
Cherry11
Użytkownik-
Postów
39 -
Dołączył
Treść opublikowana przez Cherry11
-
Zazdroszczę, Ci że masz córkę, że przeszłaś ciąże.. Ja na samą myśl o dzieciach mam myśli samobójcze, bo boję się, że nie podołam. Też nie wiem co to normalne życie, dlatego nie wiem jak pomóc. Dla mnie normalne życie to martwienie się co zrobić na obiad, to martwienie się o to, żeby zrobić pranie, żeby był porządek, żeby urządzić dom, żeby mieć ładny ogród, normalne życie to spotykanie się ze znajomymi, rodziną, chodzenie do kina, spacery, zakupy... A mnie nie interesuje żadne z powyższych. ;( Bo ja normalna nie jestem i dla mnie to nic niewarte pierdoły na które nie mam siły i ochoty. Oczywiście od święta przyjdzie dzień, gdy jest trochę lepiej, ale wiem że za chwilę nie wiem w jakim momencie wpadnę w histerię, rozpacz.. To jest straszne, że nie umiem się cieszyć, bo wiem, że te demony strachu i cierpienia mnie dopadną za chwilę.
-
To znowu ja.. Jeszcze jakoś funkcjonuję, poczułam bardzo potrzebę pomocy z zewnątrz, dlatego chciałam do was napisać... Chcę żyć normalnie, szukam pomocy, ale nie stać mnie na profesjonalnego terapeutę, na NFZ czeka się u mnie co najmniej pół roku i spotkania odbywają się1-2 razy w miesiącu. Cały czas dręczą mnie lęki, poczucie beznadziejności, czuję się dziwadłem, jakimś uszkodzonym elementem ludzkości spisanym na straty. Dalej męczę się w pracy, która nie przynosi mi satysfakcji, czuję się w niej beznadziejnie, ale nie umiem już obiektywnie ocenić czy to wynika z za wielu obowiązków czy po prostu nie radzę sobie i jestem za słaba. Boję się, że w żadnej pracy nie dam rady. To moja pierwsza praca i przywiązałam się do niej. Kilka miesięcy temu chciałam się zwolnić, ale szef prosił mnie żebym została, bo nie da rady beze mnie i nie ma takiej opcji żebym odeszła. Były też inne zjawiska z nim związane, ale nie będę o tym pisać... Czuję się okropnie, cały czas myślę o tym, że inni są lepsi, silniejsi, ambitniejsi, mądrzejsi, a ja nie nadaje się do niczego. Nie umiem jeździć samochodem, próbowałam zdać ale to nie dla mnie, nie mam orientacji, panikuję, stresuję się wszystkim - już wolę chodzić piechotą.. No ale to, że inni jeżdżą a ja jestem takim nieudacznikiem mnie rozwala od środka:( Ale co zrobię, że się do tego nie nadaję.. Moja mama też nie jeździ i zawsze mi mówiła, że ja będę kierowcą, że nie popełniać takiego błędu co ona, że ma nadzieję, że się doczeka tego, żebym z nią gdzieś jechała. To mnie też dobija zamiast motywować... Nie wiem nawet co w życiu chcę robić, jak ktoś powie "zmień tą pracę" to ja nie wiem na jaką, nie mam pojęcia gdzie bym miała uderzyć, nawet nie wiem czy miałabym tyle siły, żeby szukać... Moja mama zawsze powtarzała, że "ty się niczego nie boisz, jesteś całkiem inna niż twoja siostra", albo "na ciebie jestem pewna, że dasz sobie radę", im bardziej mi to powtarzała to czułam chyba wręcz przeciwnie, ale sprawiałam wrażenie silnej, uciekałam do koleżanek, nie słuchałam babci. Moja siostra kiedyś zawsze przejmowała się gadaniem babci, ale teraz jest silna, ma dwoje dzieci, ogarnia dom, jest po prostu stabilna, dzieci są jej światem i dla nich głównie żyje i ma siłę. Ja nie czuję się dojrzała na rodzinę, nie umiem sobie ze sobą poradzić, a co dopiero z dziećmi.. Boże boję się samej myśli o tym.. Ilekroć słyszę o patologicznych rodzinach, czy o matkach które krzywdzą swoje dzieci to boję się, że będę taka. To straszne! Nie mam siły, żeby zadbać o siebie, o męża.. Nie mam sił sprzątać, prać.. najgorsze