Skocz do zawartości
Nerwica.com

pepper

Użytkownik
  • Postów

    29
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez pepper

  1. a i tak na noc mam beznadziejne myśli.. że nie sprostam i jednak nie zdam do następnej klasy... a z tym się wiąże to, że będę musiała pisać maturę z matmy, z której jestem beznadziejna, poza tym dobija mnie to że chcę schudnąć, a ciągle mi bark motywacji.. że w ogóle do niczego nie potrafię się zmobilizować :-( dużo planuję... mnóstwo czasu upływa mi na planowaniu a nic z tego nie wychodzi :-( jestem jedną wielką chodzącą porażką
  2. dzisiaj wzięłam lek i jest w porządku mimo dwóch wielkich zdziwień, jakie dane mi było dziś przeżyć ^_^
  3. od środy przestałam brać te leki, bo mam awersję po tym, co mi się przydarzyło w ten dzień:/ czuję się tragicznie - na nic nie mam siły potrafię tylko snuć plany, które i tak zostaną w mojej głowie i nie wyjdą dalej jestem pieprzoną marzycielką.. w dodatku znowu zaczęłam pić.. dzisiaj znowu nie poszłam do szkoły tylko piję.. i piję boję się(( moje życie nie ma sensu.. mam ochotę wpaść pod samochód, wywiercić sobie dziurę w głowie, podciąć sobie tętnicę, zatruć się lekami, naćpać się.. dać sobie złoty strzał w żyłę... jestem taka beznadziejna:((( nic i nikt mi nigdy nie będzie w stanie pomóc... przecież nawet nie mam po co żyć - nie mam stałego punktu w życiu, nikt mnie nie kocha, ja nie umiem pokochać już planowałam sobie trochę odpocząć od moich myśli, złagodzić mój strach i nie iść przez jakiś czas do szkoły, ale wiem, że potem będzie jeszcze gorzej i gorzej, gdy będę odpuszczać... planowałam pójść dzisiaj od rana na siłownię, żeby jakoś się odstresować, ale zajrzałam do kieliszka ( nikt mnie nie potrzebuje.. po co w ogóle istnieję.. chyba tylko po to, żeby zatruwać innym życie
  4. też za rok mam maturę... z tym że u mnie zaczyna się od kwietnia, bo mam obronę dyplomu - i muszę znaleźć temat na dyplom z ceramiki, ale coś mi chodzi po głowie, do tego aneks na pewno będę robiła z fotografii, a tutaj akurat temat będę miała narzucony.. chciałam jeszcze zrobić z renowacji aneks - sgraffito... ale jeszcze zobaczymy... to wszystko mnie tak nie przeraża jak "taka niby matura" z historii sztuki - wszystko od prehistorii do czasów współczesnych... nie wiem czy dam radę
  5. pepper

    gorsi?!

    u mnie depresja była w klarownej postaci przez kilka lat... jakieś 1,5 roku temu doszła nerwica a poza tym nie czuję się gorsza od innych, że mam te choroby wszyscy, którzy o tym wiedzą wspierają mnie - tyle że najpierw było zdziwienie: "ty?? niemożliwe! przecież zawsze cię widzę radosną!".. a ja wkładałam za każdym razem maskę na twarz i mimo że na ustach uśmiech to w sercu smutek, a w głowie bałagan
  6. pepper

    Życie przemija

    moja babcia zawsze mówi, że posiadanie tylko jednego dziecka jest jak bąbel na wodzie... tego samego stwierdzenia można użyć w odniesieniu do życia - pojawia się i nigdy nie wiadomo, kiedy pęknie "Równie zdumiewającym jest zobaczyć, jaki użytek robią ze swej wyobraźni... i swych emocji... (jak puste byłoby nasze życie, gdybyśmy nie mieli na co się złościć)... (dobrze jest zapalić świecę, ale przeklinać ciemność jest zabawnie)... (naszymi wrogami nie są ci, którzy nas nienawidzą, lecz ci, których my nienawidzimy)... i jak czują się dumni - zwykle bez powodów - ze swych osiągnięć! I co więcej, są szczęśliwi! Po upływie kilku tysięcy lat osiągnęliśmy taki postęp, że ryglujemy w nocy drzwi i okna, podczas gdy mniej 'cywilizowani' krajowcy śpią w otwartych chatach." Anthony de Mello (przemyśl sobie ten cytat)
  7. też mi się tak wydaje Darku, że to przez to - po prostu za duża dawka jak dla mnie, ale jak stwierdziła psychiatra, wpływ na to mogła mieć też grypa jelitowa i pobyt w szpitalu 2 dni wcześniej.. echh... sick sad world
