To nie tak, ja wiem, ze leki nie zalatwia za mnie wszystkiego.
Znam natomiast swoja na nie reakcje, wiem, o ile mi wtedy latwiej.
Wiem tez, jak przez te lata wygladala moja walka z choroba bez wsparcia farma.
Co do rozmow z rodzina, to niestety nie jest tak latwo. Po kilku probach naswietlania tematu zrozumialam, ze reakcja bagatelizowania sprawy przez rodzicow jest ich mechanizmem obronnym. Wiem, ze nie potrafiliby zrozumiec i pomoc, a ja nie chce obarczac ich swoimi problemami, na pewno nie w calosci.
Bardzo chcialabym, by moj partner i ojciec dziecka znalazl w sobie dosc sily, by mnie wspierac, ale coraz wyrazniej widze, ze to niemozliwe. Wiem, ze ma dobre intencje. Mysle, ze w jego wypaku to tez reakcja obronna - nie moze pogodzic sie z faktem, ze ktos, z kim on jest, jest nieszczesliwy, ze on tego szczescia nie potrafi zapewnic. Coraz czesciej podczac klotni/prob rozmowy, slysze, ze on juz "nie ma sily".
Czuje sie, jak bym byla z papieru, potrafie tylko lezec, Jemu wydaje sie, z e probuje wtedy mi pomoc, ale tak naprawde sa to tylko nieporadne gest zazwyczaj poparte patrzeniem na zegarek, no bo przeciez on ma tyle na glowie...
Wiem, ze gdybym byla zdrowa, mogloby nam byc cudownie, nawet teraz przeciez jest tak przez wiekszosc czasu.
Ale kiedy ja mam gorszy okres, On tylko zaognia sytuacje, juz naprawde nie wiem, jak o tym rozmawiac, zeby unikac takich sytuacji.
Wiem tez, ze rozstanie, atmosfera, w jakiej by przebiegalo, wprowadziloby mnie w jeszcze gorszy stan, a ja mimo wszystko znajduje w sobie resztki sil, by robic, co musze na uczelnie, by udawac przed rodzina, ze wszystko jest zawsze w porzadku.