Skocz do zawartości
Nerwica.com

no_fear

Użytkownik
  • Postów

    57
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez no_fear

  1. Zdecydowanie nie wiedzieć. Gdy zacznie się cos dziać - wtedy szukać, poszerzać wiedzę. Cechą nerwicy są tendencje do silnego skupiania się na sobie, swoich objawach i w ogóle fizyczności. W moim przypadku takim właśnie "szukaniem" uruchomiłem dodatkowe lęki, o których wcześniej nawet nie myślałem. I nie było w tym nic uzytecznego, tylok dodatkowa udręka.
  2. Arek, Twoja wypowiedz jest w pełni bliska moim przemyśleniom. Tak na marginesie. Pamiętam, że podczas terapii przez długi czas irytowało mnie że rozmawiamy o wszystkim tylko nie o mojej nerwicy, nie o tym co bezpośrendnio powodowało pojawianie sie objawów. Wielkrotnie chciałem zrezygnować, bo nie widziałem efektów. Z czasem też miałem wrażenie że zmiany zachodzące we mnie dotyczą zupełnie innych tematów, nie tych na które pytania podczas terapii nie uzyskiwałem żadnych odpowiedzi. Dopiero w końcowej fazie terapii nie musiałem już zadawać tych pytań. Rozgrzebaliśmy wszystkie fundamenty wszerz i wzdłuż i to dało mi wiedzę do znalezienia odpowiedzi na bezpośrednie przyczyny mojej choroby. I to jest właśnie piekne w wychodzeniu z tego, że zmienią się rzeczy o których nawet ni emyślelismy. Tak jakby przy okazji, ale naprawde będące częścią całości. [ Dodano: Pon Maj 22, 2006 12:57 pm ] Pytanie nie było: "Po co cierpimy?" tylko "Po co cierpimy na nerwice?" Ponieważ mamy wpływ na wychodzenie z tej choroby, w sumie o własnych "mentalnych" siłach, więc nie jest to choroba z przypadku lub losowy defekt organu. I ta różnica była podstawą pytania. Nie widze tu żadnej ślepej uliczki, wręcz przeciwnie Arka przemyślenia są podobne do moich i innych którzy z tąchorobą sobie poradzili/radzą.
  3. No nie do końca. Wymieniłeś zdarzenia losowe. My nie rodzimy sie z góry skazani na nerwice. Moge się założyć, że gdyby twoja osobowość kształtowała się w innym otoczeniu, dzięki któremu w dorosłe życie wchodzisz odpowiednio przygotowany na szereg trudnych wydarzeń i okoliczności, które pośrednio wywołuja naszą chorobę, to nie wystąpiłby u ciebie żaden z objawów! No moze w jakims minimalnym stopniu. To nie jest fatum! To jest wypadkowa 2 czynników:1. Ze jesteśmy wrażliwsi, 2. Że nas nie nauczono jak z tą wrażliwością sobie radzić w dorosłej rzeczywistości. Dlaczego to będziesz wiedział jak wyzdrowiejesz. Wychodzenie z tej choroby to między innymi szukanie swojej odpowiedzi na pytanie dlaczego. Ponieważ jesteśmy różni - różne czynniki wpłynęły na rozwój choroby, ale podbnie chorujemy i podobny jest mechanizm wyjścia. Po części odpowiedzią na "po co?" będzie to, że sposób jaki żyliśmy, reagowaliśmy, postepowaliśmy nie gwarantował nam sensownego funkcjonowania w dalszym życiu. Więc pekła tama i potrzeba dużo czasu żeby udrożnić rzekę i nadać jej nurtowi spokojny bieg. Jednym słowem gruntownie się zmienić i w efekcie żyć jako szczęśliwa, świadoma osoba. To ma sens.
