprawiało mi kiedyś przyjemność, teraz jej już nie sprawia. Nie mam endorfin. Muzyka? Nie. Praca w warsztacie? Nie. Pisanie? Nie. Gry? Nie. Jazda quadem? Nie. Wszystko nie. Pracować też nie pracuję, bo jako takie prawie warzywo nie dam rady. Praca to presja, a na presję reaguję lękiem i ucieczką, czasami i okaleczeniami. Nie wytrzymuję długo, straciłem obowiązkowość i konsekwentność, która kiedyś pozwalała mi tygodniami, miesiącami, latami robić coś, co chciałem akurat zrobić, no na przykład ćwicząc fizycznie. W wyniku tego wszystkiego jestem też okropnie samotny, bo nie umiem nawiązywać i utrzymywać kontaktów towarzyskich. Jeśli z kimś akurat czasem rozmawiam, to czuję tak ogromne wyrzuty sumienia, że marnuję komuś temu czas sobą samym, że go w kółko przepraszam i zamiast skupiać się na rozmowie, to skupiam się na tym, żeby źle nie wypaść, żeby ten ktoś niczego niemiłego nie pomyślał, nie uznał mnie za świra czy toksyka, nie wygonił mnie, nie zablokował, przez co osiągam odwrotny skutek i bywam przez to upierdliwy (czego nikt mi nie powiedział, ale się tego domyślam). Jakakolwiek rozmowa to też tak wiele lęków i stresu po niej, że jej stanowczo żałuję. Nawet, jeśli była całkowicie niezobowiązująca i była wymianą raptem paru zmian gdzieś na zakupach przypadkiem czy coś... No i jeszcze do kompletu dochodzi olbrzymi, paraliżujący strach przed jutrem, przed tym, co kolejny dzień mi przyniesie, jakie koszmary mi się tej nocy przyśnią - a śni mi się ich wiele. Nawet we śnie nie mogę zaznać spokoju i uciec od traumatycznych wspomnień, natrętnego "powtarzania" mi przez moją podświadomość rzeczy tak złych, że boję się je stamtąd wyciągać i przelać tu na papier (ekran?), głoszących mi o mojej bezużyteczności, głupocie, bezwartościowości, żałosności, wstydzie, braku przyszłości, w kółko krążąc tylko i wyłącznie dookoła osoby, która zrujnowała mnie i moje życie i która zamieniła je w piekło. Potrafię w środku "krzyczeć" niesłyszanym szeptem o sprawiedliwości i błagać bliżej nieokreśloną jaźń o pomoc i litość, ale te "krzyki" tylko obijają się z echem wewnątrz mojej opustoszałej głowy i, co jest raczej oczywiste, nie mają żadnego wpływu na moją codzienną kaźń. Wiecznie i nieustannie rozważam samobójstwo, czuję je i widzę codziennie, tu taki sposób, tu taki, a może jakiś inny? A potem się go znowu boję. A potem boję, że przestanę się bać. Chyba jedynym powodem, dla którego się go nie podejmuję jest fakt, że mam cudowną rodzinę i gromadkę bardzo kochanych zwierzaków i po prostu nie potrafię im zadać takiego ciosu. Cierpię, żeby oni nie cierpieli przeze mnie. Męczę się tak tylko dla nich. Zwłaszcza, że poniekąd wiem, co mogliby poczuć... No ale tutaj jednak wraca to, co powiedziałem przed chwilą... co, jak i to straci dla mnie na znaczeniu? Niesamowicie mnie to przeraża. I, jeśli ktoś to przeczytał, bardzo, bardzo dziękuję. A jeśli akurat ktoś przeczytał, miał podobnie doświadczenia i jeszcze na dodatek chce się podzielić jakimiś radami ze swojego życia, bardzo, BARDZO chętnie je usłyszę. Chyba chciałbym wyjść z tej patowej sytuacji inaczej niż nogami do przodu. Nawet nie dla siebie. Dla bliskich. A i może sam poczułbym przy tym jakąś iskierkę czy jakąś umiarkowaną co najmniej chęć dalszego istnienia czy tworzenia. Proszę o pomoc... Ach, i jeszcze w kwestii pytań, które na pewno się pojawią. Leki? Tak, biorę. Ketrel i Fevarin. Terapia? Chodzę. Jakoś od początku lutego tego roku. Narkotyki? Nie. Alkohol? Co wieczór, jako jedyny działający środek na ciągłe, uporczywe i niemożliwe do zduszenia w inny sposób cierpienie. Wiek? 27 lat. Hospitalizacja? NIGDY WIĘCEJ Pozdrawiam
  16. Bardzo Ci dziękuję za słowa wsparcia, jesteś naprawdę wspaniały! A jeśli chodzi o moją obronę, to tak, masz rację, też o tym w ten sposób pomyślałem - mam nadzieję, że moja babcia będzie nade mną wtedy czuwać i że poczuje się, tam gdzie teraz jest, zadowolona i dumna, jeżeli tylko mi się uda. Z alkoholu natomiast nie potrafię zrezygnować, bo to jest jedyna forma mojego częściowego ukojenia. Czas na odstawienie butelki kiedyś, jak mam nadzieję, przyjdzie i wówczas poczuję się na tyle silny, by nie potrzebować picia do jako takich prób funkcjonowania. Oby się kiedyś ułożyło i obym był szczęśliwy, czego również i Tobie życzę. Trzymaj się i Ty!
