Witajcie.
Korzystając z okazji o powiem o tym co mnie gniecie.
Dzisiaj zarejestrowałem się na pierwszą w życiu wizytę u psychiatry. Wcześniej byłem raz czy trzy razy u psychologa, ale to jak byłem bardzo mały (bałem się, gdy tata wychodził z mieszkania i zostawiał mnie samego w domu, czy coś takiego).
Do rzeczy. Mam 22 lata i studiuję w Krakowie i jestem z Krakowa. Kończę szkołę muzyczną II stopnia, ale czy jestem artystą to ciężko mi powiedzieć, bo mam wątpliwości co do swoich zdolności kreacyjnych i wyobraźni (a może ta wyobraźnia jest uśpiona?). W każdym razie jestem wrażliwym odtwtórcą i jakiś talent mam. A więc chodziło mi o to, żeby napisać, że jestem wrażliwy. A może nawet nadwrażliwy. Taki jestem od dziecka, taki już jestem zdaje mi się, jak zaczynam sobie stawiać pytania o własne JA.
Będąc młodszy niż teraz, czyli od 0 do ca. 9 roku życia mieszkałem normalnie z rodzicami, ale nie z rodzicami normalnymi. Matka miała i ma nadal nerwicę (od 9 roku życia nie mieszkam już z rodzicami), którą znosiłem, rozmawiałem, chłonąłem, próbowałem zrozumieć i zaakceptować mniej więcej do 2 klasy liceum. Teraz, idąc ścięzką moich innych członków rodziny, zaczyna mnie to wk*rwiać totalnie do tego stopnia, że wpadam w szał nawet jak ona do mnie dzwoni. Matka jest klasycznym przykładem Noł-lifa, nie widzi żadnego innego sensu poza MNĄ, a przy tym jest terrorystką, niereformowalną. Martwi się, ma lęki, nie potrafi sobie dać rade z najprostszymi rzeczami, typu kąpiel zajmuje jej 6 godzin. Dewiacja. Ma świadomość swojej choroby, rozumie, jest inteligentna, a jednocześnie nie potrafi jej przezwyciężyć (tak mówi). Terroryzuje innych swoim stylem bycia, ale "przecież jest chora".
[Dodane po edycji:]
(Odpisuje sobie sam, bo mi sie nie mieści text w jednym wpisie)
A więc mniejsza o matke, którą muszę odwiedzać w DPSie, tym bardziej, że coraz bardziej wydaje mi się i się boję, że staję się do niej podobny.
Ojciec był alkoholikiem. Odkąd świadomie pamiętam, za mojego życia nie pił. Rodzice mnie rozpieszczali, aż nadto, kochałem ojca, mame mniej (nie wiem czemu, chyba za sugestiami ojca), wszystko mi się należało, miałem roszczenia, byłem zaspokojony, było fajnie. Miałem wszystko, co zachciałem, miałem to co mieli kumple z bloku, a nawet więcej. Miałem jeden dyskomfort - byłem rudy. Teraz mi włosy blakną, siwieją, ścinam je na jeża, więc nie widać. Jasna cera. Wtedy to mi nie przeszkadzało tak, jak zaczęło mi przeszkadzać potem. Ojciec nie pracował, matka też, dostawaliśmy kase na życie od dziadka (to jest paranoja jak teraz sobie myśle), z którym teraz mieszkam na studiach i którym mam się opiekować (ale dziadek jest w świetnej formie mimo 90 lat). Przy końcu mojej przygody pt "zycie z rodzicami" ojciec założył firme remontowo - budowlaną. Jakoś mu szło, zatrudniał współpracowników, aż zaczął znowu pić. To był już koniec.
Z mamą zamieszkałem na rok u dziadka, potem mama trafiła do DPS, a ja do rodziny zastępczej - do cioci i wujka. Ojciec zmarł jak byłem w gimnazjum. Nie wzbudzało to wtedy u mnie jakiś wielkich emocji.
