Witajcie. To pierwszy mój post na forum. Mam 33 lata. W skrócie - gdy miałam 15 lat zmarła moja mama, zostałam z ojcem i bratem, z którymi miałam ciągłe awantury i wojny, cały dom był na mojej głowie. Przed maturą uciekłam do babci (mamy mojej mamy). Nie udało mi się skończyć wymarzonego kierunku studiów, drugiego też nie skończyłam pomimo przejścia 4 lat. W trakcie studiów miałam załamanie, uciekłam do domu na wieś, gdzie się zamknęłam, nie widywałam prawie z nikim, spałam i płakałam, prawie nic nie jadłam, piłam alkohol. To trwało 2-3 miesiące. Wróciłam do miasta, poznałam nowych ludzi, z którymi spotykałam się cyklicznie. Miałam dobrego przyjaciela, z którym musiałam się rozstać po jego wypadku, gdyż bardzo mnie ranił swoim zachowaniem. Jego wypadek i późniejsze złe odnoszenie się do mnie bardzo przeżywałam. Kilka lat później poznałam swojego pierwszego chłopaka, którego w sumie ciężko było mi nazywać chłopakiem, on też nie mianował mnie nigdy swoją dziewczyną, ale nie zaprzeczał, że jesteśmy w związku. Człowiek był bardzo wycofany, non stop kłamał i wciąż byłam przez niego zdenerwowana, ale nie potrafiłam tego zakończyć. Zostawił mnie z dnia na dzień bez słowa po 5 latach. Załamałam się. Straciłam pracę. Wciąż płakałam, przestałam jeść, krzyczałam, potrafiłam rzucać tym, co wpadło mi w ręce. Przespałam prawie miesiąc czasu. Nie chciałam się widzieć z nikim. Po ostatniej konfrontacji z ex, do której siłą doprowadziłam, zrozumiałam, że to koniec. Jednak strach przed samotnością, poczucie beznadziejności, nadal nie dawały mi spokoju. Zgodnie z zaleceniami rodziny i znajomych wyjechałam do rodziny nad morze (tam w większości czasu jednak wciąż płakałam), zapisałam się na studia licencjackie. Wspomnę jeszcze, że przed rozstaniem zainwestowałam w dwie wizyty u psychoterapeutów, bo nie wiedziałam dlaczego nie umiem sobie poradzić z tym człowiekiem, czemu on kłamie i czułam, że nasza znajomość coraz bardziej się sypie- dowiedziałam się tylko, że ze mną jest wszystko w porządku, że terapia nie jest mi potrzebna, że wiele w życiu przeszłam i osoby, które ze mną rozmawiały nie mają takiego bagażu doświadczeń. Tak naprawdę wcale mi to nie pomogło, tylko dobiło. Po miesiącu od rozstania poznałam chłopaka w moim wieku, z taką samą pasją, który wślizgnął się w moje życie. Mieliśmy wspaniały kontakt, odzywał sie codziennie, nawet po kilka razy, wspierał mnie i motywował. Znalazłam nową pracę - każdego dnia dzwonił i pisał już przed 6 rano, by sprawdzić czy wstałam. Odzywał się też w ciągu dnia i po pracy. Widywaliśmy się bardzo często, chodziliśmy na spacery, jeździliśmy na wycieczki, bywaliśmy na imprezach, krąg naszych wspólnych znajomych dobił do ponad 60 osób - nigdy z nikim nie miałam tak wielu wspólnych znajomych. Oczywiście, po 5 miesiącach przekroczyliśmy granicę zwykłej przyjaźni, bez zmiany statusu znajomości, co miało oznaczać, że wszystko kiedyś pryśnie. Nie raz chciałam zakończyć tą znajomość, jednak od razu wpadałam w rozpacz, a on i tak wracał. W ogóle bardzo szybko radziliśmy sobie z konfliktami i sprzeczkami. Jednak ten człowiek też nie był aniołem i znajomi nie raz dziwili się, że mam do niego tyle cierpliwości. Ale ogólnie postrzegani byliśmy jako para, nawet bardzo zgrana. Moja druga praca nie była idealna, współpracownik się nade mną znęcał psychicznie, upomnienie u szefa nic nie dawało. Ogólnie wszyscy pracownicy w tej firmie byli wykorzystywani ponad możliwości. W chwili gdy zdecydowałam się odejść, pracodawca jakby zgodnie stwierdził, że czas się mnie pozbyć. Udało mi się podjąć nową pracę w ciągu dwóch tygodni. Miałam wielkie nadzieje i oczekiwania. Niestety, po 3 miesiącach zlikwidowano dział, w którym byłam zatrudniona i wręczono mi wypowiedzenie. W międzyczasie zachorowałam na