
AndreDA
Użytkownik-
Postów
43 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez AndreDA
-
Ja spędziłem wiele lat w domu w izolacji i też ciężko mi teraz rozmawiać z ludźmi w realu. Niestety, jedynym lekarstwem na to jest po prostu ćwiczenie w praktyce. Np. jakiś czas temu jechałem pociągiem i zacząłem rozmawiać z dwoma paniami z przedziału, trzeba się przemóc i zacząć. Potem pociąg się popsuł i umówiłem się z kilkoma ludźmi na korytarzu, że złożymy się na taksówkę. W taksówce z nimi rozmawiałem. Potem w moim mieście rozmawiałem z panią na przystanku czekając na autobus miejski. Z każdą rozmową było coraz łatwiej. Gdy wróciłem do domu byłem z siebie dumny i czułem się normalny. Tego nie da się poprawić w teorii, tylko ćwicząc w praktyce. Dobrą terapią szokową jest rzucenie się w miejsce, sytuację gdzie po prostu trzeba mówić, rozmawiać, nie mamy wyjścia. Sytuacja naucz się pływać lub utoń. Uwierz mi, że najgorsza nie jest rozmowa tylko przełamanie się by ją zacząć.
-
Nieszczęśliwy człowiek, przegrane życie, brak sił na zmianę
AndreDA opublikował(a) temat w Depresja i CHAD
Cześć. Mam 24 lata, nieskończone gimnazjum, przez dobrą dekadę prawie wcale nie wychodziłem z domu, jestem samotny. Kiedy jeszcze byłem dzieckiem nikt nie potrafił mi pomóc, bo z boku to wygląda jakbym ja po prostu postanowił zmarnować sobie życie, postanowił być smutny, nie chciał się podnieść. Będzie bardzo długo i pewnie nikt tego nie przeczyta. Nie wiem jak to wytłumaczyć komuś innemu, kto nie czuje, nie widzi jak ja. Jestem jaki jestem. Kiedy czuję, tak w pełni czuję, to świat to dla mnie po prostu... za dużo. Istnienie mnie boli niemal fizycznie wtedy. Od zawsze uciekam od rzeczywistości, nie mogę jej znieść. Od zawsze czuję tak potężnie, że mam wrażenie, że nie mogę oddychać, nie mogę tego w sobie pomieścić. Nawet jak miałem badania psychiatryczne zalecone przez sąd to napisali w opinii, że wszystkie emocje odczuwam nienaturalnie mocno i długotrwale i przez to nie potrafię normalnie funkcjonować. Gdy byłem zupełnie wyrzucony z jakiegoś bezpiecznego miejsca w mojej głowie to czułem takie straszne zimno, ciemność. Byłem bezbronny i przerażony jak dziecko. Lepiej się tego oddać nie da. Jestem z tym sam, mam wrażenie, że nikt nie rozumie nawet nie tyle tego co czuję, a JAK czuję. Ludzie nie są w stanie pojąć, że ktoś nie jest w stanie się przystosować, że przepaść między tym co ma się w środku, a tym jaki jest świat na zewnątrz potrafi być za duża. A ja wszystko czuję tak bardzo, przyjmuję sercem a nie umysłem, najpierw czuję całą duszą, tak mocno, że aż boli, a dopiero dużo później myślę, przez co całe życie działam ku własnej zgubie. Nie potrafiłem poradzić sobie z codziennym życiem, zwyczajne sytuacje łamały mnie zupełnie, nie potrafiłem zrozumieć innych ludzi, zaakceptować systemu, to wszystko wydawało się szare i zimne. Każdy dzień tam, na zewnątrz, mnie niszczył w środku, automatycznie od tego uciekałem, a gdy trochę dorosłem to nie potrafiłem też zobaczyć celu w tak bolesnym życiu dla samego życia. Nie rozumiem świata, a świat nie rozumie mnie. Całe życie słyszę, że mam wziąć się w garść, przestać użalać nad sobą. Że nie mam żadnych problemów. Że jakbym zaznał biedy i ciężkiej pracy to bym się ogarnął. Że jestem leniwy, że sobie wmawiam, że to fanaberia. Mógłbym długo wymieniać takie stereotypowe teksty. Zastanawiam się na ile sposobów słyszałem w życiu powiedziane "musisz, bo tak". To nie jest kwestia chcenia, decyzji. Ale całe moje środowisko zawsze było pełne agresywnego niezrozumienia, agresywnego, bo reakcją na moje wnętrze i życie najpierw była irytacja, potem frustracja, a na końcu wrogość, jakby moja osoba zakłócała im ich wizję świata. Gdybym pił, ćpał i był okropnym człowiekiem to nie dostawałbym tak po dupie jak za bycie tak wrażliwym. Od tylu lat słyszę wyrzuty. I od tylu lat czuję się taki zagubiony, samotny. Sam we wszechświecie. Jak takie przestraszone