  8. W życiu nie słyszałam o soku z "noni" - co to jest?
  9. również mam 50mg Zoloftu, z tym że źle się czułam mając całą tabletkę i teraz mam zmniejszoną do połowy tak że w twoim przypadku może też tak być, że za duża dawka btw - spodobał mi się twój podpis ;-) zgadzam się z nim w pełni stosując śmiechoterpię codziennie, mając 2 psy i lecząc się ;-))
  10. człowiek - zwierzę stadne:P co prawda zdarzają się odludki, ale to tylko potwierdza wyjątek od reguły prawie każdy pragnie mieć przy sobie kogoś bliskiego, z kim mógłby porozmawiać na każdy temat, bez tabu, dzielić radości i smutki, powodzenia i porażki, z kimś empatycznym, z kimś, z kim mógłby spędzać czas... którego mógłby kochać jednocześnie będąc przez tę osobę kochaną.. głównie ma to związek z psychiką :-) gdy jesteśmy szczęśliwi czy zakochani uwalniają się w naszych głowach bardzo pozytywne i radosne myśli - aż chce się żyć! a jest to spowodowane wydzielaniem się endorfin, dopaminy czy serotoniny. Wiadomo że człowiek woli czuć się szczęśliwy, mieć na wszystko ochotę i energię niż być samotnym, któremu nic się nie chce. W sumie to taki atawistyczny odruch, któremu nie możemy zaradzić mimo postępu cywilizacji. W dalekiej przeszłości człowiek samotny nie mógł dać sam sobie rady i przeżyć, dlatego odczuwamy ulgę i nie boimy się będąc z kimś blisko, kto nas nie zawiedzie, na kim możemy polegać. Bo wiemy, że wtedy przetrwamy... że damy radę. Myślę że wystarczająco wyjaśniłam ci zagadkę zawartą w zdaniu "odczuwam potrzebę bycia z kimś". Pozdrawiam
  11. co prawda nie mam pojęcia, co mogłoby ci pomóc, ale... te problemy gastryczne, o których napisałeś to nic dziwnego miałam podobnie, z tym że problem u mnie dotyczy żołądka mam zaledwie niecałe 19 lat a lekarz stwierdził u mnie refluks żołądkowo-przełykowy (m.in. z powodu stresu) i na to się ciągle od kilku miesięcy leczę, pocieszam się tylko tym, że ten problem minął, ale jednak wciąż muszę brać leki, żeby mi się nie odnowiło... trzymaj się
  12. wczoraj jeszcze troszkę mnie męczyła hiperwentyloza, ale na szczęście dzisiaj jest już wszystko w porządku, nawet zjadłam śniadanie niestety nadal mam problemy ze snem - po takim wyczerpaniu dzisiaj spałam 5h, poza tym te zakwasy na łydkach spowodowane skurczami mięśni mnie dobijają, prawie nie mogę chodzić :-(
  13. W sumie nie wiem czy ten tekst dobrze umieściłam czy bardziej nadaje się do działu z nerwicą lękową. Jeśli jakiś mezalians wprowadzę, to proszę przesunąć ten post... "Trochę" się rozpisałam. Nigdy coś takiego mnie nie spotkało i nigdy więcej nie chcę tego powtórzyć. Zacznę od tego, że od czasu brania tabletek antydepresyjnych czuję się doskonale, żadnych zmartwień, problemów, trosk, zero stresu i lęków. A wcześniej zawsze, ale to zawsze, za każdym razem ta nerwica lękowa objawiała się w jeden i ten sam sposób. Wtedy serce mi kołatało, czułam jakby ktoś mi wbijał z 1000 szpil w serce, ręce mi się pociły i nie mogłam złapać oddechu i spotykało mnie to tylko w 3 przypadkach. Wtedy, kiedy o czymś stresującym pomyślałam, kiedy byłam chwilkę przed wydarzeniem się czegoś lub w trakcie tego wydarzenia i jednorazowo nie trwało to nigdy dłużej niż godzinę. Jak