Cześć!
Od kilku dni przeglądam to forum, nie wiem czy tu pasuje, ale zdecydowałam się napisać. Mam nadzieję, że zdołam w miarę "ładnie i składnie" przekazać swoje myśli, a za niuanse językowe serdecznie przepraszam.
Mam 21 lat i stwierdzono u mnie lęk społeczny, chociaż ja dorzuciłabym jeszcze kilka przypadłości. Od sierpnia chodzę na psychoterapię, a trafiłam tam z powodu silnego lęku przed jazdą samochodem. Gdy zapisywałam się na kurs nie sądziłam, że to mnie tak przygniecie. Jeszcze teoria się nie skończyła, a ja już martwiłam się jak to będzie, gdy usiądę za kółkiem. Paranoja. Nie będę się rozpisywać na temat kursu, bo to dłuższa historia i na pewno opiszę to w odpowiednim wątku. Tak czy owak (pewnie dziwnie to zabrzmi) ten kurs pokazał mi jak bardzo jestem słaba. Jak bardzo nie potrafię uwolnić się od stresu i skupić się na tym co naprawdę ważne. W tym samym czasie dobiłam się, dodam na własne życzenie, nie zaliczając poprawek na studiach i teraz mam warunki. Obudziło się we mnie wszystko to, co nie pozwala normalnie funkcjonować - poczucie beznadziei, niższości i totalne zwątpienie. Drugi rok na studiach był dla mnie ciężki. Wreszcie sama przed sobą przyznałam, że podjęłam złą decyzję - kierunek, który wybrałam nie jest dla mnie. Strasznie się męczę, począwszy od środowiska w jakim przebywam (pomijając garstkę ludzi), skończywszy na rzeczach, których się uczę, a zupełnie do mnie nie trafiają. Nie jest to dla mnie dobre, ale postanowiłam, że dokończę chociaż ten licencjat, a potem.... nie wiem. To "nie wiem" jest straszne, bo ciągle czegoś nie wiem. Frustruje mnie to, bo czuję, że zupełnie nie mam kontroli nad własnym życiem...
Trochę odeszłam od mojej diagnozy, więc już wracam :) Hmmm... lęk społeczny... chyba towarzyszy mi od dziecka. Zawsze byłam nieśmiała, zawsze stałam z boku, taka szara myszka, uczepiona mamusinej spódnicy. W wieku 21 lat nie jest lepiej, oczywiście są momenty, że przełamuje to i jestem wtedy z siebie dumna. Potrafię rozmawiać na różne tematy z nowo poznaną osobą, ale chyba bardziej wtedy gram, niż jest to naturalne. W większym towarzystwie gubię się, nawet w takim, które jest mi dobrze znane. Prawie się nie odzywam, a jak już muszę coś powiedzieć przeżywam istne katusze. Układam sobie w głowie co chcę powiedzieć, a i tak coś poplączę. Potem mam do siebie pretensje, że siedziałam cicho i pytam samej siebie - jak ci ludzie mają cie poznać, kobieto. Wystąpienia publiczne - kolejny Mount Everest, przy życiu trzyma mnie wizja jak już jestem po. Jazda komunikacją miejską to jest dopiero jazda Nie lubię siadać naprzeciwko kogoś, w sumie to często w ogóle nie siadam. Słuchawki na uszy, książka, gazeta byle się jakoś wyłączyć. Trudno tak egzystować, kiedy ciągle w głowie "co inni pomyślą?", "lubi mnie, nie lubi?" etc. Czasem nie potrafię wytrzymać z takimi myślami i sam organizm daje mi w kość - ścisk w klatce, rozpacz w głowie, ogólnie panika. Oszukiwanie siebie, że mnie to nie obchodzi, na mnie oczywiście nie działa.
Jest jeszcze wiele rzeczy, które powodują, że życie jest ciut trudniejsze, ale to w innym odcinku :) Teraz nie czuje się ani dobrze, ani źle, ja nazywam to wegetacją.
Mówią mi, że jeśli sama sobie nie pomogę to nikt mi nie pomoże. Pewnie jest w tym prawda, ale świadomość tego, że są inni "wyjątkowi", którzy rozumieją co siedzi w głowie komuś takiemu jak ja, jest budująca.
Jeśli ktoś to przeczytał, już jest moim bohaterem. Ściskam:)