Skocz do zawartości
Nerwica.com

marekt

Użytkownik
  • Postów

    76
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez marekt

  1. to uczucie ciepła na twarzy wystawionej do wiosennego słońca
  2. może właśnie to dzieciństwo było za fajne i za spokojne i nie byłaś przygotowana na dorosłość?
  3. mnie ten depralin psychiatra zaleciła zacząć od połowy tabletki przez kilka dni. I po tej połowie tak fatalnie się czułem. Może jakbym wiedział i zaczynał od 1/4 byłoby lepiej. Teraz to już nie takie proste, bo gdybym miał to brać ponownie, to na samo przypomnienie tego jak się wtedy czułem, myślę że dostałbym ataków lęku i wszystkich tych skutków ubocznych
  4. mam kota. Rasy Brytyjczyk. Nawet jeśli mnie kocha to słabo to okazuje, jak to kot Mam wrażenie, że jestem dla niego dostawcą pożywienia i tyle. Nie lubi głaskania, a chce się go głaskać bo jest niesamowicie miękki, jak pluszowa maskotka. Zasadniczo to nie wiem czy on mi jakoś pomaga. Jak mam gorszy natrój i samopoczucie, wszystko mnie irytuje to on też mnie irytuje (że ciągle chce jeść )
  5. Dzięki za opinię. Ja oczywiście leczenie farmakologiczne biorę pod uwagę, ale zostawiam je jako ostateczność. Sumarycznie wydaje mi się, że radzę sobie coraz lepiej i mam nadzieję dać sobie z tym radę bez leków. W zeszłym roku udałem się do pani psychiatry, która przepisała mi depralin i trittico. To co mi się działo po trzech dawkach tego depralinu nawet bym nie umiał opisać. To było gorsze niż jakiekolwiek objawy, które miałem wcześniej i później. Wiem, że ten lek zaczyna działać mniej więcej po dwóch tygodniach, ale po tych trzech dawkach tak się wystraszyłem, że odstawiłem. Jeszcze do dwóch tygodni po tym miałem niezłe jazdy. Wiem, że są inni psychiatrzy, inne leki, dostałem od mojej psycholog namiar na jej zaufaną panią psychiatrę i jeżeli mi się pogorszy, to na pewno skorzystam.
  6. Mam podobnie. Może jedynie z mniejszym nasileniem. Staram się z tym walczyć, kontrolować i nie popadać w paranoję. Od mniej więcej roku, miałem różne objawy, najpierw problemy z żołądkiem. Oczywiście już wiedziałem że na pewno mam raka żołądka, miałem umówioną gastroskopię, którą mi dwa razy przekładali z powodu awarii urządzenia, a ja czułem się coraz gorzej, brzuch bolał mnie odkąd otworzyłem oczy rano do wieczora, niezależnie czy coś jadłem czy nie. W końcu przeglądając internet trafiłem na coś takiego jak "połykanie powietrza". Z powodu stresu i zaciskania przełyku nie działają prawidłowo jakieś mięśnie, za dużo powietrza dostaje się do żołądka, przez to jest ciągły dyskomfort, odbijanie itd. A jak się tym bardziej denerwuję, to się nasila, co sprawia że jeszcze bardziej się denerwuję i koło się zamyka. Jak o tym przeczytałem, to nagle objawy mi przeszły. Odwołałem wszystkie gastroskopie, lekarzy i poczułem się zdrowy. A jak czasami to mi wraca, to zwyczajnie ignoruję wiedząc ze to nic groźnego. Za to od kilku miesięcy mam bóle głowy. Oczywiscie już widzę raka mózgu. Nie badałem tego na razie, ale wybieram się do neurologa. Jednak na 99% są to objawy nerwicy. Te moje bóle dokładnie pasują do tego co przeczytałem o takich bólach, psycholog mi też tłumaczy, że to normalne przy moich zaburzeniach. A ja dopóki nie zobaczę wyników badań, nie uwierzę. A z drugiej strony badania i oczekiwanie na wynik to dla mnie okropny stres. Mam też coś takiego, co się nazywa przewlekłe zapalenie prostaty. Zasadniczo nic groźnego, żyję z tym już ponad dwa lata, jestem dobrze zdiagnozowany. Mimo że czytam, że urolog mi tłumaczy, że to nie wiąże się z ryzykiem raka prostaty, to co dostaję nawroty objawów, to widzę tego raka, operację, śmierć. Niestety tak samo podchodzę do zdrowia mojego dziecka. Jak coś mu się dzieje, to panikuję, ogromnie się denerwują widząc tylko możliwe najgorsze scenariusze. Tak samo odkładam zakup czegokolwiek, rezerwowanie wakacji, bo mi się wydaje że nie ma sensu tak wybiegać w przyszłość jak tyle rzeczy mi się dzieje i na pewno zaraz coś mi będzie poważnego. Nie mówiąc już o jakichkolwiek ratach czy kredycie, gdy mi się wydaje, że niedługo nie będę w stanie pracować i zarabiać. Ale tak jak napisałem, odkąd wiem, że to nerwica (a raczej zaburzenia lękowe jak to się ładnie teraz nazywa), to sobie tłumaczę że nic poważnego mi nie jest, że już tyle razy myślałem że coś mi się stanie i nic mi się nie stało. I tym razem też mi się nic nie stanie. Chodzę na psychoterapię i zaczynam sobie z tym chyba dawać radę, znów próbuję patrzeć w przyszłość, planować i nie poddaję się.