dziecko w wielkiej ciemności. I całe życie płaczę, żeby tylko ktoś mnie przytulił i chronił i żebym czuł się bezpiecznie, spokojnie i wiedział, że jutro nie będzie boleć. Dopóki mogłem być dzieckiem to jakoś funkcjonowałem, mimo wielu incydentów wynikających z mojej nadwrażliwości. Tylko u dziecka to ciężko ogarnąć, och, popłakał się tak, że prawie się udusił, bo musiał wystąpić na środku klasy. Ha-ha, jak dorośnie to będziemy się z tego śmiali. Od kiedy miałem zacząć dorastać właśnie to wszystko coraz bardziej się sypało. Gdy miałem 11 lat przestałem wychodzić z domu, chodzić do szkoły. Prawie rok przesiedziałem w pokoju, w swoim świecie, dostając ataku paniki gdy tylko ktoś próbował mnie ruszyć do życia. Skończyłem w psychiatryku, gdzie spędziłem 2 tygodnie rycząc od rana do nocy. W ogóle nie zainteresowano się tam moim wnętrzem, tylko zimno, od strony praktycznej, że nie chodzę do szkoły. Jak ryczałem siedząc na korytarzu to jeszcze mnie opierdalały bez przerwy pielęgniarki, "a ten znowu ryczy", "no czego ryczysz, co ci jest". Skończyło się tak, że pogrozili mi paluszkiem i wypuścili pod warunkiem, że będę chodził do szkoły. Do podstawówki miałem jakieś 2 minuty drogi z domu i miałem tam kolegów, więc jakoś ją skończyłem. Gimnazjum... wiadomo jakie jest gimnazjum. Trudno o lepsze miejsce by do końca mnie złamać. Pierwszą klasę skończyłem, nie wychodząc z domu praktycznie wcale poza szkołą a i ze szkoły często uciekając do domu jak nie mogłem wytrzymać. Pamiętam, że przez okno często widziałem jak dawni koledzy z podstawówki się trzymają razem, grają w piłkę. I można powiedzieć "ubierz się, idź do nich". A ja nie mogłem i tylko się gapiłem, jak jakiś smutny kot na parapecie. Po pierwszej klasie przyszły wakacje czyli 2 miesiące ciągłego siedzenia w domu, to wystarczyło, żebym jesienią nie był w stanie już wrócić do tego ledwo trzymanego rytmu chodzenia do szkoły. Jakoś w kratkę chodziłem do połowy października, a potem koniec, nie dawałem już rady. I to się miało powtarzać co jesień aż do końca. Pierwszy raz nie zdałem. Skończyłem 15 lat i zaczął się już u mnie tworzyć mój światopogląd, rozwijać bardzo moja osobowość. Zacząłem dużo myśleć o tym wszystkim, do strachu i zagubienia doszedł zwyczajny wielki smutek, depresja. Teraz mam 24 lata i mogę już w pełni wszystko wyłożyć, dokładnie, szczegółowo, jak widzę świat, ludzi, cywilizację, system, życie, ale wtedy to się dopiero zaczynało kształtować. Wiedziałem tylko tyle, że coś jest bardzo nie tak, nie potrafiłem tego wszystkiego zaakceptować, czułem się jakby coś mnie truło. Jakoś w październiku 2007 pojawiły się ostre myśli samobójcze, byłem zupełnie sam, nikt mnie nie rozumiał, sam nie do końca rozumiałem. Świat wydawał się ciemny i beznadziejny, ludzie głupi i nieczuli, a życie ciągłą walką o przetrwanie kolejnych dni, będąc niewolnikiem w wielkiej szarości. Presja na mnie bym "żył" była olbrzymia, a ja potrafiłem się popłakać ze wzruszenia jak patrzyłem w nocy przez okno na gwiazdy, a pod blokiem przejechał samochód, światło się odbiło, przeleciało po żaluzjach i wszystko na chwilę rozjaśniło. A jak ktoś powiedział mi coś przykrego to aż się musiałem czegoś złapać, bo czułem to na duszy. Mimo że potrafię mówić jak cierpię, to nie potrafię powiedzieć co i jak widzę. Co czuję gdy czasami patrzę w niebo, albo przez okno na las, albo gdy myślę o kimś na kim mi zależy, albo że gdy wracam do jakiegoś dobrego wspomnienia to nie mogę oddychać i chcę płakać. Tak naprawdę czuję się najbardziej samotny gdy czuję dobre rzeczy, a nie złe. Bo one są takie piękne, ale nikt nie wie, że to czuję. W styczniu 2008 wsadzono mnie do psychiatryka znowu. Siłą i bez ostrzeżenia, świetny sposób by mi pomóc. Bardzo traumatyczne to było i to był pierwszy raz kiedy coś we mnie umarło. Oczywiście tam znowu niemal zerowe zainteresowanie tym kim jestem i co jest we mnie i znowu zimno i praktycznie, bo nie chodzę do szkoły i