  17. Kiedy zaczynałem studia, moja babcia była zachwycona i pękała z dumy. Przerwałem je jednak pod sam koniec szóstego semestru, bo nie dawałem sobie psychicznie rady ze wszystkimi złymi rzeczami, które się wokół mnie działy, a także z uwagi na lawinowo pogarszający się stan mojego zdrowia psychicznego, w zasadzie przesypiając na jawie 2 lata, nadużywając alkoholu i poddając się coraz większym dawkom leczenia farmakologicznego. Kilka miesięcy temu je wznowiłem i zaliczyłem wszystkie zaległości. Został tylko końcowy egzamin. Babcia nie mogła się doczekać, kiedy pokażę jej swoją oprawioną pracę licencjacką oraz dyplom ukończenia studiów. Dziś w nocy zmarła po walce z nowotworem. A obronę mam za trzy dni...
  18. @ExxonValdez Bo to trwa, ja nie umiem się od tego uwolnić, no i w rezultacie z roku na rok jest ze mną coraz gorzej psychicznie, dlatego możesz odnosić po części słuszne wrażenie, że to ze mną jest coś nie tak, a nie z innymi. Masz trochę racji z tym, że teraz jestem już, no, nie ubierajmy tego w ładne słówka, poważnie chory, ale wcześniej tak nie było. Byłem sympatycznym, wesołym chłopcem jako dziecko, a problemy zaczęły się dziać, kiedy poszedłem do nowej szkoły i zaczęto mnie w niej dręczyć. Tak po prostu. Wtedy też to ze mną było coś nie tak, a nie z moim otoczeniem? Posłuchaj, to od tego momentu przecież zacząłem chorować, a dziewczyna relację z którą tu opisałem zaogniła wszystko do absurdalnego, skrajnego poziomu, obsesji, problemów ze snem, nachodzących myśli, alkoholizmu, praktycznie niepełnosprawności życiowej. Dasz wiarę, że chwila przed tym jak mnie rzuciła to było zupełnie inaczej, a ja byłem ambitnym, początkującym studentem, który chciał się nauczyć jak najwięcej, zdobyć dobrą pracę, w wolnym czasie trenować fizycznie i się rozwijać na inne sposoby? A teraz co... szczyt moich dokonań to wstać z łóżka i domęczyć dzień, żeby się szybko skończył. O to chodzi. O tą paskudną, głęboką, najwyraźniej nieuleczalną destrukcję na każdej płaszczyźnie mojego życia. To przez nią ludzka intuicja, na przykład Twoja, może wskazywać na to, że to wszystko moja wina i że to ze mną jest coś nie w porządku. Ale spójrz bardziej i spróbuj pomyśleć CO spowodowało to, że obecnie jestem jaki jestem. @forget-me-not Dziękuję za zrozumienie. Temat rodziców i ich reakcji, czy też reakcji kogokolwiek na moje cierpienie, też nie napawa optymizmem. W gimnazjum rodzice nie zdawali sobie sprawy jeszcze z tego co się tam dzieje, ale już potem to się zmieniło. Obiecali mi pozwanie szkoły za to, że nauczyciele przez kilka lat nie reagowali i udawali, że nic się nie dzieje, ale wyszło to, co zwykle - nie doszło do tego. To dlatego mam świra na punkcie sprawiedliwości, ponieważ ani jedna osoba, która mnie skrzywdziła w jakikolwiek sposób - przemocą fizyczną i psychiczną - nie poniosła za to żadnej odpowiedzialności ani kary. Co do związku natomiast, bo się trochę rozgadałem, to nie odchodziłem dlatego, że raz, kochałem ją i ufałem jej że się zmieni, co mi zresztą obiecywała. Dwa... ja się bałem, bo wiedziałem, na co ją stać i jaka potrafi być okrutna. Wiedziałem, że jak się rozstaniemy, to zamieni moje życie w piekło, no i dlatego się męczyłem tyle lat. Dla mniejszego zła...