już wcześniej napisałam moi rodzice mieli się wczoraj spotkać z nauczycielką od malarstwa i pogadać. Zero stresu, bo sama tego chciałam, poza tym byłam w 100% przygotowana i na malarstwo i na późniejszą fotografię, więc o jakimkolwiek stresie nie było mowy. Ale gdy tylko się obudziłam to bolał mnie żołądek i jakieś takie mdłości miałam, ale w końcu ustąpiło samo z siebie ok. 8 rano a pojawiło się o 6.30. Weszliśmy do klasy, a że jedna z nich jest przechodnia, to z moją grupą zostaliśmy w klasie od malarstwa, a nauczycielka wzięła moich rodziców do następnej, żeby móc spokojnie porozmawiać. Wiadomo, nikomu na razie nie chciało się pracować, rozmawialiśmy, żartowaliśmy i śmialiśmy się. I nagle ni z tego ni z owego o 8.30 zakręciło mi się w głowie i bardzo osłabłam. Usiadłam, myśląc, że zaraz to minie, że może to przez to, że nie zjadłam śniadania. Ale coraz bardziej kręciło mi się w głowie, zaczęły się mroczki przed oczami, wszystkie kończyny miałam jak z waty i ciężko mi było oddychać - zaczęłam hiperwentylować. Stwierdziłam, że lepiej pójść do rodziców, żeby powiedzieć im, że gorzej się poczułam, w końcu moja mama jest pielęgniarką i wie, co robić. Opisałam jej dokładnie wszystko, uznała że to ma podłoże psychiczne, że mam się uspokoić i za jakiś czas to minie. Kazała mi się położyć i unieść wysoko nogi, ale z minuty na minutę coraz gorzej się czułam. Poleżałam tak kilka minut, ale nic nie dało. Chciałam pójść do pielęgniarki szkolnej, ale mama tak się oburzyła, że co ona mi poradzi, poza tym ona sama jest pielęgniarką, więc nic innego nie zrobi. W pewnym momencie zachciało mi się siusiu a już ciężko mi się chodziło i lekkie zaburzenia równowagi miałam ale mimo to stwierdziłam, że sama pójdę, ale to był błąd. Na schodach okropnie osłabłam, że prawie zleciałam z samej góry, na szczęście upadłam na tyłek, bo trzymałam się kurczowo poręczy. Potem nie mogłam ujść normalnie kawałka korytarza, musiałam się trzymać ścian, żeby nie upaść. Wróciłam jakoś o resztkach sił czując, że jest coraz gorzej i gorzej. Zaczęło się mrowienie.. na razie tylko na nogach i rękach. Powiedziałam to rodzicom, a oni, że za kilka/kilkanaście minut to minie, że mam się nie stresować. W końcu nauczycielka stwierdziła, że lepiej będzie jeśli jednak pójdę do tej pielęgniarki, bo nie chce, żebym jej zemdlała na lekcji. Rodzice jakoś się z tym pogodzili, chociaż z trudem. Poszłam z koleżanką, która musiała mnie trochę podtrzymywać, bo czułam, że zaraz upadnę. Jakoś dotarłyśmy i mówię pielęgniarce, że słabo się czuję, że mam zawroty głowy, itp., itd. Kazała mi się położyć i zmierzyła ciśnienie, miałam 130/100... wysokie, ale jeszcze nie tak, żeby interweniować i obniżać jakimiś lekami, których zresztą nie posiadała, bo nie ma prawa. Potem zadzwoniłam do rodziców, którzy już w tym czasie pojechali, na szczęście na zakupy, więc nie wyjeżdżali z Kalisza. I ciągle słyszę tę samą gadkę i że w ogóle sama się napędzam i sobie wymyślam, byleby tylko nie pójść na lekcje. Zaczęła ze mną taki dokładniejszy wywiad, mówię jej, że chodzę do psychiatry, że stwierdziła u mnie depresję i nerwicę lękową. Toteż pani pielęgniarce zaświtał pomysł w główce, że to