Witam wszystkich.
To mój pierwszy post na tym forum. Bardzo się cieszę, że znalazłem to miejsce. Jestem (byłem, heh) człowiekiem opanowanym i spokojnym, starającym się zawsze twardo stąpać po ziemi. To, co mnie spotkało, zaskoczyło mnie samego. Zawsze pragnąłem żyć pełną piersią, być lepszy od innych w tej materii - kiedy inni lepili swoje babki z piasku, ja chciałem kopać najgłębiej jak się da - aż do wnętrza. Kiedy inni chodzili bezładnie dookoła w lunatycznym śnie - ja chciałem z szeroko otwartymi, przytomnymi oczami napawać się życiem, miłością, szczęściem...
Spotkałem w życiu kogoś takiego, dzięki komu to wszystko było dziecinnie łatwe, dzięki komu przypomniałem sobie co oznacza prawdziwie i szczerze kochać. Wystarczyło spojrzeć w oczy... To niezwykłe... Ze zdziwieniem, jakie tylko dziecko może doświadczyć, kiedy poznaje nowe, nieznane rzeczy, chłonęliśmy siebie wciąż myśląc, że nie można już "bardziej" i "więcej"... Można. Było i "bardziej" i "więcej" bez końca... Cudne było to odkrywanie siebie - ciężko to opisać, słowa są zbyt "płaskie"... Kiedy jestem z nią, wszystko ma zaokrąglone kształty. Nie ma ostrych krawędzi...
Powiem tylko tyle, że poznaliśmy się w niewłaściwym czasie... Stąd depresja i stany lękowe. Nie możemy być ze sobą na tą chwilę... Nie pytajcie dlaczego.
Przeczytałem sporą część forum i ze zdziwieniem dostrzegłem, że pierwsze objawy pojawiły się u mnie jakiś rok temu - prawdziwie straszne chwile przeżywam dopiero od kilku miesięcy. Każdy z Was pewnie ze zrozumieniem pokiwa głową, kiedy wspomnę o zbliżających się najdłuższych nocach, nieokreślonym strachu, bezsennością, rozpadaniem się duszy w kawałki, kiedy każde uderzenie serca jest jak trzęsienie ziemi...
W tej chwili wspomagam się lekami, które nie rozwiązują co prawda moich problemów, ale przynajmniej pozwalają w nocy zasnąć i jako tako zebrać myśli, by móc zmagać się z życiem, ludźmi, własnymi słabościami, dążeniami do szczęścia, które, spętane, umiera powolną śmiercią...
Witam wszystkich.