Skocz do zawartości
Nerwica.com

rynka

Użytkownik
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez rynka

  1. Aria, trzymam za Ciebie kciuki!!! :) ja się poddałam, prawie miesiąc temu skończyłam kurs, ale do egzaminu chyba nigdy nie przystąpię, nawet zmiany w przyszłym roku mnie nie mobilizują... wiem, że to głupie
  2. rynka

    Jak wyjść z tego stanu?

    Mogę podpisać się pod tym co napisali moi "przedmówcy" ręką, nogą i czym tam jeszcze. Studia to nie wszystko. Jestem obecnie na trzecim roku dziennych studiów (kierunek bardzo popularny, uczelnia publiczna) i jakoś nie czuję się lepsza ani szczęśliwsza. Niekiedy mam wrażenie, że zamiast być mądrzejsza, to jestem coraz głupsza. Też kiedyś dobrze się uczyłam, ale odkąd studiuje nauka czegokolwiek jest dla mnie męką (może to przez moje niezbyt pozytywne nastawienie). W tym roku zafundowałam sobie dwa warunki, ale to nie to jest dla mnie problemem, bo ja wolałabym więcej się uśmiechać i żyć pełnią życia. Jeśli ktoś ocenia drugiego człowieka przez pryzmat wykształcenia to jest dla mnie niewiele wart. Znam osoby, które mają skończone zawodówki, a swoją inteligencją i wiedzą zawstydziłyby niejednego. Ściskam:)
  3. namiestnik, masz rację, ale to co on ze mną przeszedł... Póki co, zawieszam swoją przygodę z kierownicą, nie chcę się poddawać, ale w tym momencie nie jestem w stanie spokojnie do tego podejść.
  4. Cześć! Opowiem Wam swoje zmagania w tej materii. O zapisaniu się na kurs myślałam od jakiegoś czasu, ale jakoś nie mogłam się zebrać. Z teorią nie miałam problemów, ale perspektywa zbliżających się jazd zupełnie mnie blokowała. Lęk był na tyle silny, że postanowiłam (tuż przed rozpoczęciem części praktycznej) zapisać się na terapię (a tam wyszło, że mam lęk społeczny). Dzień pierwszych jazd - maksymalna spina, w głowie "co to będzie, jak to będzie?", oczekiwanie na instruktora i ścisk w środku. Na szczęście trafiłam na sympatycznego i wyluzowanego człowieka, który często próbował mnie jakoś rozluźniać opowieściami i żartami. Na placu manewrowym jakoś się uspokoiłam i po wszystkim byłam nawet zadowolona. Drugie jazdy mam w głowie do dziś - jedne z gorszych, ale nie najgorsze. Hasło - wyjazd na miasto - totalnie mnie otępiło, nogi z waty, burak na twarzy. Instruktor, widząc, że nic z tego nie będzie zawiózł mnie na plac manewrowy, żebym się rozruszała. Potem jazda po mniej uczęszczanych trasach i jakoś dało radę. Kolejne jazdy to istna sinusoida, bardzo dobre momenty przeplatały się z tymi bardzo złymi. Mimo ogromnej cierpliwości mojego instruktora i jemu czasem nerwy puszczały. Wciąż mam przed oczami wszystkie swoje potknięcia i kompromitacje. Początkowo wydawało mi się, że terapia pomaga, ale teraz wróciłam do punktu wyjścia. Wyjeździłam 30 godzin i mam problemy ze wszystkim, dlatego o przystąpieniu do egzaminu nie ma mowy. Wiem, że potrzebuję dodatkowych jazd, jednak dopóki nie uspokoję swojej głowy, nie będzie miało to sensu. Do swojego instruktora i tak nie wrócę, bo zupełnie normalnie jest mi wstyd. Z kolei do innego strasznie się boję pójść, bo co on pomyśli jak zobaczy co wyczyniam za kółkiem. Nie wiem w czym szukać ratunku, może po prostu nie nadaję się do tego. Jak nie wszyscy muszą być tancerzami czy malarzami, tak ja nie muszę być kierowcą. Ściskam:)
  5. rynka

