Skocz do zawartości
Nerwica.com

asdfgh123

Użytkownik
  • Postów

    38
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez asdfgh123

  1. Moim zdaniem nie masz depresji, ale aktualnie tkwisz w stanie który Cię może w tą depresję za jakiś czas wpędzić. Nie da się zdrowo egzystować w permanentnej samotności, bez znajomych, przyjaciół i miłości którą mogłaby Cię obdarzyć jakaś dziewczyna. Człowiek naprawdę potrzebuje tych rzeczy. Czy da się to czymś sztucznie zastąpić? Moim zdaniem raczej nie. Dlatego myślę, że w Twoim przypadku zdecydowanie najlepszym i najskuteczniejszym rozwiązaniem byłoby właśnie to najbardziej oczywiste - znalezienie dziewczyny. Potrzebujesz kontaktów z ludźmi i bliskości, nie psychotropów.
  2. asdfgh123

    Co mam zrobić?

    Ja tak żyje z 5 lat i zanim zacząłem brać leki to myślałem już o samobójstwie a Ty już prawie 15 i jeszcze masz siłę to ciągnąć. Szacunek
  3. bedzielepiej Studiujesz farmację? Jak łączysz tak trudne studia z depresją? Ja to nawet prostych rzeczy się nie jestem w stanie czasami nauczyć, a to chyba bardzo wymagający kierunek. A co do pytania z tytułu tematu, nie nazwałbym tego poniżaniem ale miałem z powodu swojego trudnego charakteru i myślę że w pewnym stopniu też depresji duże problemy na studiach. Facet na rysunku technicznym to był ogólnie z charakteru kawał chuja. Niemiły, wymagający, lubił robić studentom pod górkę i wymagał bardzo intensywnej pracy na ćwiczeniach. Ja czasem nie nadążałem, zresztą ogólnie jakoś od 1 zajęc się nie dogadywaliśmy. Co 2 tyg(tak mieliśmy zajęcia) robił wykłady na mój temat, że się opiedalam, że nigdzie nie dojde w życiu, że tak się nie powinien zachowywać student i tak dalej. Ja niestety miałem siłę i chęć się bronić co się kończyło różnymi wymianami zdań. Szacunek u grupy miałem spory, bo każdy sie go bał, ale dla mnie to się skończyło w ten sposób, że po jakichś 3 miesiącach semestru miałem zaliczone dwie prace, a niezaliczonych ze 13? Nie pamiętam już dokładnie. Tak czy siak pierdolnąłem mniej więcej wtedy studia
  4. asdfgh123

    Zjazd

    Zastanawiam się ile czasu może wytrzymać człowiek wegetując w taki sposób jak ja. Każdego dnia milion negatywnych emocji, zero pozytywów, zero szczęścia. Nie pamiętam już jak to jest czuć się szczęśliwym. Jeszcze ostatnio mnie codziennie boli głowa i mam nudności, ale to pewnie od tego Moklaru. Jak ja bym chętnie to wszystko pierdolnął. Mam 21 lat i zamiast cieszyć się pięknym życiem każdy dzień jest dla mnie męką. Nawet mi papierosy przestały smakować przez ten obolały łeb
  5. Nom, tylko że jest dużo więcej średnich dziewczyn o zaniżonym poczuciu własnej wartości niż ładnych, dlatego moja teoria jest bliska prawdy. A na charakter, pewność siebie czy temperament wygląd zewnętrzy ma ogromny wpływ, szczególnie w młodzieńczym okresie gdzie ludzie bardzo powierzchownie się oceniają.
  6. Ile znam ładnych dziewczyn? Dużo W ogóle przecież napisałem, że większość, a nie wszystkie. Pewnie ładne i dobre też są. Ale czy uroda ma wpływ na poziom sukowatości? Oczywiście, że tak. Bo te bardzo ładne dziewczyny mogą sobie na to pozwolić - straci jednego to na jego miejsce pojawi się 10 innych. Te brzydsze muszą bardziej doceniać to co mają, bo one nie mogą sobie tak przebierać. Ot cała filozofia
  7. Bo większość ładnych dziewczyn jest po prostu solidnie popier*****. Też miałe taki już dle mnie ideał z którym mógłbym już być do końca życia. Było super, aż w końcu stała się dla mnie oziębła, robiła awantury o byle co, ciągle fochy, ciągle niezadowolona, przestała okazywać uczucia. Naprawdę nie dało się z nią wytrzymać i po około miesiącu takiego zachowywania się w sumie ja sam ją zostawiłem, bo stwierdziłem że nie będę dawał dłużej z siebie robić szmaty. Co się później okazało? Że ona przez ten miesiąc miała już na boku innego chłopaka, o którym mi tylko raz kiedyś wspomniała że poznała kolegę na studiach i chyba nie chciała mi wprost mowić że mnie zostawia dla innego, to stała się taką suką i nie informując mnie o niczym to wszystko czym kiedyś darzyła mnie przenosiła na niego.
  8. asdfgh123