W ogóle zacząłem się dystansować do wszystkiego i nie okazywałem uczuć, bo w sumie ich nie miałem. U wujostwa ciocia była zouzą, wujek pantoflem. Miałem pomagać w domu, nic mi sie nie należało z definicji, ciocia nie była moją matką i żyłem razem z kuzynką (bo wcześniej byłem jedynakiem). A więc całkiem inny model. SZOK. No, można tak to nazwać. Nie lubiałem cioci, matka mi szeptała za uszkiem, że sie ze mną zgadza, ciocia jest zła. Mama mi dawała prezenty, zwierzałem sie mamie i takie tam. Zmieniłem sie w twierdze. Poczucie skrzywdzenia. Nie buntowałem się. Robiłem to co każą. Nie kazali się uczyć jak prymus...
[Dodane po edycji:]
Nie kazali się uczyć jak prymus, ale uciekłem w to. Czerwone paski, konkursy szkolne, pochwały. Perfekcjonizm. Czułem się doceniany. Zostałem ministrantem. Czułem się zauważony. Byłem religijny. Potem zapisałem się do szkoły muzycznej, bo spodobało mi się oazowe granie na gitarze. Jednak w szkole muzycznej łatwo nie było, nie do końca podobała mi się ta muzyka (w sensie grane utwory), ale grałem, kolejne czerwone paski, wyróżnienia, konkursy. PRZYZWYCZAIŁEM SIĘ. Nie wiem, kim byłem, to był taki automat. Robiłem dobre rzeczy, dobrze się uczyłem, więc nie było zastrzeżeń, były pochwały. Jednocześnie nie wiem kim byłem ja sam. W wolnym czasie - właściwie robiłem to samo, albo pomagałem w domu. Czasem grałem w piłke, żadko. Zero rozwijania zdolności społecznych. Nawiązywane relacja - oficjalne (jeśli można tak powiedzieć w przypadku dziecka). Zero dziewczyn w sensie sympatii. I właściwie brak własnego hobby i pasji - moim zajęciem było to, o czym napisałem.
Do gimnazjum poszedłem blisko siebie, bo w podstawówce (w której było też gimnazjum) dokuczali mi koledzy, tak mi sie wydawało i czułem sie źle. Potem liceum, dobre. Klasa niemiecka, bo w gimnazjum spodobał mi sie niemiecki. Ten sam motyw.
W 3 klasie liceum ciocia miała mnie już dość, a siostra przyrodnia, która mieszkała u dziadka na studia, wyjechała do UK. Przeprowadziłem sie do dziadka. Miałem spróbować wystartować sam, a przy okazji dziadek będzie miał kogoś w mieszkaniu. Zacząłem sie gubić. Matura na 100% i ide na dobre studia. Studia nie wypalają. Nie dlatego, że nie radze sobie intelektualnie, ale emocjonalnie. Nie wiem co chce w życiu robić. Gubie motywacje, trace sens, zaczyna sie ...depresja?
[Dodane po edycji:]
W każdym razie, mam nadzieję, że nie nerwica (bo nie chce być w tej chwili podobny do matki. Właściwie, zaczynam się buntować przeciw temu, co reprezentuje matka). 3 lata, bez efektu i zmieniam studia, związane z muzyką. Bardziej "z przyzwyczajenia" niż z wyboru, bo nadal nie mam pojęcia co chce studiować, a przede wszystkim co robić w życiu.
Nie wiem kim jestem. Jak jest teraz? Nie nawiązuje relacji. Mam awersję, bo nie mam o czym gadać z innymi, kompletnie! Wiec sie wycofuje. Niskie poczucie własnej wartości. O dziewczynach nawet nie ma mowy. Kompleks na punkcie wyglądu twarzy i rudych włosów. Uciekam przed ludźmi, chowam sie. Zatraciłem sens życia. Brak celu. Od kilku lat tak mam. Zero szczerych emocji i uczuć, marazm, smutek. Zero pasji i zainteresowań. Czasami umiem dać sobie mentalnego kopa, nawet wymyślam takie sposoby. Nawet działa na jakiś czas. Ale to wszstko jest puste.