  19. Zgadza się, jestem nakręcony i zafiksowany, jak to określacie, a ten stan z roku na rok narasta i się pogłębia. Ale dlaczego piszecie w taki sposób, jakbym to ja miał być temu winny? Myślicie, że wydostanie się z tego błędnego kręgu i rollercoastera negatywnych emocji jest tak proste, że wystarczy, że powiem sobie "nie warto" i wszystko się jednego dnia rozwiąże i że pójdę sobie grzecznie w swoją stronę tak, jakby nic się nie stało? Dlaczego oskarżacie mnie, że terapia mi nic nie daje z mojej winy, skoro naprawdę opowiadałem tym kobietom o wszystkim i NIE potrafiły one znaleźć żadnego rozwiązania? Ja naprawdę nie chcę tkwić tej dzikiej nienawiści, ale ból, odczuwany przeze mnie od rana do wieczora, a także w snach, mnie paraliżuje, upośledza i wymusza niemal wyłącznie złorzeczenie komuś, kto ten ból spowodował. Krytykujcie jeżeli tak chcecie, bo wiele jest do skrytykowania we mnie i w moim postępowaniu i myśleniu, nie udaję, że nie, ale proszę, nie bądźcie przy tym tak niemili. Po drugiej stronie też jest człowiek, który czuje - i który czuje stanowczo zbyt dużo. Od tylu lat, nawet jeśli uważacie, że wcale nie chcę pomocy, to chcę czego innego - zrozumienia i postawienia się w mojej sytuacji. Tylko tego. Z Biblii się przez lata cierpienia, także zanim ją poznałem, wyleczyłem. Wyleczyłem się z nadstawiania drugiego policzka. Kiedy dręczyli mnie w gimnazjum, potem początkowo w szkole średniej, starałem się być obojętny i udawać, że mnie to nie obchodzi, że to spływa jak po kaczce. A to ich tylko napędzało. Właśnie dlatego zmieniłem swoje postanowienie - nic nie motywuje bandytów do robienia tego samego jak bezkarność. Stąd się wzięło moje podejście do obiektu tego wątku. Proszę, zrozumcie. Ile można wytrzymać z oprawcami, których nie dotyka sprawiedliwość? To nie jest kwestia tylko tej nieszczęsnej relacji, to jest stopniowy ból i poczucie porzucenia i zignorowania, który dręczy mnie dokładnie POŁOWĘ mojego doczesnego życia. Mam lat 26, źle mnie zaczęto traktować jak miałem 13 i nikt do tej pory nie odpowiedział za bicie, ośmieszanie, poniżanie i zniesławienie. Nie jest raczej dziwnym, że to chyba trochę za dużo i że moja psychika, w wyniku tego, kompletnie wysiadła. Proszę, proszę raz jeszcze - nie bądźcie niemili i zbyt surowi, spróbujcie zrozumieć to, co przez ponad dekadę tkwiło we mnie w uśpieniu, aż się z tego uśpienia wyrwało. I wiem, wiem, nienawiść niszczy tylko mnie. Niszczy mnie i odstrasza ode mnie ludzi, skazuje na samotność i przeżywanie tego samego w kółku. Nie próbuję udawać, że tak nie jest. Zgadzam się. Może nie w stu procentach, ale zgadzam. Ale nie potrafię się tego wyzbyć, okej? To nie jest łatwe. A nawet jeśli świadomie i za dnia starałbym się tą nienawiścią nie żyć, to nadal pozostaje kwestia koszmarów i tych paskudnych podszeptów, "słyszanych" przeze mnie kiedy tylko podejmuję się czegokolwiek, co może zapewnić mi rozwój. Rozumiem, w strachu, że to jest objaw naprawdę poważnej choroby psychicznej, niewykluczone że zdolnej doprowadzić mnie do osobistej i samobójczej tragedii, ale jak mam to zwalczyć? JAK? Powiedzenie sobie "ona mnie już nie obchodzi, jestem spokojny, idę naprzód, jest super" nie ma prawa zadziałać, no bo niby jak? Autosugestia? Przecież podświadomość w nocy zrobi swoje i znowu zbudzi mnie nad ranem, tulącym pościel w dzikim strachu i będąc przepoconym jak po przebiegnięciu maratonu. Powtórzę się, no ale nic - ona siedzi za głęboko, żeby zwykłe zmienienie mentalności, nawet na siłę, pomogło. Idę spać i jest nawrót. Dlatego szukam pomocy, tudzież naprawdę PORZĄDNEJ terapii u specjalistów zajmujących się trudnymi przypadkami, ewentualnie namiarów na kogoś takiego. Znowu, błagam o zrozumienie mojego położenia i mojej sytuacji. Jakby wydostanie się z tego piekła było tak proste to naprawdę myślicie, że po 5 latach wciąż by mnie to dręczyło i niszczyło wszelkie próby powrotu do żywych? Ja tego nie chcę, nie chcę o tym myśleć i nie chcę tego pamiętać, nie chcę się tym interesować i tego rozważać... Ale nie potrafię. Nie potrafię z tym wygrać