  4. Po co? Nie - dlaczego? Bo dlaczego, to wiem, bo przez to przeszedłem, przez te kilka lat. Musiałem zrozumiec dlaczego, żeby z tego wyjść. Teraz gdy wiem co sie tak naprawdę działo, zastanawiam sie - po co? Skoro choroba - to daje sygnał, że robimy, myślimy, oceniamy - źle. Wbrew sobie. Niszczymy siebie ta chorobą i tuż przed nią też. Chorujemy żeby wyzdrowieć. Za kogo? Za naszych rodziców? Bo powtykali w nas swoje niespełnione ideały, potrzeby, swój strach i żądze, a potem rzucili do wody z kołem ratunkowym z gównianej gumy, która momentalnie pęka. Zamiast nauczyć pływać. A oni? Przecież też lekko nie mieli, wiec może za rodziców rodziców, dziadków pradziadków... Pewno gdyby ich wrzucić w to nasze zimne "metro" bez trzymanki którym zasuwamy na codzień też by to mieli. Nie łapiąc oddechu, dłuższej chwili ukojenia i ciepłego dotyku - też by to mieli. Takie czasy... to jeden ze smutnieszych tekstów tych czasów: "takie czasy"... Czy to coś da, że jest nas coraz więcej? Czy coś zmienimy? Jak? W ten sposób? W ten sposób niewiele - oczekując na poprawę, chowając się i swoje uczucia, niewiele zmieniamy. Nie rozumiem PO CO? Naprawdę nie rozumiem. I chyba najgorszą odpowiedzią byłoby pytanie: po co chorują inni na inne choroby? Szukam sensu w naszej chorobie. Bo nie jest ona taka jak inne, fizycznie jesteśmy zdrowi. Więc ten sens musi być... umiecie go znaleźć? PS. Piszę "my" bo pomimo tego że z tego wyszedłem, to wiem że to pozostanie częścią mnie na zawsze. [/url]
  5. Nerwica to choroba. Każda choroba daje nam sygnał że dzieje się z nami coś co jest niezgodne z naszym naturalnym rytmem, fizycznością psychiką. Jak z każdej choroby można z niej wyjść lub nie. To jest więc dosyć przewrotne i ryzykowne stwierdzenie że nerwica jest nam potrzebna do lepszego życia...(choć gdy się już ją ma niewątpliwie tak jest:)) Najlepiej by było, żebyśmy zostali ułożeni w taki sposob we wczesnych latach, żeby umieć pływać samodzielnie w dorosłym życiu, świadomi tego kim jesteśmy, czego chcemy, świadomi swoich uczuć. Nerwica daje nam znać, że tak nie jest, że nie jesteśmy przystosowani, że mamy problem z uczuciami i szeregiem innych rzeczy z powodu których tak a nie inaczej odbieramy tę "brudną, często toksyczną" rzeczywistość... Czy aby na pewno taką toksyczną, brudną i zimną? Na pewno obecne czasy są bardzo ubogie w sensie "emocjonalnym", ale pewne mechanizmy funkcjonują podobnie jak przed wiekami (nie będę rozkręcał tego tematu bo wiem że może być kontrowersyjny). Mogę się założyć że większość z was jest idealistami, wierzącymi w dobre wartości przez co tak cierpimi widząc jak życie daje nam z tego powodu w kość i... dobrze, niech tak zostanie, zostańmy dobrymi wrażliwymi ludźmi. Ale nie bądźmy naiwni! Miejmy świadmość jaki syf maja w sobie inni ludzie przez których nieraz cierpieliśmy. Miejmy świadmość jak brudne może być życie, twórzmy swoje, dobre i czyste. Kierujmy świadomie swoim życiem pod wpływem naturalnych potrzeb a nie wypaczonych przez ten syf który nas otacza. Nie bądzmy zimnymi "sukami" czy "skoorwielami", ale miejmy świadmość że często staniemy przed dylematem czy danej sytuacji takim sie nie stac. Nie bądźmy naiwni! i niczego nie żałujmy! Troche pojechałem może nie w temacie, ale jakoś tak mi wyszło