Jestem przykładem Noł-lifa. Patrze na fejsika, inwigiluje innych, zazdroszcze. Patrzę ile osiągają, jak prą przez życie, jacy są zadowoleni i towarzyscy. Dystansuje sie. Nie wpadam w głębokie przygnębienie. Swoją drogą lubie humor absurdalny, kube wojewódzkiego, kabaret mumio. Kocham piłke nożną, nawet przez jakiś czas pracowałem w radiu sportowym. Nawet super, ale wiem, że nie chce zostać raczej dziennikarzem, ma to swoje minusy. Nie moge sie zdecydować. Mam jakieś odruchy moralne, mam katolicki światopogląd. Jestem nieśmiały. Do tego stopnia, że za krępującą sytuację uznawałbym założenie własnego biznesu. Bo to oszukiwanie. "Patrzcie jakie moje produkty są świetne, są wam niezbędnie potrzebne, blablabla". chociaż ostatnio mam pewien pomysł który mnie nakręca - związany z muzyką klasyczną. I to też bardziej z przyzwyczajenia ta muzyka klasyczna.
[Dodane po edycji:]
Bo przecież nie jest to rzecz, którą interesują się normalni chłopcy.
Jestem społęcznie sparaliżowany, mam kompleksy, nie wiem kim jestem. Skrzętnie notuję wady dzisiejszego świata i patrze, jak mi ucieka, a ja stoję w miejscu. Nie chce żeby tak było.
Jednocześnie jestem jakos tam inteligetny i zdaje sobie z tego sprawę (tak samo jak moja matka ze swojej choroby - OBY NIE), ale narazie nie potrafię temu zaradzić.
Swoją drogą, to drugi pomysł na biznes, uważam, że byłbym bardzo dobrym nauczycielem gitary. Mój pierwszy nauczyciel był dobry. Wiem jak, potrafie pokazać, umiem zmotwować. Widze dystans.
Tyle, aż tyle. Jak znaleźć prawdziwego siebie i czy w tym wieku można jeszcze zmodyfikować charakter, wychować sie, dojrzeć, dorosnąć? Jak znaleźć zainteresowania i pasje z prawdziwego zdarzenia? Bo ta szkoła muzyczna, nauczyciel, muzyka klasyczna, to nie jest to - to bardziej tak z przyzwyczajenia. Aczkolwiek (z przyzwyczajenia?) znajduję plusy tej aktywności i z chęcią gram na gitarze, jak mi się utwór bardzo podoba (żadko). Z tym, że gram tylko to, co jest w nutach, to co w szkole. Gdzie jest własna aktywność?
Dziekuej Wam za przeczytanie i licze na odpowiedzi :)
[Dodane po edycji:]
Do tej szkoły muzycznej to namówiła mnie ciocia. W ogóle moja rodzina jest bardzo muzykalna. Na koniec dodam, że teraz w wieku 22 lat utrzymuje bardzo dobre relacje z ciocią i wujkiem. Rozmawiam z nimi fajnie, ale wiadomo, że nie są to stosunki rodzicielskie, ani ni są moimi najlepszymi przyjaciółmi, bo jest jakaś różnica w charakterach i w głowach. Mamie sie zaczynam buntować. Studiuje, nie pracuje, mam stypendium, czasem pożycza mi dziadek. Wiem, że nie może to trwać wiecznie, że musze skończyć studia i zacząć prace. Ale w znalezienie jakiejkolwiek pracy wątpie. Dlaczego? Bo dzisiaj liczą się wysocy bruneci, towarzyscy, ładne buzie i duże cycki. Taki świat. Ja tego wszystkiego nie mam. Mam niskie poczucie własnej wartości mimo, że wiem, że wiele razy pokazywałem, że potrafię bardzo dużo. Chciałbym, żebym to co robił w życiu motywowane było radością i pasją, a nie syndromem oblężonej twierdzy typu "odniose sukces, zalicze to, zrobie, pokaże, zajde wysoko, tak trzeba".
[Dodane po edycji:]
Jak sie zdystansuje i włącze system absurdu istnienia potrafie nawet z uśmiechem rozmawiać z kimś przez 20 sekund. Ale generalnie cały czas sie strasznie stresuje. Wiem, że taka rozmowa nie ma sensu. Wiem, że nie wiem co mam w środku. Wiem, że nie mam nic do przekazania drugiej osobie. A gdy idę ulicą, to z potem spływającym po plecach liczę osoby, które sie na mnie gapią i które uważają mnie za dziwnego i brzydkiego. Nie moge usiedzieć w autobusie, ani też dłużej między ludźmi, jeśli sytuacja zmienia sie z oficjalnej w nieoficjalną. Uciekam od tego. Straszny dyskomfort.