Witam Was wszystkich.
Przyjmiecie mnie? Często tu wchodzę i czytam, czytam, czytam... Jakoś mi lżej wtedy. Uczesticzyłam już na forum, jednak zaprzestałam. Może źle, bo kto wie, czy to nie byłaby jakaś forma terapii... Długie posty przeważnie bywają mało interesujące- więc napiszę w skrócie- mam 27 lat, od 5 zmagam się z nerwicą lękową. Hipochondria, depresja. Zdiagnozowane oczywiście. Zaniedbałam leczenie, ostatni raz u lekarza byłam 3 lata temu, dotąd brałam Paxtin, 2 ms temu postanowiłam odstawić, czułam się ,,zdrowa". Nie brakuje mi niczego w życiu- mam świetnego synka, wspaniałego narzeczonego, dom, pracę, super szefa, zdrowie( chyba;)).
I zaczęło się. Powoli zaczęłam wpadać w dół, tak głęboki, że wiem, iż sama już się nie wygrzebię;( Najchętniej siedziałabym cały czas u lekarza- w styczniu miałam robiony zabieg na szyjkę macicy, wyszło ok, teraz panicznie boję się nowotworu. Każdy sygnał mojego organizmu chcę kontrolować u lekarza. Boję się śmierci- mojej, rodziców, synka. Wiem, że to nieuniknione ale mój mózg tego nie przyswaja. Palę, rzucałam kilkakrotnie i wracałam. Gardzę sobą, że się truję, że skracam sobie życie. Płaczę. Już codziennie, kilkakrotnie. Zaczęły się ataki paniki. Kiedy wczoraj przypadkiem przyłapałam narzeczonego na podglądaniu filmu erotycznego( nie zabraniam Mu tego, ufam Mu), czułam, jakby był obcym człowiekiem. Nie wiem dlaczego. Nie mam marzeń, planów, ambicji. Nie obroniłam magistra, nie chcę zaczynać żadnych poważniejszych inwestycji, aby w razie mojej śmierci mój syn miał zabezpieczenie. Jestem chora i zdaję sobie z tego sprawę. Dziś siostra powiedziała, że siłą zaciągnie mnie do psychiatry kiedy w płaczu powiedziałam, że chcę już umrzeć...
Pozdrawiam wszystkich