
Astowidad
Użytkownik-
Postów
105 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez Astowidad
-
atic, myślałam także o medytacji, ale jeszcze nie próbowałam. Korat, cóż, pozostaje mi czekać na swój "cud".
-
Wsłuchuję się nieustannie, ale ja chyba jakaś głucha jestem? :) A tak poważnie: w czym ma mi to pomóc?
-
"Nie ma sensu myśleć o czasie: niedługo będzie po wszystkim, to wystarczy." - William Wharton
-
A na czym to wytchnienie miałoby polegać, bo już brakuje mi pomysłów? Widzę tylko jeden sposób
-
Korat, strasznie jesteś tajemniczy :) Może jednak coś szepniesz zdesperowanej koleżance. agusiaww, salir, ja wiem, że to jest powód - pisałam o tym na wstępie. Problem w tym, że ja nie potrafię (już) żyć tylko z poczucia obowiązku. Zresztą ciągnę to już tak długo, jestem bardzo już zmęczona a poza tym widzę, że jest coraz gorzej. Jestem już takim odludkiem, że większość nawet nie zauważy mojego zniknięcia.
-
i co z tego? Dziecko jest dzieckiem całe zycie czy ma 90 czy 8 lat. Chcialabys im zafundowac poczucie winy ze matka popełnila samobojstwo i latke spoleczenstwa. Chyba zdajesz sobie sprawe z takich konsekwencji, tym bardziej ze napisalas ze zachorowalas w wieku 30, a myslisz ze Twoje dzieci mimo ze sa samodzielne i dorosłe, to tez moga "dzieki" takiej informacji dostac traumy i popasc w powazne problemy psychiczne? "Łatki społeczeństwa" nic mnie (ani moich dzieci) nie obchodzą. Moje dzieci wiedzą, że nie ponoszą za mój stan żadnej odpowiedzialności. Starają mi się pomóc, ale wiedzą, że niewiele mogą zdziałać. Sądzę, że jakaś szczególna trauma im nie grozi. Tak naprawdę to martwię się o męża i moje rodzeństwo.
-
Siedzę czy leżę, co za różnica - niczego to na lepsze nie zmieni.
-
Właśnie, a ja coraz częściej go nie mam, i nie daję rady wstać. /quote] masz dziecko/dzieci masz NAJWAZNIEJSZY POWOD JAKI MOZE BYC NA CAŁYM SWIECIE. Pisałam już, że moje dzieci są już na szczęście dorosłe i samodzielne.
-
Wiem, że każdy ma gorsze dni czy też różne ułomności, ale cóż to zmienia dla mnie? Walczę/walczyłam jak umiem najlepiej, a że nie mam już sił? Każdy ma jakąś granicę wytrzymałości. "Wyżej dvpy nie podskoczysz".
-
Cóż, "życie to nie je bajka", wiadomo. Ale zdrowemu łatwiej się z nim zmagać. Co masz na myśli?
-
Wiem, że to choroba powoduje takie a nie inne widzenie i odbieranie świata. Ale co to dla mnie za różnica, jaki jest powód mojego cierpienia. To cudownie, że masz takie nastawienie. Oby starczyło Ci sił na dłużej niż mnie.
-
Właśnie, a ja coraz częściej go nie mam, i nie daję rady wstać. Takie pytania zadaję sobie codziennie, tylko sensowej odpowiedzi jakoś mi brak. Szczera jestem, aż za bardzo. A gwałtowne emocje zdarzają mi się coraz rzadziej.
-
Do końca życia będzie zawsze :) Moje relacje z otoczeniem skłaniają się ku zeru - nie pracuję, unikam kontaktów z ludźmi, bliscy starają się zrozumieć moje nastroje, pomóc mi itd. Mogłabym tak sobie wegetować, ale nie potrafię - nie potrafię żyć z poczuciem bezsensu istnienia, poczuciem, że jestem pasożytem i to w dodatku kąsającym. Dlaczego? Jak będzie beze mnie? Inaczej po prostu - życie będzie toczyć się dalej. Tak, jeszcze jestem kochana ale sęk w tym, że to z czasem (postępem choroby) będzie się zmieniało. Chciałabym im tego oszczędzić. Wnuków jeszcze na szczęście nie mam. Po co im taka szurnięta babcia? Nawet strach będzie jej dzieci zostawić.
-
Decyzję właściwie podjęłam, tylko termin jeszcze nieznany. Stąd moje pytanie w tytule, jak długo (teoretycznie) tak można wegetować?
