Wszystkie moje znajomości są uzależnione od faceta. Nie mam innych znajomych. Och, przepraszam, czasem ich mam, gdy nie mam chłopaka i ktoś liczy na seks. Szczerych ludzi przy mnie nie ma. Także wszystkie sensowne formy spędzania czasu są uzależnione od tego czy ktoś chce się widzieć z moim chłopakiem. Chciałabym, żeby ktoś chciał się ze mną spotkać, tak po prostu, bo mnie lubi. Ostatnio mówiłam o tym mojemu facetowi, odpowiedział: ,,ja zawsze chciałem mieć święty spokój. a oni i tak do mnie wydzwaniają, mimo, że ich olewam". Poczułam się jakbym dostała czymś w twarz, bo ja mogę zabiegać o innych, starać się, a i tak zostanę sama. Samotność z wyboru nie jest zła, tylko ta do której jest się zmuszonym.
Przez brak ludzi w moim życiu, ciężko mi się odważyć, gdziekolwiek pójść, bo z braku przyzwyczajenia po prostu się ich boję. Nie mogę nawet wrócić na treningi, bo z tych nerwów wpadam w panikę. Często przy mnie ludzie umawiają się na jakieś wyjścia, a mi nawet nie zaproponują pójścia do głupiego McDonalda na uczelnianej przerwie. Ciężko mi się dopasować, czuję się samotna. Chciałabym to bardzo zmienić, ale zawsze gdy się staram, gdy poświęcam komuś uwagę, gdy pomagam mu znaleźć pracę/grupę rekonstrukcyjną/wykonać zadanie/cokolwiek innego, to i tak zostaję sama. Ludzie nie mają pojęcia co do nich mówię, a zabawne historyjki z mojego życia wzbudzają w nich przerażenie. Staram się filtrować, treści, ale czasem mam problem z rozróżnieniem co jest normalne, a co dziwaczne. Więc tak sobie siedzę za każdym razem na imprezie pośród 20 znajomych mojego chłopaka i nikt się do mnie nie odzywa, a ja czuję się jeszcze bardziej samotna, gdy widzę jak oni się świetnie dogadują. Tak jakbym oglądała telewizje. Staram się zmienić, ale nie wychodzi mi to, marzę o koleżankach.