jest zwyczajne zdenerwowanie i dała mi kropelki waleriana na uspokojenie, które w ogóle nie pomogły, a jeszcze gorzej się przez nie czułam, bo zachciało mi się wymiotować. Na szczęście tylko na chęciach się skończyło, bo nawet nie miałabym czym. I znowu taki nagły objaw mocny, tak jak miałam takie delikatne mrowienie, tak w tym momencie zaczęło się się na maksa i to na całym ciele od czubka głowy począwszy, na palcach u stóp skończywszy. No, ale co mogła na to poradzić... co jakiś czas sprawdzała mi ciśnienie, które ciągle rosło aż w końcu osiągnęło poziom 160/100 i nie spadało od jakiś 20-25 min., więc sytuacja alarmowa. Dzwoniłam jeszcze kilka razy do rodziców... i ciągle to samo jak zdarta płyta, a czułam się gorzej i gorzej. Kiedy leżałam było ok, jak siadałam lekko kręciło mi się w głowie a jak wstawałam powoli, żebym jeszcze większych zawrotów nie miała - to od razu mną zarzuciło, ponieważ nie byłam w stanie utrzymać równowagi. Zaraz potem takie dziwne dzwonienie w uszach usłyszałam i wszystko podgłośnione z 15 razy albo i więcej. Zwyczajne szuranie butów zza drzwi było tak głośne, że myślałam, że zwariuję. Już jakąś godzinę u niej leżałam i się wkurzyła, że rodzice sobie sprawę olewają, więc wzięła telefon, dzwoni do nich i takim stanowczym głosem mówi: "czy w ogóle się państwo swoim dzieckiem nie przejmujecie? ona czuje się coraz gorzej, ciśnienie ma 160/100, więc albo przyjadą państwo odebrać córkę, bo autobusem jej nie puszczę albo jedzie do szpitala". Coś do nich dotarło, powiedzieli, że przyjadą, ale że byli w trakcie zakupów to były ważniejsze niż własne dziecko i po ponad pół godzinie w końcu przyjechali. Mimo wszystko chciałam zostać na lekcjach, bo nic bym nie straciła, a nuż polepszyłoby mi się. Ale pielęgniarka uparła się, że mam jechać do domu, położyć się i czymś obniżyć ciśnienie. Jeszcze musiałam pójść po kurtkę i plecak na samą górę (4 piętra) i w ogóle po drugiej stronie szkoły. Mama ze mną poszła, bo już z wielkim trudem i wysiłkiem ledwo stawiałam kroki zataczając się. Weszłam do klasy i nauczycielka się przeraziła... i powiedziała, że dobrze, że się zwalniam, bo co by było, gdyby się jeszcze gorzej zrobiło. Gdy już zeszłam po schodach straciłam w ogóle siły, ale w ostatnim momencie złapała mnie mama, a później ojciec wziął mnie pod rękę i zaprowadził do samochodu. Stwierdziliśmy, że od razu załatwimy kartę miesięczną (bilet autobusowy) i sprawę mandatów, które ostatnio dostałam. Zatrzymaliśmy się praktycznie kilka kroków od tego budynku, wysiadam z samochodu i nagle taki zawrót głowy, że upadłam na zaparkowany obok samochód. Ojciec niczego nie zauważył i idzie w ogóle się nie zastanawiając, gdzie się podziałam. A ja słabiutkim głosem go wołam... "taatooo". Za 4. razem się obrócił i wrócił po mnie. Już w środku usiadłam, bo ledwo się trzymałam na nogach, a jeszcze babka była taka wkurzająca, że hej, jakby chciała nas skrzyczeć, że zajmujemy jej cenny czas. Po wyjaśnieniu wszystkiego miałam problem ze wstaniem... nie byłam w stanie się podnieść o własnych siłach. Potem załatwiliśmy sprawę biletu, bez większych ekscesów, z tym że tata cały czas musiał mnie podtrzymywać, bo bym wyrżnęła. W