  7. Dziękuję. I wzajemnie Tobie również życzę powodzenia i wyzdrowienia. Nie wiem czy samo czekanie to jest dobry pomysł. Mnie się wydaje, że żeby było lepiej trzeba jednak coś w tym kierunku robić. Chodzisz na psychoterapię?
  8. Nie wiem, chyba odkąd pamiętam. Już jako dziecko dużo się wszystkim stresowałem, to co mnie spotykało dobre po prostu mijało, a ja od razu zaczynałem myśleć o tym co znowu może się nie udać, albo co mnie może spotkać złego. I tak mi zostało do dziś, mimo że przez ten czas dużo udało mi się osiągnąć. Tylko to dociera do mojego mózgu, ale nie uczuć. Nadopiekuńczość moich rodziców wynikała z tego, że pierwsze dziecko im zmarło w wieku pół roku. W związku z tym przelali na mnie (czyli następne dziecko, które mieli) cały swój lęk i niepewność o to, żeby to się nie powtórzyło. I we mnie to zostało. Wydaje mi się, że do pewnego czasu jakoś sobie z tym radziłem. Aż nie urodził się mój syn. Jak był mały to miał trochę problemów zdrowotnych, dużo siedzieliśmy w szpitalach, miał operacje. Wydaje mi się że to mnie całkowicie rozstroiło. Od tego czasu (to już mniej więcej 7 lat) mam wrażenie jakby mój organizm, moje uczucia straciły jakąkolwiek barierę ochronną. Każde, najdrobniejsze negatywne wydarzenie wydaje mi się przerażające i ostateczne. Nie umiem myśleć pozytywnie, nie umiem myśleć o niczym innym, tylko o tym co mnie może jeszcze spotkać złego. Doprowadziło to w zeszłym roku do zdiagnozowanych zaburzeń lękowych, próby leczenia farmakologicznego, psychiatrów, psychologów i okropnego kłębowiska myśli w głowie. Z jednej strony dużo przez ten rok zrozumiałem, trochę udało mi się już zmienić, ale jeszcze dużo przede mną. Muszę nauczyć się tego, czego nie nauczyli mnie rodzice, samodzielności i pewności siebie. Tylko że to jest cholernie trudne po tylu latach.
  9. a czy w tych relacjach z innymi też masz tak, że mniej jesteś sobą, a bardziej starasz się dopasować do innych, zachować tak jak ktoś inny może oczekiwać, a nie żeby być sobą? U mnie to jest jakby automatyczne. Oczywiście rozum wie z czego to wynika (pewnie boję się odrzucenia w takich relacjach, tego że ktoś pozna jaki naprawdę jestem) ale to oczywiście nie ma przełożenia na moje zachowanie i odczucia. W efekcie to tylko potęguje samotność. Mam znajomych, ale nie przyjaciół. Nikt mnie naprawdę nie zna. Ale powoli zaczynam się uczyć to zmieniać i chyba jestem na dobrej drodze. A co do poczucia bezpieczeństwa... mam podobnie. To jest chyba u mnie kluczowe. Nie wyniosłem tego z dzieciństwa. Ale nie w takim sensie, że nie miałem. Rodzice byli wręcz nadopiekuńczy, miałem bezpieczeństwa nawet za dużo. Nie wiem czy to kwestia wychowania, czy jakichś wad wrodzonych, ale tego poczucia bezpieczeństwa nie odziedziczyłem po nich ani trochę. Może zwyczajnie byli nadopiekuńczy. I nie ma go we mnie. Tym bardziej nie umiem go dać swojemu dziecku, czy komukolwiek innemu. Bezpieczeństwo kojarzy mi się tylko z dzieciństwem, po nocach śni mi się, że znów jestem dzieckiem i mieszkam z rodzicami, ciągle wracam myślami do przeszłości, a przyszłości się boję, ciągle mam potrzebę żeby ktoś mi powiedział co mam zrobić, bo sam nie wiem, żeby ktoś przytulił i powiedział że będzie dobrze. A ja nie mam już dwudziestu lat, jestem dorosłym facetem z żoną, dzieckiem, dobrą pracą i ogólnie dobrymi materialnymi warunkami życia. A ciągle się boję, nie umiem podejmować decyzji, nie umiem w ogóle się cieszyć tym co mam. A to co piszesz że trzeba być twardym: nie trzeba moim zdaniem. Trzeba być sobą, ale czasami to jest takie cholernie trudne.
