Skocz do zawartości
Nerwica.com

Pchła

Użytkownik
  • Postów

    30
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Pchła

  1. Związek owszem, zaczął się wcześnie, ale jak napisałam, mieliśmy w nim półroczną przerwę. Przerwa nie miała być przerwą, była po prostu rozstaniem - tak wyszło, że do siebie wróciliśmy, ale każde z nas się przez te pół roku trochę "wyszalało". Ale i tak: jak wyobrażasz sobie wieloletni związek bez wygaśnięcia namiętności i bez udomowienia? Bez znajomości drugiej osoby od pięt do głowy? Nie da się tak, i już. Zawsze prędzej czy później następuje ten etap, niemożliwą rzeczą jest utrzymanie "motyli w brzuchu" latami. Niemniej sądzę, że zawsze powinniśmy czymś imponować partnerowi.
  2. Wow, chwilę mnie nie było i już 3 strony offtopu Hm, po zastanowieniu stwierdzam, że to nie do końca jest tak. Mój facet owszem, jest bierny i raczej brakuje mu wewnętrznej ambicji, ale nie mogę powiedzieć, że jest nieodpowiedzialny. Ma stałą pracę, zarabia lepiej ode mnie, zawsze stara się dbać, by niczego nam nie zabrakło (w sensie finansowym). Ja z kolei bardzo wystrzegam się matkowania - to, że w jakiejś kwestii jest nieporadny, zostawiam jako jego prywatny problem i nie angażuję się w "pomaganie" czy też załatwianie sprawy za niego. Szczerze mówiąc czekałam, aż taka wypowiedź się pojawi :) Bo i ja właśnie mam takie przekonanie gdzieś z tyłu głowy - że może jestem pazerna i za dużo chcę, szukam nieistniejącego ideału. Wizja zostawienia faceta z powodu przerwania studiów jakoś jednak nie wpasowuje się w moje osobiste przekonania i normy moralne...
  3. W takim wypadku trzeba było się powstrzymać od wyrażania swojej opinii, bo to co przed chwilą napisałeś jest zwyczajnie przykre i z całą pewnością nie podnosi mnie na duchu. Chyba wpadłeś tu tylko po to, żeby napisać, że kobiety bez ojców są generalnie do dupy i lepiej niech strzelą sobie w łeb, zamiast marnować życie facetom...
  4. Wyolbrzymiam głównie te cechy, które są przeciwieństwem tych pożądanych i poszukiwanych przeze mnie, o których tutaj pisałam. Czyli: nieporadność, brak ambicji i motywacji do pracy nad sobą, wieczny lęk przed porażką. Tak, bardzo go kocham. Gdybym nie kochała, to pewnie nie byłoby tego wątku Mam za sobą ładnych parę lat terapii. Twój opis pewnie pasowałby całkiem nieźle do mnie sprzed paru lat, ale uważam, że sporo od tamtej pory zmieniłam w sobie i jest jakiś progres. A przynajmniej na pewno nie jestem nieporadna i zagubiona
  5. Iskra, nie można być altruistą ponad wszystko. Trzeba trochę kochać samego siebie i odnaleźć w sobie odrobinę zdrowego egoizmu. Dostrzegłaś już, że byłaś wykorzystywana, więc nie próbuj temu zaprzeczać, tylko zajmij się wreszcie sobą, bo jesteś co najmniej tak samo ważna, jak inni ludzie (a dla każdego z nas tak naprawdę najważniejsza osoba to JA). Odetnij się całkowicie od tego człowieka zanim Cię pożre żywcem.
  6. Nie sądzę, by była to tylko próba racjonalizacji - owszem, z całą pewnością szukam tego, czego szuka większość kobiet w moim wieku, ale czy to normalne, że mam aż tak wielkie wymagania? Czy każda kobieta szuka mężczyzny, który będzie osiem razy mądrzejszy i bardziej inteligentny od niej? Czy każda chce opieki, a nie partnerstwa? Czy każda szuka faceta, który wejdzie w rolę mentora? Przecież to się kupy nie trzyma... Mnie nie chodzi o to, że jestem niezadowolona z obecnego partnera i ot, od razu szukam ojca. Po prostu nie jestem pewna, czy moje oczekiwania są zdrowe i normalne.
  7. Wygląda na to, że wpakowałaś się w bardzo toksyczną relację z bardzo toksycznym człowiekiem. Nie obwiniaj się, bo nie masz ku temu podstaw, tylko wiej w podskokach od tego człowieka. Facet o tak paskudnym charakterze będzie Cię tylko ciągnął w dół i emocjonalnie wykańczał. Jaki masz pożytek z bycia z kimś takim? Bo jeśli bilans korzyści wychodzi na minus, to z całą pewnością jest to tylko strata Twojego czasu i nerwów...
  8. Witam po dłuuuuugiej przerwie :) Postanowiłam wrócić na forum, mimo, że większość spraw, z którymi wylądowałam tu po raz pierwszy, ułożyła się pomyślnie. Udało mi się pożegnać depresję i nie wraca już od kilku lat, w międzyczasie wyprowadziłam się na "swoje" (co rozwiązało m.in. ustawiczny konflikt z moją mamą, o którym tu kiedyś pisałam - teraz nasze relacje są lepsze niż kiedykolwiek ), mam stałą pracę, rozpoczęłam kolejne studia i nawet na nich przetrwałam, obecnie kończę 4. rok i mam już pierwszy rozdział pracy magisterskiej A przede wszystkim moje nastawienie znacząco się zmieniło. Oczywiście jednak nigdy nie jest tęczowo, tak więc i tym razem pojawiłam się tu z pewnym problemem Mam nadzieję, że z Waszą pomocą uda mi się poukładać myśli - tak, jak te kilka lat temu, gdy się tu zarejestrowałam (dzięki! takie wsparcie od nieznajomych ludzi jest bezcenne!). Pozdrawiam ciepło.