    Zjazd

    Po jakichś 3 miesiącach żałosnej wegetacji udałem się dziś prywatnie do psychiatry. Całkiem miły facet, gadałem z nim nawet bez skrępowania. Diagnoza - depresja. Przez 3 miesiące mam brać jakiś lek na "Mo" albo na "Ma", nie mogę odczytać z recepty co to jest. Chyba będzie lepiej, bo gorzej to już na pewno nie.
  9. asdfgh123

    Zjazd

    Obawiam się, że żadna karma albo odgórna sprawiedliwość na świecie po prostu nie istnieje I zazwyczaj ten kto ma dobre serce cały czas dostaje od życia po dupie :) W sumie to pewnie kwalifikowałbym się do leczenia szpitalnego, ale nie wyobrażam sobie tego. Szczerze to nawet nie mam ochoty iść do psychoterapeuty i uzewnętrzniać się z tym wszystkim w 4 oczy z obcą osoba. A to jest bardzo trafna wypowiedź. Wtedy faktycznie nie byłem w stanie walczyć, ale dlaczego? Nie mam pojęcia. Nie jestem sobie teraz się poczuć tak jak wtedy, ale byłem kompletnie niezdolny żeby się przeciwstawić tym wszystkim problemom. Chyba to już był początek depresji - nic mnie nie cieszyło, ciągle tylko nerwy i stres, naprawde fatalne 2-3 tygodnie, przez to ta rezygnacja. Teraz mogę się tylko zastanawiać dlaczego akurat mnie to spotkało... Ludzie z którymi kiedyś się trzymałem dalej idą twardo do przodu, a ja boleśnie spadłem w dół. A co do tego, czy teraz powinienem się za siebie w końcu wziąć. Pewnie tak, ale po co? Nie mam już marzeń, motywacji, nie widzę dla siebie przyszłości, nie wiem co będę robił. Nie mam dla kogo sie starać
  10. asdfgh123

    Zjazd

    Z mojej subiektywnej perspektywy właśnie to wygląda tak, jak pisałem wcześniej. Zdaje sobię sprawę z tego, że ona nie darzyła mnie tak silnym uczuciem jak ja ją. Dla niej byłem już chyba 5 chłopakiem. Ale z mojej strony była pierwszą dziewczyną którą pokochałem, pierwszą z którą stworzyłem poważny związek, pierwszą z którą uprawiałem seks. I jako, że jestem człowiekiem dość emocjonalnym, to bardzo się do niej przywiązałem. To też w sumie wielowymiarowa sytuacja. Zachowała się jak ostatnia suka, to fakt, ale ja dałem jej ku temu powody, bo mój out ze studiów to był bodziec przez który wszystko zaczęło się zmieniać na gorsze. Masz rację, myślę, że to jest właśnie sedno problemu. I dla kogoś, kto na to wszystko popatrzyłby z boku może się wydać, że przesadzam, wyolbrzymiam etc. Ale dla mnie personalnie, te straty są tak duże i bolesne, że nie jestem w stanie przejść nad nimi tak po prostu do porządku dziennego, to wszystko ciągle do mnie wraca. Nie byłbym w stanie popełnić samobójstwa. Często o tym myślę jako o rozwiązaniu moich wszystkich problemów, ale tego nie zrobię. Bo wiem, ile konsekwencji to za sobą niesie, jakim byłbym wtedy ciężarem dla rodziny, jaką zrobiłbym przykrość mamie. No i pewnie moja była by się za to do końca życia obwiniała - odpowiedzialność za śmierć innej osoby to chyba wielka trauma i nie chciałbym żeby ktokolwiek musiał się z czymś takim zmagać. To znaczy oczywiście z mojego punktu ona byłaby tylko jednym z X równoważnych powodów, ale oceny takiej sytuacji przez inne osoby nie jestem przewidzieć. A tu się pojawia kolejny problem. Wracając do mojej kontuzji pleców, aktualnie rehabilituje się u fizjoterapeuty, który twierdzi, że istnieje możliwość przywrócenia mi sprawności fizycznej umożliwiającej mi służbę w policji. Niektórzy byli innego zdania, ale on właśnie tak twierdzi. Pewnie mówi tak głównie dlatego, że mu płacę, ale jednak istnieją jakieś szanse, że mi się uda. Powiedzmy 20%. Chodze już do niego ze 4 miesiące i poprawa jeśli jest, to minimalna, ale jeszcze trochę wierzę. I hipotetycznie, jeśli udałoby mi się wrócić do dobrej sprawności fizycznej, ale miałbym za sobą leczenie u psychiatry, to wtedy podczas rekrutacji do policji dostałbym "Niezdolny" nie za sferę fizyczną, tylko za sam fakt leczenia psychiatrycznego. Jedna wizyta na NFZ już eliminuje kandydata, prywatnie nie mam pojęcia jak to wygląda. Tak czy siak nie chciałbym, żeby doszło do sytuacji w której jakimś cudem wyjdę ze swojej kontuzji, a drogę do upragnionej pracy zamknę sobie na inny sposób. To byłby kolejny z moich życiowych idiotyzmów. Dlatego na razie szukam jakichś "domowych" sposobów
  11. asdfgh123