  20. @Dryagan Nie czuję, żeby to było tylko wyobrażenie. W koszmarach może tak, w rzeczywistości - nie. Bo to jest rzeczywiste. Ale masz rację, żyję tylko nienawiścią do niej. Ta nienawiść mi wszystko przesłania i jest od wszystkiego ważniejsza, każdą rzecz spycham na dalszy plan. Ale ta nienawiść bierze się z bólu, niezagojonych ran oraz wewnętrznego i stałego poczucia niesprawiedliwości. Gdyby ten potwór cierpiał za swoje czyny, na pewno byłoby mi prościej stanąć na nogi i się uwolnić - a tak nie jest. Może skrajny przykład, ale go zastosuję. Jeżeli morderca zabije czyjeś dziecko, jego złapanie oraz ukaranie pozwoli rodzicom tego dziecka spać spokojnie, mimo, że im go nie przywróci. Będą za to czuli, że przynajmniej odpowiedział za zło, które wyrządził i już nigdy więcej nikogo nie skrzywdzi. Tak samo jest ze mną. Dlatego nie mogę wybaczyć. Wybaczenie, podobnie jak budowanie domu, wymaga podstaw, fundamentu - a tym fundamentem jest skrucha. Jeżeli jej nie ma, nie ma też wybaczenia. A zapomnieć nie potrafię. Po prostu nie potrafię. Nawet nie wiem, czy chcę, jeśli mam być szczery. Nie da się zapomnieć tego, co się dzieje stale i regularnie dostarcza nowe bodźce. To musiałoby się stać przeszłością i nie mieć kontynuacji. Wtedy byłby jakiś cień szansy, że zapomnieć się uda. A co do pomocy, to... to jak? Mój doktor się jakoś niezbyt mocno przykłada, moim zdaniem, a przejście pod skrzydła nowego jest ryzykowne. Dlaczego? Ponieważ mój doktor zna całą moją historię i wie, jak olbrzymią traumę zafundowały mi hospitalizacje, dlatego musiałbym odwalić jakiś ciężki numer, żeby faktycznie wypisał mi skierowanie. Ale inny może tego nie wiedzieć i nie rozumieć. Może uznać, że się kwalifikuję i o, papierek i wracam do swojego piekła. Nie mogę ryzykować. A terapii próbowałem i nic mi nie dały, nic. Terapeutki dosłownie rozkładały ręce i wysiadały. Nie wiem tego ale może one wiedzą - może wiedzą, że jestem fatalnym przypadkiem nie do uleczenia? Zresztą, sama terapia raczej niewiele pomoże. Terapia może pozwolić zaleczyć przeszłość, ale kiedy dzieje się coś tu i teraz, to nie pomogą - najpierw trzeba pozbyć się źródła bólu, a potem dopiero podjąć się opatrywania ran. Z tym masz ponownie rację. Tylko jak się pozbyć? Ja nie umiem tego zrobić. W żaden sposób, który opisujesz. Łudzę się sam nie wiem na co. Podczas związku kompletnie mnie od siebie uzależniła, więc nic dziwnego, że to uzależnienie trwa, a ja wyjść z niego wciąż nie potrafię. @Illi Tylko powierzchowne, może, może tylko powierzchowne, ale przynajmniej PRÓBOWAŁEM. A to, że żadna z moich prób nie zakończyła się sukcesem, to nadal jest moją winą? Tyle lat męczarni i tyle lat starań, no i co, po co mi one były, po co – żebym sam się oszukiwał, że zdołam z tym wygrać? O terapii natomiast pisałem wyżej i nie, nie uwierzę w nią. W tak fatalnym przypadku terapia nie ma prawa zadziałać. Nie ma, dopóki ktoś lub coś nie pozbędzie się źródła mojej agonii.
  21. Od początku? Próbowałem wytrwać na studiach i się czegokolwiek nauczyć, ale nie pamiętałem ani jednego wykładu, bo wiadomo kto i wiadomo co zaprzątało moje myśli. Próbowałem wrócić do treningów i nawet podnieść sobie poprzeczkę idąc na siłownię do trenera personalnego, miast ćwiczyć w domu, czego wcześniej nie robiłem. Ale nie wytrzymałem długo, bo było za dużo ludzi, a ja nie mogłem sobie poradzić z trzeźwymi wieczorami. Próbowałem kontynuować pasję w postaci kowalstwa/majsterkowania, ale to też długo nie trwało, bo pytałem się po co to dalej robię i co mi to daje. Próbowałem odświeżyć stare znajomości, ale nikt mnie już nie potrzebował. Próbowałem zawrzeć nowe znajomości i dało mi to co najwyżej powierzchowne relacje, w których się nie liczyłem i byłem głównie gościem od przywitań w lokalnym pubie i do odpowiadania na nieistotne pytania padajace raczej z grzeczności.. inna sprawa, że nie lubię "small talku" i gadania o niczym, dlatego w dużej mierze milczałem. Próbowałem się z kimś związać, ale kiedy relacja stawała się delikatnie głębsza, to