  6. Z mojej strony chciałem dorzucić, że naprawdę bardzo dobrą techniką jest zmiana perspektywy (to wyjście z wody). Jest to pomocne tez szczególnie w przypadku natręctw. Takie wyjście z siebie, stanięcie obok i spojrzenie na siebie z innej perspektywy, racjonalnym i logicznym okiem. Zadanie pytania co tak naprawdę się stało? wychwycenie absurdu sytuacji, uświadomienie że to się dzieje tylko w naszej głowie i nasza głowa może to przerwać, poza tym uświadomienie sobie że w tym danym momencie świat stoi tak jak stał, a życie płynie jak płynęło ... no to powinno wyhamować, przynajmniej u mnie wyhamowywało. PS. Jakoś nie zdążyłem się przywitać. Więc mówie Wam CZEŚĆ! mam nadzieje żę będę mógł was jakoś wspierać moim doświadczeniem wychodzenia z nerwicy:)
  7. Udaje sie ale to wymaga czasu i pracy. Czas jest proporcjonalny do tego ile zwlekaliśmy żeby zacząć sobie pomogać. Im dłużej to trwa tymj dłużej się wychodzi tym więcej trzeba pracować... W ostatnich 4 latach przeszedłem wszystkie obajwy związane z nerwicą lękową oraz natręctw, włączając w to mniej lub bardziej silne stany depresyjne. Brałem tony różnych leków (szczególonie w początkowych najsilniejszych fazach choroby), jednak majać awersję do chemii zawsze odstawiałem wcześniej lub mocno ograniczałem, przez co wszystkie objawy były dotkliwsze. Apogeum choroby było najczarniejszym okresem w moim życiu i trwało pół roku. Było to pół roku z permanetnym stanem lękowym średnio 10-12 godzin w ciągu dnia. Tak naprawdę nie istniałem. Bałem się wszystkiego, bałem się tego o czym zaraz pomyślę. Leki niewiele pomagały. Myślałem o smierci, ale nie pod wpływem choroby, tylko w momentach w których czułem się lepiej, zawsze wieczorami. Były to logiczne, w pełni świadome myśli. Wiedziałem że nic się nie zmienia, że następny dzień będzie taki sam... Nie poddałem się jednak, powiedziałem sobie że dopóki te 12 godzin nie zamienią się w 24 godziny, będę walczył...to był taki naturalny odruch, dziwny bo nie mam dla kogo żyć specjalnie...chęć przeżycia, przezwyciężenia psychiki umysłem. Teoretycznie kwalifikowałem się do szpitala, ale nie wiem jakim cudem egzystowałem izolując się od otoczenia, no i pewno z tym też się zetkneliście, to otoczenie nie dostrzegało specjalnie tego co się ze mną dzieje. Miałem pracę, do której nie musiałem przychodzić, albo przychodząc nic nie robić... miałem też troche kasy żeby wegetować. Jak z tego wychodziłem i jak z tym żyję? Praca, praca, praca nad sobą, wiara i siła. Oczywiście trzeba wiedzieć jak pracować. Trzeba też zburzyć konstrukcję która sprawiła że psychika pękła i nie jest w stanie funkcjonować w zetknięciu z otoczeniem. U mnie to burzenie trwało 1,5 roku. W sumie jakieś 150 godzin psychoterapii. Przez rok wsparcie na antydepresantach. Zmiana myslenia, akceptacja choroby wiedza o samym sobie i swoich reakcjach. Teraz 2 lata po psychoterapii nadal miewam czasem objawy, ale sa one słabsze, rzadsze, nie występują "irracjonalnie" i mam ich pełna świadomość. Pomimo nadwątlonej psychiki pracuję w bardzo wymagającym i stresogennym środowisku, dotyka mnie też wiele zdarzeń które kiedyś znów spowodowały by reakcję łancuchową i wyłączenie z życia. Wiem że tę chorobe można przemóc, wiem że wiele z objawów może zniknąc a te które sie pojawiają skutecznie neutralizować. Chciałbym żebyście też w to uwierzyli. To jest choroba "umysłu" i tylko umysłem możną ją zwalczyć, potrzeba jednak wiedzy, czasu i pracy nad samym sobą, zmiany sposobu myślenia, odruchów, nastawienia i przedewszystkim głebokiej świadmości swoich uczuć, bo to one stoją na początku tego wszystkiego. Powodzenia :)
×