co z tym zrobić. Wtedy po raz pierwszy uczyłem się chować do skorupki, budować mury, bo inaczej bym tam nie przetrwał. Po wyjściu oczywiście złamałem się znowu, zaliczając tylko tyle wizyt w szkole by mnie znowu nie zamknęli (do 16 roku życia rodzic może siłą), gdzie nawet się nie rozpakowywałem tylko gapiłem za okno i uciekałem gdzieś w mojej głowie. Przyszła jesień, wróciła szkoła, depresja i myśli samobójcze znowu uderzyły z pełną siłą. Cóż mogę powiedzieć? Siedziałem w domu, czując, płacząc, wzruszając się, smucąc, raz czując, że coś jest tak pięknego, że nie potrafię tego w sobie pomieścić, a raz, że ciemność jest taka silna, że dłużej jej nie wytrzymam, złamie mnie i pochłonie. Wszystko się ostatecznie zaczęło sypać, czepił się mnie sąd, że nie chodzę do szkoły, na wiosnę miałem mieć sprawę. Czułem się beznadziejnie, chciałem, żeby to wszystko już się skończyło i żebym miał spokój, było tak strasznie zimno i samotno, a ja nic nie rozumiałem, tylko czułem aż bolało i chciałem uciec, schować się i udawać, że nie istnieję. Wiedziałem, że nie potrafię ani nie chcę żyć i tak bardzo bolało i ciągle prześladowały mnie te myśli samobójcze i wiedziałem, że nie pociągnę tego już za długo, nie mogę bez końca uciekać. Nie wiem czy ktoś to czyta, rozumie. Czuję się z tym cholernie sam, chciałbym żeby ktoś przez chwilę to poczuł i zrozumiał. Jakby życie było oceanem, jedni się wesoło pluskają, inni z trudem płyną pod fale, a dla mnie woda była jak kwas i na dodatek nie miałem rąk ani nóg. I tylko leżałem bez ruchu na plaży, dosięgały mnie regularnie fale i przynosiły ból. Kompletnie nie potrafiłem sobie poradzić na tym świecie, wszystko za bardzo czułem, wszystko widziałem zbyt negatywnie. Od kiedy skończyłem 18 lat wegetuję w domu na utrzymaniu mamy. Są dni złe i mniej złe. W te złe mam depresję tak miażdżącą, że nie mam siły się umyć, jeść, nic. Wszystko jest czarno-białe. Nie mogę żyć, nie mogę umrzeć. Bezsilny, w zawieszeniu, piekło na ziemi. W te mniej złe dni daję radę w miarę funkcjonować, bo jako reakcja na tak straszny ból istnienia mój organizm odpala jakąś derealizację/depersonalizację, jestem otępiały, wszystko jest za mgiełką, szybką. Jestem pusty, zniszczony i nie czuję wtedy zupełnie nic. Śmierć duszy. Obecnie próbuję coś zmienić. Jeśli idzie o szkołę będę zdawał w lutym egzaminy eksternistyczne z gimnazjum w OKE. Jeśli idzie o moją chorobę to próbuję wyjść do ludzi, ale jestem taki sam i taki słaby. Potrzebuję dobrych ludzi i dobrego środowiska. Pomyślałem, żeby może zapisać się na wolontariat, może pomoc innym wpłynie na mnie dobrze i poznam tam dobre osoby. Chcę też zacząć ćwiczyć, pójść do dentysty, dermatologa, poprawić swój wygląd, zniszczone zdrowie i samoocenę. Wreszcie, mimo że potrzebuję desperacko wsparcia w realu, to spróbuję znaleźć czas by szukać dobrych ludzi w sieci, także tutaj, bo myślę że tu piszą osoby, które mogą mnie zrozumieć i patrzą na świat inaczej. Niestety do szkoły mam tak gigantyczne zaległości, bo nie pamiętam nawet wielu rzeczy z późniejszych klas podstawówki, że muszę się uczyć od rana do nocy do lutego by mieć szansę zdać to gimnazjum. Niby można te egzaminy sobie rozłożyć na wiele sesji, ale po pierwsze za rok likwidują gimnazja i nie wiem czy osoby dorosłe, które skończyły 6 klasową podstawówkę nie zostaną po prostu zapomniane i nie zostanę na lodzie. A po drugie zmarnowałem tyle czasu, jest tak późno... czysto teoretycznie mógłbym eksternistycznie zaliczyć gimnazjum i liceum w ciągu roku. Gdyby mi się udało może byłaby szansa jeszcze się usamodzielnić i być w stanie kiedyś utrzymać. Moja mama jest stara i też nie wiem ile pożyje i będzie w stanie mnie utrzymać. Nie wiem, bardzo mi ciężko i samotnie. Nie mam czasu na pomoc sobie, szukanie ludzi i doświadczeń, bo muszę się uczyć. A nauka i moja sytuacja praktyczna przygniata mnie i nie mam siły by się na to porwać nie mając żadnego wsparcia, ludzi, nawet gdzie wyjść. Nic dobrego dzień za dniem, tylko szarość i cierpienie. Ciężko znaleźć motywację by wypruwać sobie żyły i walczyć, walczyć za samotne i nieszczęśliwe dni, lata, dekady. Ale to moja ostatnia szansa, wiem o tym, jeśli teraz się nie uratuję to już nigdy. Mam nadzieję, że ktoś to przeczytał. -