zaraz wracała do wspomnianej powierzchowności. Próbowałem i próbuję się leczyć, chodzę niby czasem do psychiatry, ale głównie po recepty. Nawet zmiana leków na silniejsze nie pomogła. Próbowałem się dalej dokształcać, nawet na własną rękę, ale nie mam już w sobie samozaparcia i nie potrafię skupić myśli, dlatego niczego nowego nie przyswoiłem. Bo ona na pewno zrobiłaby to lepiej... Próbowałem pracować z rodzicami, ale nie jestem w stanie pracą się zająć, bo moja głowa mi na to nie pozwala. Próbowałem wrócić do pisania i tylko czasem udawało mi się dodać jakieś skrawki do całokształtu mojej twórczości. Nie ma tej konsekwencji i zaangażowania, tej radości, które miałem wcześniej, tego samozaparcia do kontynuowania długich tekstów. Próbowałem po prostu żyć jak normalny człowiek i dalej zajmować się rzeczami, które pochłaniały mnie wcześniej. Bez rezultatu. Aż w końcu przestałem tych nieudanych prób podejmować. To jak walenie głową w pancerną szybę, kiedy widzi się za nią wszystkie swoje marzenia i plany i nie jest w stanie się do nich przebić
  22. Wiem, obsesja. Moi rodzice też tak mówią. Ale wyjście z niej NIE jest łatwe, minęły ze 4 lata od rozstania, może i nawet 5. To przerażające, że w tym temacie nie tylko nic się nie zmieniło, ale wręcz nasiliło. Zatrzymało mnie w miejscu... o ile nawet nie cofnęło. Przez tyle lat układała sobie swoje życie lepiej i lepiej, a ja tylko płonąłem, płonąłem, płonąłem, cały czas oczekując na naturalną sprawiedliwość. A naturalna sprawiedliwość jest taka, że w międzyczasie straciłem dziadka, kolegę, kilka zwierzaków, moja babcia zmaga się z glejakiem i praktycznie nie jest w stanie wstać z łóżka, a ja choruję ciężej i ciężej, dosłownie uciekając od ludzi i wściekając się do stanu furii/rozpaczy przy najmniejszych drobnostkach, nie mając żadnego samozaparcia i siły do najprostszych czynności. A po przeciwnej stronie sukces goni sukces, zabawa wino taniec śpiew... I to mnie boli, to. I to, że taki potwór w ogóle może pracować z dziećmi - przecież to chore! Nie boli mnie to że nie jesteśmy razem. Nie tęsknię za nią. Cieszę się, że się wyniosła z mojego "życia", ale... no ale nie wyniosła do końca, bo w głowie siedzi i nie chce wyleźć. Wiecznie się tylko porównuję. A wiesz dlaczego? Bo przez cały związek, non stop, usiłowała mi pokazać, że jest we wszystkim lepsza, spychała mnie w cień, zabierała całą uwagę (nawet uwagę mojej rodziny!), tłamsiła moje sukcesy swoimi. Jeżeli przez tyle lat ktoś udowadnia, że przy nim jesteś nikim, to w końcu doprowadzi do stanu, w którym wyzbycie się tej pozycji gorszego stanie się niemożliwe. A że jeszcze się śni i tam poniża i poniża, drwi, to doprowadzi po prostu do obłędu - czy też obsesji, to w sumie nieduża różnica. I to jest problem - ja naprawdę CHCĘ nie pamiętać krzywd i poniżeń, którymi raczyła mnie przez cały nasz wspólny czas i naprawdę CHCĘ przynajmniej udawać, że ona nie istnieje i żyć tak, jakby faktycznie nie istniała. Ale chęci i starania to najwyraźniej za mało, bo się nie udaje. Ona siedzi w psychice i podświadomości tak głęboko, jakby wręcz wrosła do niej na stałe. Czasami zdaje mi się "słyszeć" (nie dosłownie, na szczęście), jak "działa" - kiedy coś mi się wyjątkowo uda, zaraz czuję uciążliwą myśl z tyłu głowy - "czego się cieszysz? ona i tak zrobiłaby to lepiej", tudzież "to za mało, ona zrobiłaby więcej". Non stop. Niczym się nie mogę cieszyć. To jest tak popaprane i dzikie, że aż wszystko boli, wiem jak to brzmi, może nawet śmiesznie i niewykluczone że ktoś na forum sobie podśmie/cenzura/e podczas czytania mojego tematu albo myśli "ale debil, tak przeżywać rozstanie", ale jest problemem o tak wielkiej skali, że uniemożliwia mi normalne życie, o podejmowaniu prób nie wspominając. Ktoś, kto jest uważany przez swoje otoczenie za "cudowną dziewczynkę" zamienił życie kogoś innego w piekło, okaleczając go do końca jego życia i nie poniósł za to najmniejszej formy odpowiedzialności. To jest to, co mnie wyniszcza. Ta niesprawiedliwość. I to mnie paraliżuje i doprowadza do ośmieszania się tutaj na forum - i błagania o jakąkolwiek formę pomocy, której ja znaleźć nie umiem. Przepraszam jeśli tutaj przeszkadzam, naprawdę przepraszam