końcu ruszyliśmy w stronę domu. Hiperwentylacja się u mnie powiększyła do mega rozmiarów, nagle tak gorąco mi się zrobiło. Okna otwarte na fula, kurtkę zdjęłam a bluzę na wpół rozpięłam a i tak się gotowałam. Zaczęłam się tak pocić, że nieporozumienie. W pewnym momencie na wpół zdrętwiałam. Nie byłam w stanie się ruszyć. Chyba wtedy się czułam najgorzej. Nogi, tyłek, kawałek pleców, i przedramiona miałam jak sparaliżowane i cholernie bolało. I z tego drętwienia wyrwał mnie ból spowodowany skurczami mięśni w łydkach, tak że mam teraz ogromne zakwasy. Zamysł moich rodziców był taki, że po prostu od razu do domu, ale jednak tata stwierdził, że najpierw pojedziemy na pogotowie. Praktycznie wniósł mnie tam, bo nie byłam w stanie się ruszyć i do tego byłam taka skołowana przez te zawroty głowy. Lekarze na dyżurce - szok! W życiu nie widziałam takich zdziwionych lekarzy, a przecież widzieli mnie 2 dni wcześniej, pilnowali, żeby kroplówka dobrze zleciała. Wszystko wtedy było w porządku jak wychodziłam.. może blada, ale pełna sił i uśmiechnięta, więc w sumie się nie dziwię, jak zobaczyli takiego zdechlaka. Dostałam hydroksyzynę w zastrzyku, po której miało mi się obniżyć ciśnienie i miały ustąpić te wszystkie objawy, które miałam. A miał zacząć działać za jakieś 30min. Poszłam na dyżurkę pogotowia, i ledwo usiadłam w fotelu to serce zaczęło mi tak kołatać i boleć, jak jeszcze nigdy, lekarze się na mnie patrzą co mi jest, a ja się kurczowo trzymam w miejscu, gdzie jest serce i próbuję złapać oddech. Ale przez kilka dobrych sekund nie mogłam.. A gdy w końcu udało mi się to, to i serce wróciło do normy. Potem pojechaliśmy do domu, odczekaliśmy odpowiedni czas do działania zastrzyku i ojciec sprawdził mi ciśnienie i już miałam w normie, ale objawy jakie były takie zostały. Miałam się od razu położyć, ale ciągle za gorąco mi było i jakoś tak nudno, więc stwierdziłam, że przenoszę się do sypialni rodziców pooglądać tv... po drodze upadłam i ojciec mnie zbierał jak zwłoki. Pomógł mi tam dojść.. zaczynam oglądać i nagle taką suchość poczułam w ustach, że masakra... a usta wysuszone, więc stwierdziłam, że pójdę się napić... taaa poszłam znowu upadając. Kiedy wróciłam, położyłam się i nagle tak mi się zimno zrobiło, jakby ktoś wysypał na mnie wielkie wiadro lodu... z zewnątrz byłam lodowata i natychmiast jakby coś się stało i zaczęłam się strasznie pocić... Nie mogłam cały dzień jeść, miałam taki jadłowstręt, że gdy tylko zobaczyłam albo poczułam zapach jedzenia to źle mi się w środku robiło. Co jakiś czas czułam, jakby żołądek obracał mi się dookoła w brzuchu, to samo z sercem.. jak na jakimś kołowrotku. I kiedy to się skończyło to miałam wrażenie, że te organy mam nie na swoim miejscu i pozycji. Czułam, jakby się wywróciły stroną wewnętrzną na zewnątrz. Po dłuższym czasie.. jakoś między 16-17 prawie całkowicie minęły zawroty głowy, ale ciągle mnie męczyło to ciężkie, szybkie oddychanie i mrowienie. Zostałam wygoniona na spacer z psami, poszłam do koleżanki pożyczyć książkę.. i zamiast "cześć" usłyszałam, że o matko jak marnie wyglądam i dlaczego jestem taka sina a usta mam fioletowe. W ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy, a