A wobec córki jaka ta twoja żona jest? Normalna, dobra, czy też toksyczna? I ile lat ma to dziecko? Bo jak jest bardzo małe to jeszcze może być spoko, ale z biegiem lat też może dostawać słownie. No i uzasadniony jest też strach, że skoro ona wyniosła to ze swojego domu i od swojej matki to przekaże to kolejnemu pokoleniu. Ona oprócz tego, że wyniosła to z domu to jest jakaś znerwicowana czy coś? Bo tak mi się kojarzy, znerwicowana, sfrustrowana życiem kobieta z małym dzieckiem wyładowuje to wszystko słownie na mężu. Co do osób, które piszą, że powinien się wyrwać z tego związku - może ze względu na dziecko nie chce się rozstać np.? Opieka chyba prawie zawsze zostaje przyznana matce. A post wyżej to jakiś typowy przykład kobiecej solidarności choćby nie wiem co, koleś opisuje toksyczną sytuację, podaje przykłady, że ona go wyzywa, tłumaczy dodatkowo, że wyniosła to ze swojego domu od matki, ale nie, jaki problem, to na pewno on sobie coś uwidział a jego żona jest tą biedną i poszkodowaną, bo nie robi jej kolacji. Precz z patriarchalną opresją
-
hej-t39838.html#p1064219 Ale to tak tylko krótko streszcza sytuację, ciężko i długo byłoby wszystko wytłumaczyć, dokładnie dlaczego, jak, wszystko szczegółowo opowiedzieć, musiałbym całe życie niemal przelecieć.
-
Przeraźliwie samotno. Niemal zero znajomych, zero tu na miejscu. Brak wiary w to, że można mnie polubić i się ze mną zaprzyjaźnić z powodu ogólnej masy problemów, niskiej samooceny, kompleksów i odizolowanego trybu życia, siedzenia w domu i braku kontaktu z ludźmi, przez co nawet jak już z kimś się spotkam to jestem niezdarny, dziwny i mam olbrzymie problemy z wydobyciem siebie, swojej osobowości na zewnątrz. Czasami chcę poszukać znajomych przez internet, ale cieżko mi zagadać, zwłaszcza do osób, które wydają się mieć sporo znajomych, bo myślę, że nie mam nic dobrego do zaoferowania w znajomości. Wchodzę czasami poczytać to forum, ale nie piszę za dużo, bo przez większość czasu funkcjonuję w stanie zamulenia i pewnego oderwania od rzeczywistości, staram się nie być świadomym siebie i swojego położenia i beznadziejnego życia i tylko uciekam gdzieś myślami daleko, nawet jak myślę o sobie to wyobrażam sobie, że jestem inny, inaczej wyglądam, mam normalne, szczęśliwe życie. I całe dnie uciekam w rozrywki, pierdoły, internet, filmy, książki, żeby się czymś zająć. Marnuję kolejne dnie i lecą one bardzo szybko, to dość duszący tryb życia, uciekam nie tylko od świata ale nawet samego siebie, ale pomaga mi to przetrwać kolejne dnie. I wtedy "niby" mi dobrze samemu. Ale czasami wracam do rzeczywistości i moje życie i emocje uderzają we mnie mocno i wtedy nie chcę wracać z powrotem do tego jak wygląda moje codzienne życie, chcę czuć, być sobą, ale nie mam jak, nie mam z kim pogadać, ani gdzie i z kim wyjść a jeśli po prostu siedzę cale dnie w domu, ale nie uciekam od rzeczywistości to za bardzo boli i w końcu znowu to robię. Wiadomo, że świetnie by było mieć dobre, wspierajace środowisko przyjaciół, ale obecnie dla mnie to wydaje się po prostu nierealne. Tutaj na forum nie ma praktycznie nikogo z mojego miasta, jest mnóstwo osób z Trójmiasta, ale jednodniowy wypad w obie strony wychodzi mi około 100 zł, więc mógłbym sobie na to pozwalać może raz w miesiącu. Na dodatek próbuję się wyrwać z domu zawsze właśnie wtedy jak jestem tak "aktywnie" smutny + sam fakt długich lat bez znajomych, w izolacji, z samym sobą + moje problemy = byłoby mi bardzo ciężko tak poznać kogoś nowego, swobodnie rozmawiać, otworzyć się, przelewać myśli na słowa (rozmawiam tylko z matką i to malutko) i w ogóle. Ech. Ale samotny jestem. Strasznie.