  23. Ale ja nie chcę i nie szukam zemsty. Gdyby tak było, sam bym jej dokonał. Mnie interesuje wyłącznie naturalna sprawiedliwość - dobro za dobro, zło za zło. Sam się też nie nakręcam, nie o to chodzi. Mi się to śni. Kilka razy w tygodniu. I bez przerwy o tym myślę, mimo, że wcale nie chcę. Nie kontroluję tego. Nie widzę żadnej możliwości uwolnienia się z tego
  24. Znowu ja. Co mam teraz ze sobą robić i gdzie jest jakakolwiek na tym świecie SPRAWIEDLIWOŚĆ? Gdzie ta karma, co ponoć ma wracać do ludzi złych? Nie ma jej. Nie ma.. Jakie ironiczne zrządzenie losu pozwoliło, aby ta paskudna sadystka wpędzająca mnie w poważną chorobę może odnosić w życiu wyłącznie sukcesy i piąć się po szczeblach kariery, zdobywając wysokie wykształcenie i zjednując sobie nowych przyjaciół raz za razem? Gdzie jest Bóg czy jakakolwiek opatrzność, gdzie jest COKOLWIEK, co sprawiedliwie obróci szale? Czytając ten temat, na pewno poznaliście historię. Uwierzylibyście, gdybym wam powiedział, że ktoś o takich wstrętnych skłonnościach i o takim zachowaniu obecnie... pracuje z chorymi dziećmi w przedszkolu?! UWIERZYLIBYŚCIE?! Zajmuje się głównie dziećmi z wadami wymowy oraz autyzmem... i jakież to ironiczne, że u mnie niedawno stwierdzono spektrum autyzmu w postaci zespołu Aspergera - po latach podejrzeń zresztą. Gdzie tu jest sprawiedliwość, skoro dorosły autystyk może być przez nią traktowany jak ostatni śmieć i nikt nie kiwnie palcem, ale jak się nagle "opiekuje" młodymi to jest wszystko w porządku? Dlaczego ktokolwiek pozwala jej pracować z ludźmi zaburzonymi, skoro "swojego" zaburzonego traktowała jak ostatnie gówno i kpiła i drwiła z jego zaburzeń? Dlaczego w ogóle ktokolwiek jest w stanie jej uwierzyć i wznosić ją na piedestały, oficjalnie pisząc "oto nasza kochana xxx" i podpisując to serduszkami?! Jakim cholernym cudem ten potwór był w stanie tyle przez te lata zdziałać, przez cały czas udając cudowną i wrażliwą dziewczynkę? Dlaczego?! Teraz jestem przegrany jeszcze bardziej niż byłem, także prawnie. Kto uwierzy zniszczonemu odludkowi, o którym tyle "prawdziwych opowieści" usłyszał i jaki sąd przyzna mi rację, skoro mój oprawca jest "czysty" bo przecież pomaga chorym dzieciom? Jak ja mogę tu cokolwiek wywalczyć, jak ja mogę wygrać, jak mogę się uratować? Fajnie by było, gdybym się jakoś podniósł po tej sytuacji, ale to złamało mnie tak bardzo, że ja niczego zrobić nie potrafię. Zabrakło mi sił fizycznych i psychicznych na kontynuację czegokolwiek. Przerwałem studia, nie mam pracy, nie mam wykształcenia, niczego nie mam. Codziennie śnię te same koszmary, nie umiem się do czegokolwiek zmobilizować, uchlewam się co wieczór, okaleczam, brakuje mi sił, jestem śmiertelnie zmęczony, non stop myślę o bestii, która mnie do tego doprowadziła. Straciłem ambicje, chęci czy marzenia, nieprzerwanie spoczywam w letargu oczekując na cud. Ale cuda się nie zdarzają, a moim jedynym obecnym celem staje się wyniszczenie swojego organizmu do tego poziomu, aby moja rodzina nie powiązała tego tak łatwo z samobójstwem. Nowotwór nie jest niczym innym od mojego najskrytszego marzenia, bo w ten sposób dokonam swojego żywota i równocześnie nie sprawię, że moja rodzina będzie się obwiniać pod tytułem "co zrobiliśmy źle" Własną duszą i ciałem zapłaciłbym, aby ta sadystyczna ohyda wreszcie poniosła odpowiedzialność za swoje czyny. Ale jaki sąd, nawet po dowodach i dokumentach od psychiatry, ukaże kogoś, kto przecież "pomaga" chorym dzieciom, kto nawymyślał opowiastek na mój temat i kto zjednał sobie tyle znajomych, gotowych powtórzyć jej wersję? To jest nie do wygrania. Dość już podejmowania walki, kiedy w tej walce szans na zwycięstwo się nie ma. Najwyżej moja rodzina będzie pokutować i cierpieć za samobójstwo "oczka w głowie" i "jedynego dziecka". Chyba, że macie jakąś receptę... chętnie posłucham. JAK MAM SIĘ Z TEGO WYDOSTAĆ?! JAK!!!!! BŁAGAM, POTRZEBUJĘ POMOCY! POTRZEBUJĘ CHOLERNEJ POMOCY!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