    Witam

    Cześć! Od kilku dni przeglądam to forum, nie wiem czy tu pasuje, ale zdecydowałam się napisać. Mam nadzieję, że zdołam w miarę "ładnie i składnie" przekazać swoje myśli, a za niuanse językowe serdecznie przepraszam. Mam 21 lat i stwierdzono u mnie lęk społeczny, chociaż ja dorzuciłabym jeszcze kilka przypadłości. Od sierpnia chodzę na psychoterapię, a trafiłam tam z powodu silnego lęku przed jazdą samochodem. Gdy zapisywałam się na kurs nie sądziłam, że to mnie tak przygniecie. Jeszcze teoria się nie skończyła, a ja już martwiłam się jak to będzie, gdy usiądę za kółkiem. Paranoja. Nie będę się rozpisywać na temat kursu, bo to dłuższa historia i na pewno opiszę to w odpowiednim wątku. Tak czy owak (pewnie dziwnie to zabrzmi) ten kurs pokazał mi jak bardzo jestem słaba. Jak bardzo nie potrafię uwolnić się od stresu i skupić się na tym co naprawdę ważne. W tym samym czasie dobiłam się, dodam na własne życzenie, nie zaliczając poprawek na studiach i teraz mam warunki. Obudziło się we mnie wszystko to, co nie pozwala normalnie funkcjonować - poczucie beznadziei, niższości i totalne zwątpienie. Drugi rok na studiach był dla mnie ciężki. Wreszcie sama przed sobą przyznałam, że podjęłam złą decyzję - kierunek, który wybrałam nie jest dla mnie. Strasznie się męczę, począwszy od środowiska w jakim przebywam (pomijając garstkę ludzi), skończywszy na rzeczach, których się uczę, a zupełnie do mnie nie trafiają. Nie jest to dla mnie dobre, ale postanowiłam, że dokończę chociaż ten licencjat, a potem.... nie wiem. To "nie wiem" jest straszne, bo ciągle czegoś nie wiem. Frustruje mnie to, bo czuję, że zupełnie nie mam kontroli nad własnym życiem... Trochę odeszłam od mojej diagnozy, więc już wracam :) Hmmm... lęk społeczny... chyba towarzyszy mi od dziecka. Zawsze byłam nieśmiała, zawsze stałam z boku, taka szara myszka, uczepiona mamusinej spódnicy. W wieku 21 lat nie jest lepiej, oczywiście są momenty, że przełamuje to i jestem wtedy z siebie dumna. Potrafię rozmawiać na różne tematy z nowo poznaną osobą, ale chyba bardziej wtedy gram, niż jest to naturalne. W większym towarzystwie gubię się, nawet w takim, które jest mi dobrze znane. Prawie się nie odzywam, a jak już muszę coś powiedzieć przeżywam istne katusze. Układam sobie w głowie co chcę powiedzieć, a i tak coś poplączę. Potem mam do siebie pretensje, że siedziałam cicho i pytam samej siebie - jak ci ludzie mają cie poznać, kobieto. Wystąpienia publiczne - kolejny Mount Everest, przy życiu trzyma mnie wizja jak już jestem po. Jazda komunikacją miejską to jest dopiero jazda Nie lubię siadać naprzeciwko kogoś, w sumie to często w ogóle nie siadam. Słuchawki na uszy, książka, gazeta byle się jakoś wyłączyć. Trudno tak egzystować, kiedy ciągle w głowie "co inni pomyślą?", "lubi mnie, nie lubi?" etc. Czasem nie potrafię wytrzymać z takimi myślami i sam organizm daje mi w kość - ścisk w klatce, rozpacz w głowie, ogólnie panika. Oszukiwanie siebie, że mnie to nie obchodzi, na mnie oczywiście nie działa. Jest jeszcze wiele rzeczy, które powodują, że życie jest ciut trudniejsze, ale to w innym odcinku :) Teraz nie czuje się ani dobrze, ani źle, ja nazywam to wegetacją. Mówią mi, że jeśli sama sobie nie pomogę to nikt mi nie pomoże. Pewnie jest w tym prawda, ale świadomość tego, że są inni "wyjątkowi", którzy rozumieją co siedzi w głowie komuś takiemu jak ja, jest budująca. Jeśli ktoś to przeczytał, już jest moim bohaterem. Ściskam:)
×