-
Myślę, że wiele osób czuje pewien dystans i ma, przynajmniej czasami, wrażenie, że oberwuje świat nieco z boku, lub po prostu czuje jakieś przymulenie. Z tym przebłyskiem to mam podobnie, ja nie za bardzo wychodzę z domu, nie mam znajomych, tylko siedzę w pokoju i uciekam od rzeczywistości i świadomości, zamulam się. Czasami jednak się przebudzam, przychodzi ból i wszystko wydaje się świeże i ostre, na krótko.
-
Kojarzycię scenę z Breaking Bad gdzie Walter zastanawia się, który moment był najlepszy by umrzeć? Daje to do myślenia. Na co ja czekam, po co ja to ciągnę? Pewnego dnia, gdy wreszcie to zrobię, będę ledwie cieniem samego siebie. Pustą skorupą. Czuję coraz mniej, bo gdy czuję to za bardzo boli. Nie mogę już płakać, nie potrafię się rozpłakać no. Co za wybór, zabić się, albo umrzeć w środku. Nadziei nie ma. O problemach ciężko już nawet mówić, nie istnieją problemy po odjęciu, których wszystko będzie dobrze. Musiałbym być zupełnie innym człowiekiem. Kolejne dni nie przynoszą nic nowego. Pustka, cholerna pustka, przerywana momentami pobudzenia, gdy pojawia się niesamowity ból, którego wbrew logice próbuję się złapać i nie dać mu odejść, by pamiętać jak najdłużej kim jestem. Każda godzina na tym świecie truje. W końcu zatruje wszystko co we mnie dobre, moją miłość. I gdy już stanę, kiedyś, na tym parapecie by skoczyć to będę osobą, którą nigdy nie chciałem sie stać, kimś kim dawniej bym gardził. Powinienem przynajmniej umrzeć jako ja, a może już nawet teraz jest na to za późno...
-
Sensu życia ogólnie nie zna żaden człowiek Ja myślę, że trzeba szukać sensu nie w całym świecie a w swoim własnym małym światku. Albo znaleźć pasję, coś na tej planecie co nas niesamowicie interesuje, albo miłość. Znaleźć i nie puszczać. A co do śmierci to ona sprawia, że każda chwila tej miłości powinna być wyjątkowa, bo może być ostatnią. Bolesne ale i piękne. Niby łatwo tak gadać z mojej strony, ale ty masz rodzinę i jeśli masz znaleźć sens to właśnie w niej. Poza tym - who wants to live forever? Uważam, że śmierć często nie jest czymś złym, złe jest tylko umieranie. Gdyby ktoś wynalazł guziczek, po którego naciśnięciu od razu i bezboleśnie byśmy przestawali żyć to myślę, że prędzej czy później w swoim życiu skorzystałaby z niego większość ludzkości. Ja na pewno, już dawno temu. Pewnie całe to forum też, w najgorszych momentach, gdyby to było takie proste. Life is pain. IMO życie to coś fascynującego, ale tylko jeśli się patrzy "z boku". Tak ogólnie to pasmo cierpień, ciemności, właśnie poszukiwania sensu. Gdy ktoś mówi, że czuje, że żyje to może to być i pozytywne i negatywne, bo życie to jednocześnie dar i przekleństwo. Myślę, że u większości ludzi jest to negatywne, bolesne doświadczenie, bo ten świat i nasza rasa są ostro powalone. Szczęście ciężko znaleźć, trzeba wyszarpywać jego krótkie momenty, te wyjątkowe chwile z ciągłego pasma obowiązków, myśli, bólu, strachu. Dobra, nie za bardzo cię tym pocieszyłem ale myślę, że właśnie (odpowiednia) rodzina to jest taki główny dostarczyciel tych momentów szczęścia, ciepła i bezpieczeństwa. Może ja widzę miłość jakoś nierealnie ze względu na swoją sytuację, ale ja to sobie wyobrażam jako kompletne dzielenie siebie z partnerką/partnerem, wspólna podróż przez to życie i trzymanie się za rękę w momentach ciemności. A dzieci widzę jako możliwość znalezienia nowego źródła szczęścia poprzez przeżywanie razem z tym maluchem jego pierwszych lat, jego fascynacji światem, niewinności, szczęścia. Myślę, że można w tym znaleźć wzruszające przypomnienie tego jacy kiedyś byliśmy zanim niewinność została w nas zabita. I trzeba próbować te dzieci jak najdłużej przed tym chronić, dawać im miłość, szczęście, bezpieczeństwo, w zamian niemal czerpiąc od nich ich olbrzymią energię i ochotę do życia. Myślę, że to może być sens Co do kruchości życia to niedawno oglądałem The Unbearable Lightness of Being, tam przy okazji opowiadania historii w filmie jest ten temat delikatnie poruszony w pewnych momentach, zwłaszcza pod koniec, a także jego związek z poczuciem szczęścia.
-
"JĘCZARNIA"-czyli muszę się komuś wyżalić!