  25. Przepraszam, nie zaglądałem tu jakiś czas. Może się po prostu bałem. Odpiszę Wam po kolei. @Kawa Szatana Od bardzo dawna mam tak z przepraszaniem. Jak jeszcze zdarzało mi się z kimś gdzieś wyjść, to zaraz po spotkaniu zaczynałem tę samą dyskusję w kółko, raz za razem - czy zrobiłem coś głupiego, czy powiedziałem coś źle, czy zmarnowałem Twój czas, czy żałujesz że wyszliśmy, czy nie jesteś na mnie zły/zła. Tia, chyba się nawet nie dziwię, że obecnie jestem zupełnie samotny. Najgorsze, że ja nie miałem w tym przecież złych intencji, a właśnie wręcz przeciwnie. I tak, 26 lat doświadczeń, ale myśl o tych 50 o których napisałeś/napisałaś (przepraszam, przez nick nie jestem pewien Twojej płci) mnie zwyczajnie przeraża. Nie wiem nawet, czy te pół wieku chcę tutaj jeszcze być. Wiem, przyszłość zależy ode mnie (może to tego tak się boję), ale gdybym umiał zacząć ją sobie budować, gdybym wiedział czego chcę i czego oczekuję, jak się widzę za te choćby 5 lat, to byłoby znacznie, znacznie prościej. Rzecz w tym, że ja niczego nie widzę i niczego nie czuję. Czerń i pustka, nic więcej. Nie wiem, gdzie i kiedy zgubiłem to, co kiedyś nimi było. @DEPERS Tak, chodzę do psychiatry, ale to nie jest chyba odpowiednie stwierdzenie. "Leczysz" ogranicza się do brania leków na noc w cholernie wysokich dawkach, gdzie nawet mój doktor przyznał, że nie może ich jeszcze zwiększyć, bo to mogłoby być już szkodliwe dla organizmu... no, chyba że "na obserwacji" w szpitalu, ale do tego horroru nigdy więcej wrócić nie chcę. Jestem pod opieką tego psychiatry już chyba 11 lat, od młodego wieku nastoletniego, i wiele ze mną, powiedzmy, "przecierpiał", przy czym zawsze potrafił znaleźć jakieś rozwiązanie. Teraz nie. Od kiedy to się dzieje, on... wymięka. Rozkłada ręce. Przeprasza. I mówi, że pomoże tu tylko cud albo "specjalna terapia", czymkolwiek ta miałaby być i wszystko ogranicza się do recept. A to nie jest jakiś, przepraszam jeśli kogoś to urazi, byle stażysta, któremu się nie chce pomagać za darmo i wali na przemian nie przejmuj się/poradzisz sobie (tak, na takiego też trafiłem), tylko doktor z długim doświadczeniem i szukany przez moich rodziców po całej Polsce w pocie czoła, kiedy zaczynało dziać się ze mną źle. Powiecie "zmień psychiatrę w takim razie", ale czy to jest rozwiązanie? Temu chociaż ufam. Nie wpierniczy mnie znowu do zakładu. A nowy? Któż to wie? Nawet gdyby i nie, to czy nie kombinowałby z lekami, nie zabrał tych i nie przypisał innych? One zapewniają umiarkowaną stabilnośc i spokojny sen (bez nich nie śpię całą noc, ilekroć bym akurat nie wziął bo się np. skończyły). Raz miałem próbkę z przeskokiem na nowe antydepresanty i skończyło się... no, niezbyt dobrze. Fizycznie i psychicznie. @Vizyo Dziękuję. I tak, napisałem tutaj, bo mimo paskudnych myśli krążących po mojej głowie, ja wciąż usiłuję się ratować, robić wszystko to, co nie popchnie mnie do samobójstwa. Miewałem takie sytuacje i ludzie mówili mi tylko że jestem, przepraszam, "atencyjną k***ą", bo gdybym chciał, to bym o tym nie gadał tylko to zrobił... ale co ja poradzę? Ja nigdy nie chciałem, nie chciałem żadnej ze swoich prób s. wcielić w życie, tylko czasem brakowało mi siły, no i dochodziło do czego dochodziło. Chyba tylko tutaj mogę zostać zrozumiany, co jak na razie Wy wszyscy komentujący ten wpis zdajecie się potwierdzać. Co do reszty, to się boję, bo to nie jest przejściowe, tylko mnie żre i dręczy od dawna i w ogóle nie przechodzi. Nie wiem, może to też spełnia definicję przejściowości tylko jeszcze nie przeszło, ale to nie jest nic dla mnie nowego. A czy wyścig czy maraton, zawsze jestem na ostatnim miejscu. Porównuję się z innymi, tak, trudno tego nie zrobić, kiedy goście dręczący mnie w gimnazjum, zachowujący się przez całe 3 lata jak kompletne półgłówki, które nie poniosły za to konsekwencji, koniec końców osiągają znacznie więcej niż ja. Trudno się nie porównywać, jak od dziecka mnie porównywano do innych, czemu