kiedy wróciłam to swoje pierwsze kroki skierowałam do lustra... i co widzę.. byłam sino-blada a usta miałam nawet nie fioletowe, a w kolorze ciemnej purpury. W pewnym momencie chciałam pójść do szpitala, bo myślałam, że nie dożyję jutra, ale mama jak zwykle się sprzeciwiła, stwierdziła, że nic mi nie pomogą i jeśli ten zastrzyk mi nie pomógł to już nic mi nie pomoże, nawet relanium, a poza tym jej koledzy i koleżanki z oddziału nie lubią nerwicowców... Dopiero coś po północy wszystkie objawy zniknęły. Ale przez tę tabletkę antydepresyjną, mimo że wzięłam ją wcześniej, żeby uniknąć takiej sytuacji, że nie mogłabym zasnąć, ciągle czułam że muszę być w ruchu. Ciągle aktywna, niespokojna, ale w końcu się położyłam mając nadzieję, że jednak uda mi się zasnąć. Męczyłam się strasznie, nie zmrużyłam oka, ciągle zmieniałam ułożenie, ale nawet w najwygodniejszym położeniu sen nie chciał przyjść. I tak przeleżałam do 5 rano, bo nie zniosłabym już dłużej tego. Poszłam do łazienki, patrzę na swoją twarz w lustrze i się przeraziłam. Omijając cienie pod oczami, zapadnięte policzki i bladą skórę to dokładnie wystraszyłam się swoich oczu. Mimo że światło padało na nie tak, że źrenice powinny się bardzo zmniejszyć to miałam jak u kota w ciemności. Jakiś milimetr albo nawet i mniej widać mi było tęczówkę, a reszta to czarna plama. Przyszykowałam się do szkoły, ale znowu nie mogłam nic jeść i zresztą do teraz nic od wtorkowej kolacji (też lekkiej, po tym jak wylądowałam w szpitalu musiałam lekką dietę mieć) nie jadłam. Jedyne co we mnie wchodzi i nie cofa mi się to woda lub herbata. Poszłam po koleżankę, która wcześniej wydała werdykt jak wyglądam, i się pytam jej czy wczoraj też miałam takie źrenice wielkie jak teraz. Zdziwiła się i powiedziała, że właśnie na odwrót. Miałam maleńkie jak główka szpilki. Potem szkoła, wszystko bez problemów. Po kilku godzinach trochę mi się zmniejszyły te rozszerzone źrenice, ale ciągle nie wyglądały i do teraz nie wyglądają normalnie. Po szkole pojechałam do psychiatry, u której już wcześniej byłam. Cały czas byłam święcie przekonana, że to na pewno nie nerwica, bo skąd? Ale doczekałam się od niej bardzo "pocieszającej i podnoszącej na duchu" informacji... że z związku z tym, że ostatnio miałam osłabiony organizm, tabletki za jej radą zamieniłam już na całe na noc, co pogorszyło mój stan i dlatego takie coś wczoraj miałam.. i że jednak to nerwica, co prawda nie spodziewana ni stąd ni zowąd.. ale nie jest tak, że mogę mieć tylko w 3 określonych sytuacjach i to ma mieć zawsze taki sam przebieg.. i się pytam czy nawet kiedy będę się świetnie bawiła to też może się pojawić taka jak wczoraj... no niestety.. przychodzi nagle i nic z tym nie można zrobić. Po prostu wspaniale.. nie wiem, kiedy i gdzie mnie zaatakuje. I zmieniła mi rozkład tych tabletek. Nie biorę całej, bo to za duża dawka jak na mój organizm i z nocnej pory zamieniła na poranną, więc z tego powodu jestem zadowolona. Ale jeszcze dała mi receptę na syrop hydroksyzynowy, którego mam brać łyżeczkę na noc. W ogóle nie wiem co sądzić o tej całej sytuacji. Jak mam reagować, jeśli znowu się coś takiego mocnego pojawi...