AndreDA odpowiedział(a) na magdasz temat w Depresja i CHAD
No i znowu przychodzi wieczór i jedyne o czym mogę myśleć i co czuję to to, że nie chcę już istnieć. Zwariuję. Niech to się już wszystko skończy, kolejny dzień pełen bólu, strachu i samotności. Nie chcę się jutro obudzić. -
Myślę, ze każdy potrzebuje czegoś innego. Potrafię zrozumieć, że ktoś bez leków nie byłby w stanie sobie poradzić, różne są problemy i każdy inaczej czuje świat. Ja myślę, że ja najbardziej potrzebuję miłości, ciągłego wsparcia i poczucia bezpieczeństwa. Piszesz, że bliskość tworzy fundament i na pewno to byłby właśnie taki początek jakiego bym potrzebował, bo nie mam tego fundamentu a bez niego nie potrafię nic ruszyć ze swoim życiem. Myślę też, że odpowiednia bliskość z odpowiednim człowiekiem tworzyła by nie tyle fundament co szczęście a nawet poczucie sensu.
-
Nie sądzę by problemem był właściwy lekarz, nie wiem czy pomogłaby mi nawet terapia z Freudem Potrzebuję pomocy drugiej osoby, ale nie lekarza. No bo np. takie bardziej codzienne problemy z moimi emocjami, które kiedyś mnie strasznie blokowały - od lat boję się wychodzić z domu czy kontaktu z ludźmi, odbierać telefon, otwierać drzwi - teraz już to wszystko rozumiem, te emocje i potrafię nad tym panować, nie licząc najbardziej kryzysowych momentów. Gdybym tylko miał powody by wychodzić na zewnątrz to bym wychodził, gdybym znał tu fajnych ludzi to bym mógł z nimi rozmawiać, spotykać się itd. A myślę, że właśnie tego typu problemy emocjonalne mogłaby u mnie rozwiąć terapia czy leki. Prawda jest taka, że chyba za dużo myślę. Nadmiar myślenia o tym świecie + odczuwanie go tak mocno to dość zabójcza kombinacja. Czasami aż czuję się winny, że nie mam do niczego talentu, bo normalnie idealnie bym się wpisał w portret cierpiącego artysty przygniecionego ciężarem istnienia i świata, niczym z klasycznych książek Mam te 20 lat a miejscami czuję się dojrzały grubo ponad to, w innych miejscach z kolei wrażliwy i bezbronny jak małe dziecko. Myślę nad wybraniem się do lekarza, ale tak jak pisałem - żeby dowiedzieć się o tym jakie są tu możliwości terapii grupowej. Pomóc by mi mogły właśnie inne wrażliwe osoby, innego typu wsparcie niż lekarskie. Wiem, że to brzmi tak, że ktoś tutaj daje mi radę a ja odpisuję w stylu "nie, nie, ja wiem lepiej, to nie pomoże", ale psychiatrzy to nie czarodzieje i nie każdemu i nie na każdy problem pomogą. Psychiatra nie sprawi, że przestanę myśleć, że istnienie to jednak głównie cierpienie, świat to okrutne miejsce a większość ludzi to zaganiane wredne zombie-roboty chore na znieczulicę. Myślę, że potrzebuję dość rozpaczliwie po prostu tych dobrych rzeczy w życiu, dobrych ludzi, takich dla których warto wstawać z łóżka. Tylko tyle i aż tyle...
-
Z dnia na dzień moje myśli samobójcze się nasilają, a wraz z nimi rozpacz, bo nie widzę lepszego wyjścia, nie mogę żyć, jestem kompletnie samotny, na dodatek dusi mnie poczucie winy, że zmarnowałem kiedyś być może jedyną szansę w życiu dla kogoś takiego jak ja by się uratować, jedyną szansę na miłość, mam zniszczone życie... Jest coraz gorzej, dzisiaj miałem wrażenie, że niby było trochę lepiej niż przez poprzednie dni to teraz na wieczór i na noc poczułem się tak źle, że w tej chwili mi po prostu niedobrze, boję się, że zwymiotuję z nerwów. Próbuję odwracać od tego uwagę, od tych myśli, od świadomości jak wygląda moje życie, poprawić sobie nastrój, posłuchać bardziej energicznej i weselszej muzyki, obejrzeć komedię, ale nic już nie działa. Boję się strasznie, mam już resztki sił i przeraża mnie jak szybko mi te resztki uciekają. Chciałbym nie istnieć, ale boję się samobójstwa. Bardzo się boję. Nie mogę uciec od tych myśli, mam je już od lat, ale siły mam na wyczerpaniu, wszystkie zmysły mi krzyczą, że zbliża się koniec. Dzisiaj (w sumie to już wczoraj) dowiedziałem się, że po raz pierwszy od dawna rodzina przyjedzie tutaj na święta, ostatnie 2 lata święta spędzałem sam, nie jechałem do rodziny z matką. Mam wrażenie, że oni też wyczuwają jak źle jest. Nigdy nie czułem się tak dziwnie, czuję, że to będą moje ostatnie święta. Cały ten rok czuję się zresztą dziwnie, siły uciekają szybko, różne wydarzenia pojawiały się w dziwnych momentach, jakby prowadząc powoli do tego ostatniego miesiąca roku, który się zaczął kilka dni temu. Gdy byłem mały to przez bardzo długi okres czasu, chyba ponad rok śniło mi się noc w noc, że spadam i ginę przy upadku (budziłem się wtedy). Naprawdę miałem dokładnie taki sam sen co noc, tak to pamiętam. Nie wiem, może to moje przeznaczenie, skoczyć z tego okna... mam już dość cierpienia i poczucia, że jestem sam w zimnym, okrutnym wszechświecie, którego nie rozumiem. Pewnie i tak przeżyję i będę cierpiał sparaliżowany przez dekady, albo skończę w piekle czy w innym stanie wiecznego cierpienia. Czuję jakbym był obiektem wielkiego okrutnego żartu. Naprawdę czuję, że to się zbliża. Nie jest to zwykłe gadanie, albo myślenie w stylu "o, już niedługo to wszystko skończę!", bo znam uczucie uciekania w myśl o śmierci, żeby zrobiło się lżej, żeby poczuć, że mogę to w każdej chwili skończyć. Czasami myśl o samobójstwie przynosiła ulgę. To jest co innego, przeraża mnie to, nie chcę tego, czuję rozpacz, chcę się zapierać przed tym, ale... nie wiem, czuję się jakbym w zwolnionym tempie upadał na kolana. Od dawna wiedziałem, że to się tak skończy, trochę jak niektóre zwierzęta, które przeczuwając swoją śmierć idą wieczorem się gdzieś skulić w kącik i rano zostają tam znalezione martwe. Przetrwałem w swoim kąciku, schronie przed światem tak długo jak się dało. Nie mam już sił, ściany się rozpadają. Przepraszam, że tak się nieco chaotycznie wypisałem, ale nie mam z kim porozmawiać a musiałem to gdzieś wyrzucić z siebie, często muszę zresztą... Nie mam czego, kogo, się złapać, żeby dać sobie siły i nadzieję. Chciałbym, żeby to wszystko się już skończyło, nie chcę już cierpieć, mam dość. Mam dość istnienia. Nie chcę czuć.
-
"JĘCZARNIA"-czyli muszę się komuś wyżalić!
AndreDA odpowiedział(a) na magdasz temat w Depresja i CHAD
Cholera, po raz kolejny ostatnio gdy przychodzi godzina gdy świat za oknem idzie spać a ja zwykle czułem się wreszcie w miarę ok i zajmowałem w spokoju czymś co odciągało moją uwagę od mojego życia łapie mnie jeszcze gorszy nastrój niż za dnia. Ostatni tydzień był straszny, w ogóle nie byłem w stanie odciągnąć myśli od samobójstwa, strachu przed nim, od zepsutego życia, samotności. Czuję się strasznie zmęczony, codziennie budzę się i w ogóle nie jestem po nocy wypoczęty. Chciałbym choć na krótko o tym nie myśleć, zapomnieć, móc wziąć wreszcie głęboki oddech, poczuć odrobinę spokoju. "In my dream I was drowning my sorrows, but my sorrows, they learned to swim" Mam już kompletnie dość, czuję się jak więdnący kwiat. Nie wiem jak długo jeszcze będę w stanie znosić takie dni. -
Hej, jestem z Koszalina. Czy są obecnie na forum udzielające się osoby stąd?
-
Z lekarzem jest ten problem, że po pierwsze mam straszny uraz do lekarzy, a po drugie nie uważam by psychiatra był w stanie mi pomóc. Do 18 roku życia byłem u naprawdę wielu lekarzy. Samo wygadanie się czy pogadanie z nim mi nie pomoże, nawet jeśli będę w stanie się przed nim otworzyć. To mogłoby pomóc gdyby to był np. przyjaciel, robiący to bezinteresownie. Rozumiem również swoje emocje i zachowania, jak na różne rzeczy reaguję, znam siebie i swoje uczucia i miałem mnóstwo czasu by spokojnie przemyśleć wiele razy swoje życie i to jak widzę świat. Gdyby problemem była tylko depresja czy coś to lekarz czy leki mogłyby pomóc, ale u mnie jest tyle tego ponakładanego na siebie, że nawet gdyby złagodzić niektóre emocje to w praktyce niewiele by to zmieniło. Przede wszystkim nie zmieni się mój światopogląd. Moje emocje są częścią mnie, to wszystko dorastało razem ze mną, to jestem ja, to jak czuję świat i życie. Gdyby to magicznie wyeliminować to trzebaby wyeliminować całego mnie, moją osobowość. Jestem też w stanie dość jasno określić czego bym potrzebował, żeby było lepiej i żeby żyć. Nie chodzi o zmianę w środku mnie a na zewnątrz. Jestem nadwrażliwy, ale pozytywne emocje mógłbym odczuwać tak mocno jak odczuwam negatywne. Myślę, że po prostu potrzebuję dobrych rzeczy w moim życiu. Odpowiednich ludzi, mojego małego środowiska, które by mnie wspierało i dawało szczęście. Myślałem jednak o terapii grupowej, myśląc, że może spotkam tam właśnie te fajne osoby, nie wiem jednak jak się za to zabrać, bo nie wiem czy w tym mieście w ogóle jest coś odpowiedniego i to z osobami w podobnym wieku. No i najpierw musiałbym jednak pewnie indywidualnie się "leczyć" u lekarza przez jakiś czas pewnie, nie? Nie mam nawet dowodu osobistego wyrobionego, heh... Tak w ogóle to chyba powinienem o tym wszystkim pisać w odpowiednich tematach a nie tutaj, ale tyle tego wszystkiego tutaj, że nie wiem gdzie co pisać na tym forum jeszcze.