  10. Zarejestrowałem się na tym forum, żeby odpowiedzieć na tego posta. Powiedzieć, że rozumiem, to by było za mało. Sam bym nie umiał lepiej opisać swoich odczuć. Przeglądając to forum dochodzę do wniosku, że mnie to w zasadzie niewiele dolega w porównaniu z wieloma osobami piszącymi tutaj. Zaburzenia lękowe, epizody depresji, które psychiatra nazywa "łagodnymi". Psychoterapia od roku, krótka przygoda z leczeniem farmakologicznym, do którego zamierzam wrócić tylko w ostateczności. Raz jest lepiej raz jest gorzej, natomiast cały czas jest tak, że od dawna mam wrażenie posiadania takich właśnie "braków emocjonalnych". Przede wszystkim nie umiem odczuwać satysfakcji. Mój mózg wie, że wiele w życiu mi się udało i jest się z czego cieszyć, natomiast do mnie to nie dociera, po prostu nie umiem. Zawsze skupiam się na tym co złe, widzę tylko negatywne konsekwencje wszystkiego, nie umiem się cieszyć, za dużo widzę wszędzie wkoło zła. Zrobiłem się ogromnie przewrażliwiony, nawet czytając wiadomości w internecie potrafię się całkowicie rozstroić, gdy opisana jest jakaś tragedia czy wypadek. A gdy dotyczy jakiegoś dziecka od razu widzę na jego miejscu swoje dziecko. Moje myśli ciągną do rzeczy złych jak ćma do świecy, nie umiem się tego pozbyć i nad tym panować. Najgorsze dla mnie jest to, że właśnie mój rozum to wie, że dużo rozumiem z tego co się ze mną dzieje, że potrafię sobie to racjonalnie wytłumaczyć, ale to nie ma żadnego skutku. Tak jak u Ciebie: mój rozum ma się nijak do tego co odczuwam, nie ma żadnego połączenia. Nie umiem ostatnio myśleć pozytywnie o przyszłości, w zasadzie kojarzy mi się ona tylko z lękiem. Miewam stany lękowe, problemy ze snem, wydaje mi się, że nie dam rady wstać rano, iść do pracy, że coś mi się dzieje, sam się nakręcam tak, że w końcu faktycznie zaczyna mi się coś dziać. Z jednej strony rozumiem, jakie to jest bezsensowne, z drugiej znowu zrozumienie nie ma żadnego wpływu na to co czuję. Pani psycholog oczywiście przyczyny szuka w dzieciństwie. Ja już nie jestem pewny czy to wszystko można wytłumaczyć przeżyciami z dzieciństwa. Coraz częściej zazdroszczę ludziom, którzy umieją w coś wierzyć, albo takim, którzy jak piszesz nie myślą za dużo, albo nie są zbyt wrażliwi. Ja wszystko rozważam na 100 sposobów, widzę dziesiątki konsekwencji każdej decyzji, więc nie umiem podejmować żadnej, tylko rozkminiam i myślę i myślę aż kłębowisko tych myśli w głowie mnie po prostu wykańcza. Może to wszystko zabrzmiało dosyć pesymistycznie, jednak nie jest tak źle. Przez sporo czasu czuję się całkiem normalnie, ostatnio wręcz te moje stany są jakby mniej intensywne. Nie wiem, może psychoterapia przynosi jakieś skutki. Ja wiem, że nie będę nigdy jak ludzie w tv, wiecznie uśmiechnięty i zadowolony. Jednak chciałbym osiągnąć po prostu stan równowagi. Bez irracjonalnych lęków, bez epizodów depresji. Skupiam się na takich jak piszesz, małych celach, przyjemnościach, które wiem że są w moim zasięgu, że jakoś poprawiają moje życie. Może na tym trzeba się skupić i nie szukać niczego więcej?
×