  14. sama chciałabym się zakochać, ale nie wiem w kim... nie wiem, może szukam jakiegoś wyśnionego.. a znowuż dzisiaj śniło mi się, że powiedziałam rodzicom, że jestem lesbijką... hmmm a może po prostu oduczyłam się zakochiwać... gdy byłam młodsza non stop do kogoś wzdychałam.. miłość przychodziła mi bez problemów teraz nawet nie pamiętam, jak człowiek zakochany się czuje chciałabym móc się do kogoś przytulić, pocałować, zasypiać wspólnie, chodzić na romantyczne spacery ^_^ a znowu świetnie czuję się w towarzystwie mojego najlepszego przyjaciela, gdy gdzieś wychodzimy, czy to do galerii czy na zwyczajny spacer czy po prostu siedzimy przytuleni oglądając film, ale wiem że z tego nic nie będzie, bo przyjaźń nam o wiele lepiej wychodzi niż miłość - już to przerabialiśmy sama nie wiem...
  15. Zauważyłam znaczną poprawę u siebie po tym leku w nastroju, chociaż nadal mam problemy ze snem przez niego. Myśli samobójcze już o wiele rzadziej mnie nawiedzają i nie mam takiego lęku, jaki miałam. Wczoraj wylądowałam w szpitalu pod kroplówką, bo coś złego zaczęło się ze mną dziać, ale już jest ok .Przynajmniej ominęła i ominie mnie jedna stresowa sytuacja, bo moja klasa poszła wczoraj na fleka w dniu ważnego sprawdzianu i teraz będzie opieprz i to ogromny. Poza tym jutro rodzice jadą ze mną do szkoły, żeby pogadać z nauczycielką malarstwa... zobaczymy czy po tej rozmowie zacznie mnie traktować jak resztę grupy. A co do ojca.. polepszyły mi się z nim kontakty i jestem z tego zadowolona.
  16. Miałam dzisiaj zrobione badania krwi - wszystko w jak najlepszym porządku, więc można wykluczyć jakieś choroby, które mogłyby mieć jakikolwiek wpływ na moją depresję. Co do tabletek - unormowało się w miarę.. z tym że nie mogę spać. Niby jest napisane, że nie wolno łączyć z alkoholem, ale chcę dzisiaj wcześniej iść spać, więc wypiłam sobie trzy lampki wina a i tak nic mnie nie bierze :-(. A jutro muszę wstać o 5.30, bo szkoła się zaczęła. Echh... mad world. [ Dodano: Dzisiaj o godz. 10:17 pm ] zrobiłam dogłębniejsze badania krwi... mam anemię
  17. postanowiłam pisać blog... jeśli ktoś ma ochotę poczytać moje wypociny to zapraszam, link znajdziecie w moim opisie, pozdrawiam
  18. Te tabletki źle na mnie działają Jestem senna, mam nudności i nie mogę patrzeć na jedzenie.. Nie wiem czy przestać brać czy z biegiem czasu to ustąpi? Tyle że biorę 1/4 tabletki na noc, a rano jeszcze mnie trzyma. Od jutra mam brać 1/2. A jej gabinet na razie nie jest czynny, dopiero w następny czwartek będzie i też w ten dzień się z nią spotkam. [ Dodano: Dzisiaj o godz. 1:35 am ] teraz zamiast senności pojawiła się bezsenność niefajnie
  19. Byłam dzisiaj u psychiatry, przepisała mi leki antydepresyjne Zoloft, mam przez 3 dni brać ćwiartkę, potem przez tydzień pół a potem całą. Na razie zrobiła wywiad i regularnie mam chodzić do niej i do psychologa. Pytała czy nie potrzebny mi szpital (domyśliłam się, że chodzi o psychiatryk). A za tydzień mam do niej przyjść z rodzicielką. A tak ogólnie cały dzień było dobrze, ale teraz znowu mnie łapie. Acha, i mam sobie zrobić badania na poziom hormonów tarczycy.