grypę, która męczyła mnie 3 tygodnie. Pracę skończyłam w grudniu. Sylwester tego roku zakończył się awanturą pomiędzy moim ojcem, bratem i przyjacielem. Stanęłam po stronie przyjaciela i bardzo przeżywałam całą sytuację (mój ojciec go obraził i wyrzucił za drzwi). W styczniu zachorowałam na mononukleozę, która wyłączyła mnie z życia na 4 tygodnie. Mój przyjaciel wciąż był przy mnie i mnie wspierał. Odwiedzał i pomagał. Latem dostałam ciekawą propozycję praktyk w dużej państwowej firmie, gdy zaczęłam załatwiać potrzebne dokumenty, zaczęły się problemy z komunikacją z moim przyjacielem. Zaczął mieć jakieś sekrety, coś ukrywać. Ale nadal się spotykaliśmy i rozmawialiśmy. Kolejnego sylwestra spędziliśmy wspólnie, podczas tej nocy wyznał, że ma zamiar ułożyć sobie w tym roku życie (mój ex też tak mi mówił przed rozstaniem). Od stycznia wszystko zaczęło się walić. Po praktykach udało mi się zdobyć zlecenie na 3 miesiące w tej dużej firmie - wszyscy obiecywali, że jest ogromna szansa na stały etat. Niestety im bliżej było końca umowy, tym bardziej czułam, że to koniec. atmosfera w pracy zrobiła się nieprzyjemna, bardzo mnie to dołowało. Do tego coraz bardziej urywany kontakt z moim przyjacielem, zupełne odepchnięcie, brak wsparcia. Nie byłam w stanie powstrzymywać emocji - praca, przystanek, autobus - łzy i płacz. W styczniu dostałam jakiegoś ataku i karetka zabrała mnie do szpitala. Tam jednak nic nie stwierdzono. Dopiero badania krwi i usg wykazały kamicę żółciową. Zmieniłam dietę, zaczęłam ćwiczyć, odchudzać się. Zmieniłam też trochę swój wizerunek na bardziej kobiecy, zaczęłam chodzić w spódniczkach, zmieniłam makijaż i sposób uczesania. Obcy mężczyźni zaczęli mnie zaczepiać, prawić komplementy, ale mój przyjaciel nie chciał nawet spojrzeć na mnie, więc to wszystko zamiast sprawiać mi radość, dobijało mnie i powodowało wybuchy rozpaczy. W końcu ograniczyłam się do jednego małego posiłku dziennie, przestałam też zwracać uwagę na ilość picia (choć po zaleceniach z SOR-u pilnowałam tego bardzo). Ciągle płakałam. Moje życie znów się posypało. Bałam się okropnie zabiegu, bo nigdy nie byłam w szpitalu.
Dziś jestem po usunięciu pęcherzyka. W szpitalu poczułam się psychicznie lepiej. Gdy wybudziłam się pierwszy raz z narkozy, zauważyłam, że z ręki, gdzie miałam podłączoną kroplówkę leci mi krew. Na początku pomyślałam, że nie będę nic mówić. Ręka była pod kołdrą, nikt tego nie zauważył. Krew uciekała, a ja nic nie czułam, więc pomyślałam, że to nie jest głupie. Po chwili jednak dotarło do mnie, że przecież jestem monitorowana i gdy zacznie mi spadać tętno i ciśnienie, to i tak mnie odratują, bo jestem w szpitalu. Gdy pielęgniarki odkryły, co się stało, leżałam w kałuży krwi.
Nikt mnie w szpitalu nie odwiedzał (byłam tam jedną dobę), sama musiałam się do niego zawieźć i sama zorganizować sobie transport powrotny. Mieszkam z ponad 80-letnimi dziadkami. Z bratem i ojcem praktycznie nie mam kontaktu i nie chciałam by wiedzieli o moim zdrowotnym problemie. Do dziś nie wiedzą. W szpitalu, tak jak pisałam nastrój mi się poprawił, natomiast od kiedy jestem w domu - jest coraz gorzej. Znów płaczę, znów myślę, znów boję się i nie mam ani pomysłu, ani chęci by ogarniać swoje życie. Od 3 tygodni nie dotknęłam się do mojej pracy licencjackiej - nie jestem w stanie się skupić. Z ostatnich zajęć na uczelni - tydzień temu - wracałam z płaczem i nawet nie wiem o czym były wykłady. Brak mi wiary w to, że moje życie się ułoży. Nie wyobrażam sobie w tak rozchwianym stanie psychicznym i emocjonalnym podjąć nową pracę. Wciąż jestem przygnębiona. Nie wierzę też w terapię, bo się zraziłam i zawiodłam. Poza tym bardzo się boję, że odzyskam równowagę znów na jakiś czas, po czym znów wszystko się zawali - nie chcę takiego życia.