-
Skąd takie pytanie? Uważam, że takich sytuacji nie da się rozważać "czysto hipotetycznie", ale dobrze: każda matka chce dla swoich dzieci szczęścia, a nie skazywać je na tak wielki ból i cierpienie. Zapewne nie byłabym wstanie dać przyzwolenia, ale przecież zabronić też bym nie mogła.
-
Książka o depresji Beaty Pawlikowskiej
Astowidad odpowiedział(a) na bedzielepiej temat w Depresja i CHAD
Stosuję wszystkie te punkty (poza nadaniem sobie indiańskiego imienia) i dalej mam depresję... Pewnie dlatego nie zadziałało -
Zaczęłam się leczyć 12 lat temu, a zmagam się z nią odkąd pamiętam. Tak, jakimś cudem (w czasie remisji) udało mi się założyć rodzinę, a potem wszelkimi sposobami "zmuszać do życia" by podołać obowiązkom. Dziś czuję, że moje zasoby siły skurczyły się do minimum i zapaliła się lampka "brak paliwa".
-
Tak, do niedawna tak to odbierałam, teraz zaczynam się z tego "obowiązku" zwalniać. To oczywiste, że dla rodziny to szok i cierpienie. Ale to potrwa jakiś czas, skończy się żałoba i życie popłynie swoim torem. Życie z taką osobą wydaje mi się znacznie straszniejsze - wieczny strach o nią, wieczne zamartwianie się jej nastrojami, wieczne pilnowanie... Nie chcę być przed śmiercią znienawidzona. Nie jestem zmęczona życiem, tylko zmuszaniem się do życia. Codziennie patrzę na świat i wyję z bólu, że nie mogę korzystać z jego uroków. Tak, chcę już pozbyć się tego bólu, który mnie codziennie dręczy. Mnie śmierć nie przeraża. Uważam, że jest końcem wszystkiego. Jeśli nie uda mi się za pierwszym razem (w co raczej wątpię), to może się przekonam. To już chyba byłoby najgorsze, co może mnie spotkać.
-
Każda wytrzymałość ma swój kres. Dobrze, ze myslisz o najbizszych i masz punkt zaczepienia. Mnie to bardzo pomagalo przetrwac najtrudniejsze chwile.Punkt zaczepienia? Tak było przedtem, teraz to "kula u nogi" nie pozwalająca mi spokojnie odejść. Ale ja już nie mam żadnej percepcji. Moje wrażenia zmysłowe są bliskie zera i już dawno przestałam analizować otoczenie i świat. Jest mi on zupełnie obojętny. Jedyne co czuję, to wewnętrzny ból istnienia. Byłabym niezmiernie wdzięczna biologii i losowi, gdyby już dziś zakończył moje cierpienie.
-
Tak, moim zdaniem to droga bez wyjścia, równia pochyła w dół. A dlaczego tak myślę? Mój problem to depresja, to ona nie pozwala mi odnaleźć sensu i radości w życiu. Walczyłam długo, tak długo jak trzeba było poświęcać się dla bliskich. Teraz już jestem wypalona, a bliscy poradzą sobie beze mnie. Tak, depresja endogenna. Leczę się od 12 lat. Efekty coraz słabsze. Źle, zrozumiałeś - brak mi sił na dalszą walkę. Lat mam 40+ i sporo za sobą. Dzieci mam już dorosłe a męża/rodziny nie mam już sumienia dłużej męczyć swoimi nastrojami. Trzeba? Nie, nie trzeba. Już brak mi pomysłów na poprawianie sobie nastroju - nic nie działa, ani leki, ani psychoterapia, ani używki ani "aktywność fizyczna". NIC.
-
Dla jednych nie wymaga (a nawet przeszkadza), a dla innych jest podstawą/powodem do istnienia. Dla mnie właśnie to "znieczulenie" jest przyczyną utraty sensu życia. Jestem znieczulona na wszystkie emocje i sprawy. Pozostał tylko nieznośny wewnętrzny, rozdzielający ból. To chyba jest już ostatni etap. Czy jeśli myślę o tym codziennie, trzeźwo, bez lęku - to już myślenie obsesyjne, czy jeszcze nie? No właśnie, to nie jest życie i dlatego nie ma sensu dalej kontynuować tej męki.
-
Od chwili, gdy straciłam możliwość czerpania radości z własnego istnienia zastanawiam się, jak długo dam radę żyć wyłącznie dla rodziny i bliskich. Już dawno skróciłabym swoje cierpienia, gdyby nie oni. Tylko fakt, że zrobię im wielką krzywdę trzyma mnie jeszcze przy życiu, ale jak długo tak można? Strasznie mnie to męczy i coraz częściej czuję, że brakuje mi sił.
-
koncert Anoushki Shankar