jest wstawanie rano. Wypełnia mnie smutek i złość, że znowu muszę iść do tej pracy i że ta cała rutyna pcha moje życie... Że mąż musi mnie odwozić, bo taka ze mnie ofiara... Po pracy zamykam się w pokoju i włączam tv, próbuję się zagłuszyć, najlepiej poszłabym spać..Pomagało mi tylko weekendowe odstresowanie przez % z mężem, ale wiem do czego to prowadzi - mam ten przykład w domu. Dlatego ostatnio zaczęłam o to też robić pretensje mężowi, że za dużo pije, a on twierdzi że jak zwykle dramatyzuję. A ja już sama nie wiem czy przesadzam. Ja coraz bardziej dziwaczeję, bo już sama nie wiem co robić, a co nie. Teść myśli o zapisaniu nam domu, mieszkalibyśmy u niego na piętrze. On jest pracowity, nic się dla niego nie liczy tak jak pieniądze, dobrobyt, porządek; kobieta wg niego powinna pracować, ale też jest od prania, sprzątania, gotowania, pielenia w ogrodzie, do rodzenia dzieci. Boję się, że gdy zobaczy jaka jestem słaba i beznadziejna, to skłóci mnie z mężem, będzie opowiadał o mnie rodzinie... Jestem w kropce, nie wiem co robić... Ile mogę żyć udając, że sobie jakoś radzę, by w domu paść na twarz i zamknąć się w sobie? Przed najbliższymi już nie udaje, wiedzą jak jest, powoli w pracy też się poddaję co jeszcze bardziej mnie dobija.. Pewnie myślą o mnie, że się zmieniłam, bo kiedyś byłam inna, uśmiechnięta i energiczna. (przynajmniej taki obraz stwarzałam każdemu). Nie znam dla siebie miejsca w tym świecie.. Nawet boję się, że gdy zamieszkam sama z mężem to się nie odnajdę, że jeszcze bardziej się do niego przykleję i wejdę mu na głowę, a on w końcu mnie odtrąci, nie będzie chciał takiej umysłowej ameby jak ja... Co ja mam zrobić - nie wiem. Proszę o pomoc was...
-
Jest coraz gorzej. Chyba rzucę się pod autobus... Mam skołatane nerwy, wszystko mnie doprowadza do szału, nienawidzę mojego domu, pracy, życia. Nie widzę szansy na poprawę, mam napady lęku, wiem że będzie tylko gorzej. Pomóżcie proszę...
-
Witam. Mam bardzo podobnie. Wizyta u psychologa to nic strasznego, bardzo fajnie się rozmawia, to może pomóc zrozumieć siebie i własne życie. Też mam wysoki puls, każda drobnostka wyprowadza mnie z równowagi, też mam wrażenie, że zaraz wybuchnę, bo serce tak wali.... To bardzo uciążliwe. Takie lęki, a zarazem złość i depresja, uczucie beznadziei.. Ja zwykle nie widzę w niczym sensu, dlatego wszystko robię na siłę. Odbija się to na najbliższych. Ale to jest silniejsze ode mnie. Mi nikt nie zdiagnozował nerwicy. Byłam nawet u psychiatry, ale nie dowiedziałam się co mi jest. Moja rada: najlepiej jest pójść do dobrych specjalistów i prywatnie, bo na NFZ nie przykładają się do pacjenta, leczą "masowo", bo jest pełno chorych. Przynajmniej ja na taką Panią doktor trafiłam. Jeśli chcesz pogadać to pisz, dobrze się wygadać. Chociaż psychologiem nie jestem. Trzymaj się.
-
Czasami wyobrażam sobie, że spotyka mnie jakaś choroba. Nawet myślę czasem, że to mogłoby być dla mnie wybawienie, że docenię życie, gdy będę musiała je stracić. Czasem chciałabym być śmiertelnie chora, wiedzieć, że moje cierpienia powoli się kończą, wtedy poczułabym ulgę i może byłabym szczęśliwa chcąc czerpać ostatnie chwile pełnymi garściami? Nie wiem już sama... Mam tysiące różnych myśli, jak wariatka. Modlę się, wierzę w Boga, zawierzam mu siebie, chodzę do Kościoła i często "wypłakuję" się Jezusowi, proszę o cud i zbawienie. Jednak nie widzę pomocy... Jeszcze... Chyba jestem człowiekiem za małej wiary, nie zasługuję moim życiem na pomoc od Najwyższego. Dziękuję za odpowiedź.
