marudziłam, że wenli nie czuję, tak? o ja głupia.
niedziela: piąty dzien na wenli, zero działania. rano razem z synem polegiwanie w łóżku (kryste, jak ja kocham niedziele), przytulanie, tv, lenistwo. na 11:00 do kościoła (ja bardzo proszę bez komentarzy, młody idzie w tym roku do komunii, chce, więc dylam z nim do kościoła i tyle). w kościele - na szczęście przed mszo - jak mi bania weszła, poczułam się jak pijana, kościół fruwa i się kręci, więc do młodego z uśmiechem, że matka wyjdo na chwileczkie i spotykamy się po mszy. na miękkich nogach i z karuzelą we łbie zdążyłam wyjść po czym zalałam się łzami. totalna masakra, łzy leciały, a nie kapały, do tego mega zawroty głowy i trzęsionka. a w głowie w miarę trzeźwo, tylko nad ciałem nie da się zapanować. zadzwoniłam do siostry, że mają ze szwagrem przechwycić młodego przed kościołem, a ja na totalnej bani do punktu opieki medycznej świątecznej. oczywiście łzy lecą, świat wiruje, podłoga mientka. byłam tak rozwalona, że nie dało mi się zmierzyć ciśnienia. koniec końców dostałam hydroksyzyne i powoli zaczęłam się uspokajać. reszte dnia spędziłam u siostry śpiąc.cała jazda trwała jakieś 2,5 godziny,samopoczuciowo masakra ale byłam zachwycona, że coś, kurde zadziałało!
poniedziałek: ciągle czułam się zmęczona i na lekkiej bani.
dziś: zawroty głowy. i lekka bania. (taka jak na lekkim rauszu)
na psychikę na razie nic nie siadło, jest bez zmian ale myślę,że skoro tak rąbnęło fizycznie, to na głowę też przyjdzie czas.
jak dobrze poczuć, że cokolwiek jeszcze działa. nie ważne jak. na razie dobrze, że coś czuję.
pozdrawiam, czekając na fajerwerki (tym razem w głowie)
-- 14 paź 2014, 18:30 --
no i chwalmy pana, może u mnie też zaskoczy