    Zjazd

    Cześć, mam 21 lat i dużo problemów, z którymi nie jestem sobie w stanie poradzić. Chcę napisać ten post, bo chyba muszę się komuś po prostu wygadać, trzymanie tego wszystkiego w sobie mnie niszczy. W sumie to problemem jest to, że w ciągu ostatniego roku przez moje błędne decyzje straciłem w moim życiu absolutnie wszystko co ceniłem i co nadawało mu sens. Jeszcze trochę ponad rok temu, pod koniec 2014 byłem naprawdę szczęśliwym człowiekiem, to był mój najlepszy czas w życiu. Studiowałem na perspektywycznym kierunku na Politechnice Wrocławskiej, byłem w związku z dziewczyną moich marzeń, jedyną którą przez całe życie kochałem (razem studiowaliśmy), byłem zdrowy psychicznie i fizycznie, rozwijałem swoje 2 pasje - siłownie i boks, miałem naprawdę fajnych kumpli na studiach. Nie byłem żadną wybitną jednostką, ale ciężką pracą doszedłem naprawdę do sytuacji, w której byłem zadowolony z życia, czułem się prawie spełniony. Pod koniec 2014 roku, w połowie 3 semestru na studiach stało się jednak coś niedobrego. Miałem taki gorszy okres, byłem trochę zmęczony psychicznie, oblałem kilka egzaminów na studiach, pokłóciłem się z jednym z najbardziej wymagających i gnębiących studentów profesorów na uczelni no i w afekcie zrezygnowałem. To były takie 2-3 tygodnie, gdzie zebrało się we mnie dużo frustracji, agresji i w ten sposób dałem temu wszystkiemu upust - spina z profesorem i rzucenie studiów. I to w moim życiu był moment zwrotny. Wtedy pomyślałem, że to szansa żeby pójść inną drogą, która zawsze mnie interesowała - policja. Od dziecka pociągała mnie ta formacja, jednak po liceum uległem przekonaniu, że lepsza przyszłość czeka mnie jeśli zdobędę wykształcenie inżynierskie. Tak czy siak po rzuceniu studiów poszedłem do pracy i rozpocząłem proces rekrutacji do policji. I jak zaczęło się wszystko psuć: Straciłem dziewczynę - kiedyś całe dnie razem, najpierw na uczelni, potem po zajęciach. Po rezygnacji wszystko się zepsuło, nie mieliśmy dla siebie czasu, oddaliliśmy sie... W dodatku to była Politechnika - na 1 ładną dziewczynę przypadało ze 30 chłopaków. Z czasem znalazłą sobie kogoś innego, ja poszedłem w odstawkę. Ta strata boli mnie chyba najbardziej, bo dla mnie to już była ta jedyna i w sumie o momentu rozstania (ok. rok temu) ciągle mam ją w głowie Następnie straciłem zdrowie, pasje i perspektywy zawodowe - pewnego dnia na treningu podczas wykonywania martwego ciągu ze zbyt dużym ciężarem uszkodziłem sobie trwale kręgosłup w odcinku lędźwiowym. Bóle są w sumie lekkie i występują tylko w sytuacjach kiedy obciążam kręgosłup (schylanie, stanie kilka minut w bezruchu, garbieie się), jestem w stanie normalnie funkcjonować, ale zostałem de facto kaleką na całe życie. To zmusiło mnie do pożegnania się na dobre z boksem, z pracą w policji, a ćwiczenia na siłowni mam dość mocno ograniczone. I tak oto kompletnie złamało się moje życie. W pół roku zaliczyłem zjazd od gościa, który miał wszystko, do kompletnego zera. Bo nie zostało mi już nic. Miłość, zdrowie, sport który kochałem, perspektywy zawodowe - wszystko przepadło. Aktualnie jestem w innym mieście niż Wrocław, studiuje na humanistycznym gównokierunku, nie mam motywacji do niczego, nie mam chęci do życia, jakiegokolwiek wsparcia z zewnątrz... Straciłem dobry kontakt z rodziną, zacząłem palić papierosy, wieczorami czasem pijam w samotności wódkę, gram w gry komputerowe, oglądam porno i wale konia. Zdarza mi się też po prostu płakać. Bez konkretnego powodu, po prostu myślę nad tym co było i mam łzy w oczach, mimo że wcześniej nie płakałem pewnie