-
Przyjmowałam różne leki, te które pamiętam to Nexpram, Trittico, najdłużej Asentrę. Po jakimś czasie 100mg. Ale nie czułam rezultatu. Znowu zmieniono mi leki, dostałam jakieś jak to Pani doktor nazwała "piorunki" na uspokojenie, ale miałam uważać bo uzależniają oraz Morizon. Tej recepty nie wykupiłam. Przestraszona już tym, że uzależnię się od uspokajaczy. Tak samo na wieść, że "proszę uważać, by nie zajść w ciążę, bo dziecko może być chore." Świeżo po ślubie boję się, różne "wypadki" mogą się przecież zdarzyć, nie chcę być lekomanką i nie chcę urodzić chorego dziecka, bo biorę leki, które i tak mi nie pomagają. Chcę być zdrowa, śmiać się, cieszyć z życia, chodzi na spacery, sadzić kwiaty w ogródku, być aktywna... Ale to musiałby być jakiś cud... To są jedynie moje wyobrażenia o szczęśliwej mnie. Bo jestem zdrowa (fizycznie chyba tak), chodzę na spacery, staram się być aktywna, a to mnie w ogóle nie uszczęśliwia, żyję bo muszę.
-
Pamiętam czasy kiedy było inaczej, byłam radosna, żyłam chwilą, były oczywiście problemy np. w domu, ale potrafiłam od nich uciec. Od kilku lat życie mnie chyba przygniotło. Zacznę więc od początku. Atmosfera w domu nigdy nie była najlepsza, ojciec awanturnik, babcia, która zawsze nas (czyli swoje wnuki) wyzywała od najgorszych i wysyłała do pracy na polu, bo sama całe życie udawała chorą. Kiedy się urodziłam zdarzył się wypadek mojego ojca, od tego czasu nie pracuje, jest na rencie. Błąd lekarzy i nie zrosła się mu noga, rok temu (czyli po 23 latach) mu ją amputowali z powodu martwicy. Nie znam takiego drugiego człowieka jak on. Nie chcę tu używać niekonwencjonalnych słów, ale jest po prostu nienormalny. Wyżywa się na mojej mamie i chorej babci, która od kilku lat nawet nie chodzi, trzeba się nią opiekować, zmieniać pampersy itd. Codziennie są awantury, mnie on nie obchodzi, staram się z nim nie rozmawiać, ale mama już nie daje rady, płacze, źle wygląda, źle się czuje. Nie dziwię się, kto wytrzymałby tyle czasu wśród obelg, krzyków, nawet rękoczynów. Ojciec często nadużywa alkoholu co moim zdaniem też wpływa na jego patologiczne zachowania. Od małego wychowywałam się w takiej atmosferze, wiele złego widziałam mając dopiero kilka lat. Złe sceny pamiętam, dobrych mniej, w zasadzie żadnych. Babcia skłócała mamę z tatą, on też nigdy nie był ostoją spokoju, wyżywał się na dziadku, dziadek umarł i teraz została mu schorowana już babcia i mama też u schyłku sił przez te wszystkie trudności życiowe, które przeżywała i przeżywa dalej. Ja uciekałam do koleżanek gdy tylko mogłam, chodziłyśmy na imprezy, robiłam wszystko by się oddalić od tego co jest w domu. Szybko poznałam faceta i się zakochałam w wieku 17 lat. Tak się składa, że w tym roku mija 7 lat, a to mój mąż. Był moim pierwszym chłopakiem. Niestety nie było też kolorowo, wiele się napłakałam