-
Hej wszystkim. Mam teraz mały problem z napisaniem tutaj czegoś o sobie, bo boję się, że wyjdzie post tak długi, że nikt go nie przeczyta. No i temacie "Zanim założysz temat" jest "napisz krótko o sobie" Mam 20 lat, jestem strasznie nadwrażliwy, od kiedy pamiętam kompletnie nie radzę sobie z życiem i swoimi emocjami, które są silne i długotrwałe i często po prostu niszczą mnie w środku jak przechodząca fala tsunami. Widzę świat na swój sposób, odczuwam na swój sposób i czuję, że tu nie pasuję. Mam od bardzo dawna już ostrą depresję i poważne myśli samobójcze, dwa razy w życiu byłem w szpitalu psychiatrycznym, raz gdy byłem małym dzieckiem (11 lat), za drugim razem (15 lat) wsadzony siłą i bez uprzedzenia, oba pobyty to dla mnie bardzo ciężkie wspomnienia. Ostatnia klasa jaką zdałem to pierwsza klasa gimnazjum, ze względu na codzienne cierpienie jakie sprawia mi życie nie byłem w stanie zaliczać następnych ani w szkole ani w trybie nauczania indywidualnego (nawet gdy było nakazane przez sąd). Obecnie moja sytuacja wygląda tak, że nie mam skończonego nawet gimnazjum, nie mam pracy, prawie nie wychodzę z domu (najdłuższe okresy bez wyjścia potrafią trwać ponad pół roku), mam zero znajomych i jedyna osoba, z którą mam stały kontakt to matka, z którą mieszkam. Ma 59 lat i ciągle się boję, że umrze, bo od lat widzę jak moje problemy niszczą jej zdrowie. Żyję w izolacji, z boku świata, poza systemem, chowam się w swoim pokoju i cierpię. Widzę świat jako zimny i okrutny, czuję się kompletnie samotny i pokonany. Nie mam sił do walki o życie, a nawet gdybym miał jakieś minimum to nie mam nadziei, że mogę być tu szczęśliwy. Gdy patrzę na swoją możliwą przyszłość to widzę codzienną walkę, ból i samotność w świecie, którego nienawidzę. Jedyne co mogłoby dać mi szczęście i siłę by znosić codzienne życie to miłość i przyjaciele, ale nie wierzę, że to dla mnie możliwe, choć strasznie tego potrzebuję, jak powietrza. Codziennie myślę o samobójstwie, mieszkam w wieżowcu i od lat mam mysli o tym, żeby wyskoczyć z okna. Ale boję się, że przeżyję i będę sparaliżowany lub będę długo umierał na dole, a także niewiadomej co jest po drugiej stronie. Tkwię od lat w takim zawieszeniu, niezdolny do życia i niezdolny do samobójstwa, całe dnie spędzam w swoim pokoju i cierpię. Jest coraz gorzej, już nawet proste czynności są dla mnie wyzwaniem, często zebranie sił by przebrać się z piżamy w normalne ubranie zajmuje mi 6 godzin. Moje siły są na absolutnym wyczerpaniu i boję się, że już niedługo przeżycie kolejnego dnia będzie bardziej bolesną i bardziej przerażającą perspektywą niż samobójstwo. Bardzo się boję. Czuję, że muszę coś robić, bo inaczej nie zostało mi dużo czasu, ale nie mam sił ani nadziei. Jedyne co mogę robić to pisać na tej klawiaturze, wiec szukam jakiejś pomocy w internecie. Mam nadzieję, że znajdę na tym forum jakieś wsparcie i fajnych ludzi, może przynajmniej przetrwanie kolejnego dnia będzie łatwiejsze jeśli bedzie gdzie i z kim pogadać. Fajnie by też było gdyby był tutaj ktoś wrażliwy i z problemami z mojego miasta, można by się nawzajem wspierać i byłoby łatwiej. Więc, ech, cześć.