kilka ładnych lat. Dodatkowo kilka miesięcy temu moja była rozstała się ze swoim chłopakiem dla którego mnie zostawiła. Odezwała się do mnie po dłuższym czasie bez słowa, stwierdziła że popełniła błąd, chce do mnie wrócić itd. Byliśmy ze sobą przez miesiąc, po którym zdradziła mnie z jakimś kompletnie przypadkowym kolegą, stwierdziła że kiedyś byłem inny, teraz już nic do mnie nie czuje i papa. Drugi raz to samo. I do tego momentu jakoś się mimo tych moich wszystkich problemów trzymałem, ale ta sytuacja rozłozyła mnie już kompletnie na łopatki. Nie widzę dla siebie już żadnej przyszłości, nie mam żadnych perspektyw. I to nie jest kwestia mojego widzimisię. Po prosu pewne drogi którymi chciałem iść są już dla mnie na stałe, permanentnie zamknięte i nijak tego nie zmienie. Moje ostatnie 2 miesiące życia to beznadziejna wegetacja. Jem byle co, nie chce mi się nawet dbac o higienę, śpie po 12 godzin na dobe, mój pokój wygląda jak chlew, nie mam prawie żadnego parcia na kontakty z ludźmi, dzisiaj znów piłem wódkę. Chyba dlatego w sumie pisze... Po prostu wszystko straciło dla mnie sens. Mam 21 lat i chyba już przegrałem życie. Dzień w dzień kilka godzin zajmuje mi rozmyślanie nad tym co zrobiłem źle i dlaczego to wszystko się tak potoczyło. Nie da się tego wyrzucić z głowy. Nawet dziś w nocy śniłymi się te studia we Wrocławiu, koledzy, dziewczyna... Tamta rezygnacja to była najtragiczniejsza rzecz jaką mogłem chyba zrobić w życiu i nigdy sobie jej nie wybacze. Codziennie myślę o tym jak chciałbym cofnąć czas do tamtego momentu i nie rezygnować, tylko przetrzymać ten głupi okres i iść dalej swoją drogą. Dobrowolnie złożyłem wtedy broń i doprowadziłem się do takiego stanu. To jest najgorsze - nikt mnie do tego nie zmusił, to nie był wypadek losowy - to była moja indywidualna, niezależna decyzja. Tylko ja za to ponoszę odpowiedzialność. Zniszczyłem sobie życie na własne życzenie. Aktualnie często myślę o samobójstwie. Ale to nie jest wynik zaburzonej biochemii mojego mózgu. Uważam, że jestem w stanie myśleć trzeźwo i po prostu jeśli coś prowadzi donikąd to należy to zakończyć. Przegrałem, akceptuje to i koniec, nie ma sensu tego dalej ciągnąć na siłę, bo nie ma po co. Porażki i negatywy w moim życiu aktualnie miażdżą bez pardonu wszystkie pozytywne aspekty, których praktycznie nie ma. Taki wychodzi po prostu bilans. Może się trochę wywyższam, ale znam swoją wartość, wiem, że miałem predyspozycje aby osiągnąć w życiu sukces i nie zaakceptuje takiej gównianej egzystencji jaką obserwuje wokół siebie. Kiepska praca, byle jaka kobieta, chlanie z kolegami jako najlepsze momenty tygodnia, brak celów, brak ambicji, po prostu wegetacja - tak żyje multum przeciętnych ludz wokół mnie. I do tego niestety chyba też zmierza mój żywot, tylko że ja się z tym nigdy nie będę mógł pogodzić... Pzepraszam jeśli kogoś tym dotykam, ale to jest takie egzystencjalne minimum dla mas. Miałem wszystko, straciłem wszystko i nie mam już możliwości powrotu do tamtego poziomu, bo ogranicza mnie zdrowie, które sobie zniszczyłem i psychika, bo nie wyobrażam sobie żebym w aktualnym stanie psychicznym mógł wrócić na jakąś dobrą uczelnie. Mój kolega mnie do tego namawia, ale jak to będzie wygladało? Zaakceptuje to, że zmarnowałem 3 lata swojego życia, największą miłość, zdrowie fizyczne i psychiczne i po prostu od tak zaczne od nowa studia wracając do punktu wyjścia? Nie wyobrażam sobie tego, po prostu jak myślę o takim scenariuszu to coś mnie blokuje. Dziękuję, jeśli ktoś przeczytał to wszystko do końca, zapraszam do komentowania :)
×