przez niego, dopuszczał się "drobnych" zdrad z moją koleżanką, typu namiętne pocałunki itp. Nakryłam go na tym, w przeciągu tych lat było kilka takich sytuacji. Zawsze przepraszał, płakał. Ja mimo tego, że byłam raniona to nie potrafiłam z nim zerwać na długo, był dla mnie zawsze opiekuńczy, miałam tylko jego i dla tego serce zawsze miękło. Zapominałam o sytuacji w domu, skupiłam się tylko na Nim. Po 4 latach zerwał ze mną, bo "nie chciał mnie dłużej ranić". Strasznie to przeżywałam, kilka tygodni tylko płakałam i siedziałam w domu, dzwoniłam, pisałam, lecz bez odzewu. Za namowami koleżanek zaczęłam wychodzić z domu, poznałam kogoś. Jednak, mój "były" zrozumiał po miesiącu, że nie potrafi beze mnie żyć, nie dawał spokoju, zaczęło się od nowa, płacz, przekonywanie... Kochałam go, wytrzymałam jakiś czas, ale emocje puściły i wybaczyłam mu. Nie zapomniałam, ale wybaczyłam. Od tego czasu jest ok, jest mi wierny, wzięliśmy ślub. To tak pokrótce moje życie. Praca? Od 3 lat pracuję jako pracownik biurowy, od pewnego czasu zrobiło się niesprawiedliwie, zatrudniono ludzi, którzy mają bardzo mało obowiązków, a są najbardziej pyskaci, psują zespół, który starałam się stworzyć. "Kto dużo mówi, najmniej robi." Atmosfera jest nietęga, nie ma współpracy, a jest zazdrość i rywalizacja, dwulicowość i fałszywość, która tak bardzo mnie wyniszcza. Z mężem mieszkamy w moim domu. Nie wynajmujemy nic, bo zbieramy pieniądze na budowę domu. Chciałabym mieszkać sama, żeby nikt się nie wtrącał, żebym mogła zaznać ciszy, wrócić z pracy i faktycznie odpocząć, nie mieć na głowie piszczących dzieci mojej siostry, nie słuchać ojca awanturnika... Ale czy potrafię żyć w spokoju, który sobie wymarzyłam? Mam wrażenie, że to już się dzieje w mojej głowie, opisałam wyżej moje odczucia, więc nie będę powtarzać i przedłużać i tak już długiego postu. Boję się, że w tym spokoju się nie odnajdę, że szukam i tak na siłę problemu, żeby się kłócić, żeby wyrzucić z siebie złość, która zawsze jest. Jestem wściekła na wszystkich i na wszystko. Drobne rzeczy wyprowadzają mnie z równowagi. Właściwie nie pamiętam co to jest równowaga. Chyba tylko śmierć da mi wymarzony spokój. Bo ja nie umiem być szczęśliwa i nie wiem co by mnie uszczęśliwiło... Czuję wieczne niezadowolenie, niepokój, złość, smutek...
-
Zapomniałam dodać, proszę o porady, dziękuję za jakiekolwiek odpowiedzi, chciałabym znać opinię innych, może bardziej obiektywną. pozdrawiam wszystkich.
-
Witam. Też mam takie odczucia. Też nie chcę dłużej wyciszać się winem, gdy jestem u skraju wykończenia psychicznego. Chociaż nie wiem czy to istnieje. Czy mogę się bardziej wykończyć. Wiem jak ciężko jest trwać w tym nieszczęściu i strachu.. Sama niestety nie wiem co zrobić, ale wierzę że w końcu się to skończy. Może jedynie modlitwa i wiara jest kluczem do uzdrowienia...