nie możesz być jak ten, uczyć się jak tamten, zachowywać jak trzeci i w ogóle być lepszy i grzeczniejszy od czwartego. Rodzina tymi słowami na pewno nie chciała zrobić mi krzywdy, ale od dziecka czując się jak taki nieudany, wiecznie gorszy ktoś, trudno jest o tym zapomnieć i się tego wyzbyć, nawet w dorosłym wieku. O psychiatrze pisałem koledze wyżej, a z terapii też zrezygnowałem, tułając się od psychologa do psychologa, kiedy każdy, tak, KAŻDY, rozkładał ręce i potrafił mi co najwyżej współczuć. Nie wiem, czy trafiałem na byle kogo, czy to jarzmo we łbie jest zbyt ciężkie, aby ktokolwiek zdołał je udźwignąć. Dziękuję za propozycję, napisać chętnie bym napisał, ale się boję, nie chcę marnować Twojego czasu i zabierać Ci godzin, które mógłbyś spędzić w lepszy sposób. @eko1257 Tak, faktycznie, może nie jestem tak osamotniony, może inni, jak na przykład Ty, przeżywają prawie to samo, co ja. Prawie, bo przypadki, niewazne jak zbliżone, nigdy nie będą identyczne. Ja również jestem introwertykiem, i to skrajnym, też trzymam emocje w sobie (dopóki nie dojdzie do małej tragedii...), nie umiem nawiązywać relacji i polegam wyłącznie na sobie. Ale tego ostatniego musiałem się nauczyć, bo nikt się albo do pomocy nie kwapił, albo nie potrafił jej udzielić. Cieszę się, że Tobie pomógł psychiatra i psycholog, ale w moim przypadku, jak napisałem powyżej, to nie działa. Nic tu nie działa. Dziękuję za uściski, przesyłam i Tobie. @Marc_man Wierz mi, ale ja naprawdę czuję, że ten rozdział JEST już zamknięty i żaden przypisek się po nim nie pojawi. Cieszę się, że udaje Ci się zaczynać od nowa będąc starszym ode mnie, imponuje mi że walczysz, na co ja straciłem już siły, ale, odnosząc się do końcówki, sport nie pomaga. Kiedy jeszcze byłem w związku, byłem wysportowany i dużo ćwiczyłem z ciężarami, ale koniec końców, nawet powrót do treningów nie "zaskoczył", bo brakowało mi motywacji i w 2-3 lata zaprzepaściłem wszystko to, co budowałem dobre 5. Pomijając psychiczną zgniliznę, to nawet z mojego ciała został teraz wrak, przygarbiony, siny na gębie, bez kondycji, niezdolny do aktywności. Jakiejkolwiek. Przy okazji, odnosząc się do Twojego wpisu w moim innym temacie, tak, masz rację, dużo racji. Powiem Ci więcej. CIESZĘ SIĘ, że już z tamtą sadystką nie jestem i cieszę się, że to się skończyło tylko na związku, a nie choćby narzeczeństwie. Powikłania po tej relacji mordują mnie do teraz i nie ustają, ale uspokaja mnie tylko to, że ona nie jest i już nigdy nie będzie mi bliska. To, że odeszła, to najlepsza rzecz jaką mi ofiarowała. Gdyby tylko nie postawiła przy tym na taktykę spalonej ziemi to tak, mógłbym jej i może nawet podziękować... @zibex92 Jest mi miło, że mnie o to pytasz, ale niestety nie mogę powiedzieć niczego nowego. Ten sam smutek, bezsens i ciągła walka ze sobą samym. Boję się spróbować popełnić samobójstwo, pomimo knucia takich planów, ale jeszcze bardziej boję się tego, że wreszcie przestanę się bać i, jakby na odwrót, "osierocę" swoich rodziców. Jedynym ukojeniem każdego wieczora jest dla mnie butelka, a w zasadzie kilka butelek piwa. To jest ta pomoc, której nie otrzymałem ani od lekarza, ani od terapeutów, ani od kogokolwiek innego. Na chwilę pomaga. Na chwilę. Ale nic innego nie pomagało nawet na tą jedną chwilę, więc czy powinienem się winić i tłumaczyć, że sam dla siebie znalazłem swoje własne ukojenie? Co wieczór kładąc się spać, w katordze, cierpieniu i dzikich, niekontrolowanych myślach, zastanawiam się nad jakimkolwiek sensem siebie. Jaki jest cel tego, że akurat się musiałem urodzić? Tylko po to, by przez pół życia odczuwać tylko i wyłącznie ból? Żeby tak gnić w samotności, nic nie umieć, nie potrafić przetrwać na trzeźwo ze sobą samym, żeby tak chować się w bezcelowości pod pierwszym lepszym kamieniem i nie wychylać stamtąd nosa z nadzieją, że nagle i magicznie wszystko się rozwiąże i będę szczęśliwym, zaradnym, młodym człowiekiem? Życie tak przecież nie działa... i dlatego wciąż ściska mnie od środka temat mojego wątku. Czy ja je faktycznie przegrałem?
×