  20. zaraz nie wyrobię.. palę papierosa za papierosem.. nosi mnie nienawidzę swojego ojca!!!! dzisiaj znowu się pocięłam ( [ Dodano: Dzisiaj o godz. 10:00 pm ] nie chcę już... już nie mam po co żyć [ Dodano: Dzisiaj o godz. 10:25 am ] jest coraz gorzej.. ale już nawet nie ma sensu o tym pisać..
  21. Hm... dzisiaj się lepiej czuję, znowu wraca mi humor - mam nadzieję, że na dłużej niż zwykle. Nawet wzięłam się za porządki przedświąteczne, ale jak zwykle ojciec zaczął mnie wkurzać. Robiłam porządek w swoim pokoju i na przedpokój wyniosłam płótno, co prawda duże, bo 100/150cm, a ten od razu grom pytań. - A co to? - Blejtram. - Co on tu robi? - Stoi, bo sprzątam w pokoju. - A z czego go kupiłaś? - Z pieniędzy. - Z czyich? - Z moich. - A po co ci on? - Do malowania. - Pff... na twoje bazgroły. ^_^
  22. a ja baran w chińskim wąż
  23. Kilka dni temu byłam u psychologa i odesłała mnie do psychiatry. Wybieram się w czwartek. A znowu moi rodzice uważają, że nie jestem niczego warta, ojciec mówi, żebym wypier****** z tej szkoły i szła do pracy, bo pasożyta utrzymywać nie będzie
  24. Mój się zowie Grinders, a natura go nie wzywa, bo jest wykastrowany biedaczek... postanowiłam wkleić zdjęcie mojego kotecka ;-)
  25. Dziękuję za miłe słowa. "Najlepsze" w tym jest to, że rodzice uważają mnie za lenia, nieroba - nie rozumieją, że nie jestem w stanie nic zrobić. Czasami mam takie dni jak dziś, kiedy 85% dnia spędzam w łóżku. Mają mi to za złe. To pogarsza mój stan. Już nawet nie mam siły płakać. Wstydzę się swoich blizn i ran. Mam bliznę na bliźnie, a mimo to nie potrafię przestać. Boję się starości. Patrzę na mojego dziadka, który ma Alzheimera i mi źle. Boję się tak skończyć. Widzę moją babcię, która tak bardzo przez to cierpi. Dziadkowie mnie wychowywali od urodzenia do 4. roku życia, a potem często się mną opiekowali, ponieważ dla rodziców najważniejsza była kariera. Czasami żal mi, że w ogóle się urodziłam. Obwiniam siebie za to, że tak pokierowałam swoim życiem. Nie widzę dla siebie przyszłości. Rodzice wywierają na mnie presję, żebym szła na medycynę. Nie chcę, brzydzę się ludźmi. Jeszcze niedawno pragnęłam pójść na weterynarię, teraz nie wiem co ze sobą zrobić. Chcę uciec jak najdalej stąd, zaszyć się gdzieś. Gdyby nie dziadkowie, których kocham całym sercem i mój kot, który daje mi ukojenie już dawno skończyłabym ze sobą. Kot jakby wiedział co się ze mną dzieje. Przychodzi do mnie, wtula się, mruczy pozwala ze sobą robić co tylko chcę. Natomiast gdy ktoś inny chociaż próbuje go wziąć na kolana od razu się wyrywa i ucieka. Kocham tego sierściuszka...
×