Hej. Mam na imię Ewa, mam 25 lat, i aż słabo mi się robi na samą myśl, że ktoś może to przeczytać. Nerwica i depresja zjadły mi już dekadę życia, zabrały mi wszystko to, czym młoda dziewczyna powinna móc się cieszyć. Leczę się farmakologicznie, chodzę na terapię, ale dochodzę już do tego momentu, że dalej nie mam siły walczyć. Łapię się na tym, że rezygnuję z rzeczy, które mogą mi tylko pomóc.
Z jednej strony potrafię spojrzeć na siebie z boku i dostrzec, że sama własnymi decyzjami utrudniam sobie życie, a z drugiej nie potrafię już nic zmienić. Nauczyłam się mówić ludziom to, co chcą usłyszeć, wszystkie "z każdym dniem czuję się coraz lepiej, długa droga przede mną, ale nie tracę nadziei", wszystkie te "dzięki pani pomocy jestem coraz silniejsza" i wszystkie te "mamo, już jest zupełnie dobrze, dziękuję, że byłaś przy mnie", mam to opanowane. Jak ktoś pyta, działam według schematu. Bez schematu, kiedy jestem sama, to mogę tylko trząść się ze strachu. Nie jestem w stanie nic osiągnąć, boję się jechać tramwajem, boję się otworzyć drzwi listonoszowi, boję się do jasnej cholery otworzyć list, musiałam rzucić studia, bo nie dawałam sobie psychicznie rady z publicznymi wystąpieniami, musiałam rzucić pracę, nerwica nie pozwalała mi przez miesiące na wyjścia z domu. Jest strasznie, co tu gadać. Nie jestem w stanie jeść, ważę jakieś śmieszne 42 kilo, wyglądam jak szkielet gimnazjalistki, ryczę codziennie, choć nigdy w towarzystwie, boję się podjąć jakikolwiek krok ku samodzielności, bo przecież może mi odjebać, mogę zwariować do reszty.
Przejmuję się wszystkim i wszystkimi, jestem mocno nadopiekuńcza, choć moje kontakty towarzyskie ograniczają się wyłącznie do czasu spędzanego z rodziną. Chciałabym mieć coś z życia. Cokolwiek. Nie chcę umierać z kompletnie czystą kartką.
Jak się odbić?