ile razy już tu byłam, zeby w koncu napisac. nigdy nawet nie nacisnęłam na 'odpowiedz', za kazdym razem zdążyłam się zniechęcić i dojść do wniosku ze to nie ma sensu. bo nic nie ma sensu.wszystko psuję.szkołę zawalam.nie umiem wziąć się w garść, zaliczenie kolejnego roku wydaje mi się niemożliwe.zresztą, po co. po co mają mnie tak przepychać co roku,aż do chholernej matury,którą od biedy jakoś pewnie bym zdała, po co.nic mnie nie interesuje, nie jestem w niczym dobra. nie mam swoich zainteresowań,czegoś,co mi dobrze idzie i co lubię.nie widze siebie na zadnych studiach,po co do kolejnego piekła się pakować. chyba jestem w ogóle niezdatna do czegokolwiek.siada mi zdrowie,co może, po kolei.moze zaczynam warzywieć..
rodzice sie martwią i nie wiedza co robic.pewnie bardzo by chcieli mi pomóc,ale oni nie mają pojęcia.bo nie umiem z nimi rozmawiac,tyle lat bez rozmawiania,teraz nagle jak to niby zrobic.i nie ufam im.
kiedys bylam taka najlepsza, w szkole,we wszystkim.bystra,oczytana,sratatata.a potem nadszedł komputer ktory chyba caly mózg mi wyssał.albo nie wiem.ciagle mam tylko ochote palnąć se w łeb i miec swięty spokoj. ciągle mi niedobrze,z nerwow,z ogolnego samopoczucia.nienawidze siebie, nienawidze ludzi,wszystkich,a musze z nimi przebywac.lato idzie a ja wiosny nie zauważyłam,kiedys tak lubiłam słonce.teraz nawet nie chce mi się zasłon odsłaniac.nie wychodzę z domu nigdzie poza szkołę,bo po co i z kim.czuje sie staro.co gorsza zaczynam widziec w sobie wszystkie znienawidzone u rodzicow cechy, pewnie bede taka jak oni, samolubną,zgorzkniałą ignorantką.tylko rodziny nie chcę miec,po co komuś jeszcze zycie zatruwać.załuje ze sie w ogóle urodzilam.chcialabym powiedziec,ze chcialabym byc zdrowa i normalna,ale na tym tez mi juz nie zalezy.sama sobie nie poradze,a na pomoc juz nie licze.nie wierze w nią.przestalam ukrywac,ze jest zle,jestem sklonna niemal powiedziec to kazdemu.kazdemu,kto z gory nie zacznie prawic mi morałów,powtarzac tych wsystkich banałów.gdybym sie umiala za cos wziąć to bym się wzięła.no więc niczego nie ukrywam,i nic.nikt nie wie jak się za mnie zabrac.
wyslecie mnie do lekarza, no i co z tego?za lekarza się płaci,za leczenie się płaci.i niby rodzice by to mieli zrobic?bo ja z czego..a oni dlaczego mają płacic za takiego darmozjada,czulabym sie jeszcze gorzej,tylko biorąc od wszystkich od siebie nie dając nic. poza tym,kazda moja proba porozmawiania z kims o tym konczy sie tylko płaczem i szlochem ktoregon ie potrafie uspokoic przez cały dzien pozniej.nawet slowa nie umiem z siebie wydusic.
ktory to juz rok takeigo piekła ze samą soba...ktory raz mam wrazenie ze zaraz wybuchnę,albo wręcz zniknę z szalenstwa...a jednak potem wzsystko idzie dalej,ja tępo w tym uczestnicze,wszystko dzieje sie gdzies obok mnie.ile lat tak jeszcze minie?cale zycie?nie chcę tak,na prawdę nie chcę.
i doszlam do tego co zwykle.jestem w takiej czarnej dupie z kazdej strony i nigdy sie nie wygrzebię z tego.bo i po co i jak.
to moja pierwsza od dawna jakakolwiek spojna wypowiedz,zazwyczaj nie potrafię nawet ubrac w slowa tego co mnie męczy.a teraz nawet szybko poszlo.jeszcze tylko pol nocy zastanawiania się,czy to w ogole wysłac.
no.to sie wyjęczałam.i nie jest mi lepiej,tylko żałośniej się czuję.