-
Witam wszystkich, mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto w ogóle odczyta mój wpis. Forum to mój akt wołania o pomoc, mam wiele za sobą: sesje u psychologa, psychiatra, leki. Jednak nie odczułam ulgi. Nie wiem co mi jest, nie umiem tak prosto tego nazwać jak niektórzy, którzy piszą wprost, np. "mam nerwicę natręctw" czy "fobię społeczną" lub "depresję" itp. Nikt mi w żaden sposób nie wyjaśnił czy jestem chora i na co. Mam wrażenie, że nie spotkałam prawdziwego specjalisty, tylko niezainteresowaną pacjentem Panią Doktor z NFZ. "A może zapiszę to... a może lepiej tamto.." Zero jakiejkolwiek diagnozy, rozmowy... U Pani psycholog było inaczej, bardzo miła i fajna babka, ale nic mi te sesje nie dawały. Może przez pierwszą godzinę czułam się lekko podniesiona na duchu, albo po prostu było mi troszkę lepiej, bo się przed kimś wygadałam. Super, że mogę tu opisać co mi jest, mówienie o tym średnio mi wychodzi, nie wiem od czego zacząć, bo jest tyle aspektów moich lęków, strachu, złości, smutku.. Nie wiem już kim jestem i jaka na prawdę jestem. Zapomniałam jak to jest "normalnie żyć" - żyć tak po prostu, spokojnie. Ciągle odczuwam niepokój, cały czas jest coś nie tak, chociaż dokładnie nie wiem co. Ja jestem głównym swoim problemem. Czuję jakbym miała raka duszy. Raka z przerzutami na wszystkie aspekty mojego umysłu. W końcu może się przedstawię, mam 24 lata, od roku jestem mężatką. Mój mąż męczy się ze mną przez moją nerwowość, złe samopoczucie, smutek, brak chęci do wszystkiego.. Wiem, że jestem dla niego okropna, ale jest coś co siedzi we mnie i mówi, że wszystko jest źle, że jestem zerem, bo nie jestem wystarczająco ładna, zgrabna, wykształcona itp. Mam poczucie własnej beznadziejności, nie lubię siebie. Skończyłam szkołę średnią technikalną, od kilku lat pracuję, zajmuję się pracą biurową. Mimo, że ludzie mówią, że jestem inteligentna, bystra, że umiem ładnie mówić, to ja w to nie wierzę. Mam siebie za dno, nie umiem tego nawet opisać jakie mam wobec siebie zdanie. W pracy spotykam się z niesprawiedliwością, mam na głowie wiele, a są pracownicy, którzy przychodzą do pracy pooglądać film lub pogadać przez telefon i wypić kawkę. Przez to chodzę sfrustrowana. Dlaczego Szef wszystkiego wymaga ode mnie, a inni pracownicy mają po prostu luz i mogą się w pracy relaksować?! A wszystkie pretensje idą do mnie. Potrafią zamydlić szefostwu oczy i wmówić im, że mają za dużo pracy. Może to zazdrość? Analizuję każde moje zachowanie, zachowania innych, ważę słowa i przejmuję się wszystkim. Nawet nie wiem czy słusznie jestem poirytowana sytuacją w pracy czy może jestem egoistyczną zazdrośnicą i powinnam wykonywać moje obowiązki w ciszy i bez pretensji do innych, że mają lekko? To wszystko jest bardziej rozbudowane, zagmatwane... Potem wpadam w paranoję, oceniam siebie, nie wiem czy moje postępowanie jest słuszne i nie wiem jak mam się zachowywać, bo się gubię we własnych przemyśleniach. Wydaję mi się, że coraz bardziej wariuję, że nie wiem kim jestem tak naprawdę i nie umiem siebie opisać. Staram się myśleć pozytywnie, wychodzić z psem, wyjeżdżać w weekendy itp, ale to nie skutkuje. W domu jestem bardzo nerwowa, mam wrażenie, że weekendy są najgorsze. Mam wtedy wzmożone uczucie smutku, agresję w sobie, mam poczucie, że powinnam wiele zrobić, wykorzystać ten czas wolny, a nigdy mi się nie udaje. Mam pretensje do męża, że nic nie robimy, jakbym nie umiała usiąść i po prostu pozwolić, żeby czas leciał w spokoju. Jestem w ciągłym rozmyślaniu, w strachu przed czymś niewyjaśnionym. Boję się, że sobie nie daję rady, że jest tylko gorzej, że nie umiem stworzyć rodziny. Boję się zmian, porażek, najbardziej tej myśli, że wariuję coraz bardziej, że jestem rozchwiana emocjonalnie i już nie rozpoznaję siebie w tym wszystkim, jakbym była marionetką swojego umysłu, który nie wie czego już chce. Nie mam pomysłu co by mnie uszczęśliwiło tak na prawdę, chyba nie ma takiej rzeczy.. Nie mam wygórowanych marzeń. Chcę tylko żyć w spokoju i umieć się cieszyć z własnego życia... Jednym słowem chciało by się wykrzyczeć "JEST MI K**WA ŹLE, JESTEM BEZNADZIEJNĄ WARIATKĄ I NIE UMIEM ŻYĆ JAK INNI!!!" Dlaczego mnie to spotkało, dlaczego nie mogę być normalną, spokojną dziewczyną? Co jest ze mną? Czy to jeszcze ja? Czuję się jak w jakimś chorym filmie, chciałabym uciec sama nie wiedząc gdzie i w zasadzie po co...