  9. Wiem, że jest na forum wątek o wpływie braku ojca na relacje uczuciowe, ale jeśli to nie "zbrodnia" chciałabym założyć własny temat - bardziej szczegółowo opisujący problem - w którym odniosłabym się do moich własnych przeżyć i przemyśleń. [...] Tyle tytułem raczej smutnego wstępu. Przechodząc do meritum – mam wrażenie, że brak ojca silnie odbił się na mnie w postaci wiecznego poszukiwania "ojca" w innych mężczyznach. Obecnie jestem w związku z facetem starszym ode mnie o rok. Poznałam go będąc bardzo młodą dziewczyną (16 lat), po prawie 5 latach związku rozstaliśmy się (czego powód chyba nie jest tutaj istotny), ale po pół roku do siebie wróciliśmy. Od tego powrotu jesteśmy razem 4 lata, od 2,5 roku mieszkamy razem. Teoretycznie jesteśmy ze sobą szczęśliwi, planujemy wspólną przyszłość i nie bierzemy pod uwagę innej opcji, ale mnie wciąż czegoś brakuje. Nie mam poczucia bezpieczeństwa, które jest dla mnie ogromnie ważne. A dlaczego nie mam? To jest dobre pytanie... Mój partner jest dobrym, spokojnym człowiekiem, wiernym (a przynajmniej nie mam przesłanek wskazujących, by było inaczej ) i okazującym uczucia. Z całą pewnością nie jest typem "samca alfa", raczej kochanego, czułego misia. Problemem jest to, że każda jego wada w moich oczach urasta do rangi wielkiego problemu, czego strasznie się wstydzę, bo dostrzegam niedorzeczność tego dziwnego mechanizmu. Mój partner niczym mi nie imponuje, sam ma zresztą pewne problemy ze sobą – ze strachu przed porażką nie podejmuje żadnych działań. Studiował – rzucił studia na trzecim roku, kiedy miał już robić licencjat. Zaczął kurs prawa jazdy – zrezygnował po pierwszym niezdanym egzaminie wewnętrznym. Przeraża mnie jego brak ambicji i bierność, choć oczywiście wiem, że nie o to chodzi w byciu z kimś, by ta osoba wciąż wzbudzała w nas podziw. Boję się jednak, że to źle rokuje na przyszłość, że będę miała przy boku biernego chłopca, który kiedyś przecież sam będzie ojcem, a ja będę potrzebować "silnego męskiego ramienia", a nie człowieka, który boi się cokolwiek zrobić. Od zawsze pociągali mnie mężczyźni dużo ode mnie starsi, wykształceni, bardzo ambitni, męscy, zaradni i... po prostu tacy, którzy sprawiali, że przy nich czułam się małą dziewczynką, którą można poprowadzić za rączkę. To wręcz idiotyczne – pociągają mnie mężczyźni, przy których czuję się głupia i nieznająca życia. Zdaję sobie sprawę, że zapewne w ten sposób wciąż poszukuję "ojca". Zresztą jak sobie przypomnę, z jakimi mężczyznami umawiałam się podczas tej półrocznej "przerwy" w związku, to tylko potwierdza tę teorię – wszyscy byli starsi ode mnie, mieli dobre prace i wykształcenie, każdy czymś mi imponował. Jednak wciąż kołacze mi się gdzieś w potylicy: czy nie byłoby naprawdę głupią rzeczą, gdybym rzuciła faceta, którego kocham i który kocha mnie, który jest dobry i czuły, dla jakiegoś "samca alfa"? Nie wyobrażam sobie tego, tym bardziej, że mam wrażenie, że mój ewentualny związek z typem "ojca" byłby zwyczajnie toksyczny, właśnie ze względu na moje chore oczekiwania. Nie wiem już, czy ja w ogóle umiem być w partnerskim związku, czy ta tęsknota za modelem ojca nie będzie zawsze czegoś niszczyła... Napisałam o tym tutaj, bo z całą pewnością przydałoby mi się świeże spojrzenie kogoś "z zewnątrz". Jeśli podałam za mało szczegółów, istotnych w Waszej ocenie – pytajcie. I tak bardzo starałam się możliwie jak najbardziej skrócić ten post, bo wiem że ciężko się czyta takie eseje
  10. Wierz mi, że chciałabym się wyprowadzić i usamodzielnić, ale nawet jak już znajdę pracę to za studia będę musiała płacić, więc nie będzie mnie stać na wynajem mieszkania. Nie znajdę przecież pracy za 2-3 tysiące miesięcznie A co do rozmów: widocznie nie wynikło to jasno z mojego posta, ale ja jedynie próbuję rozmawiać z mamą - ona mnie nie słucha, czuję się jakbym mówiła do ściany, od razu się irytuje, przerywa mi, wyśmiewa moje argumenty i ogólnie rzecz biorąc daje mi do zrozumienia, że cokolwiek bym nie powiedziała, nie mam racji. A zapytała o mnie tylko dlatego, że przeszkadza jej to że z nią nie rozmawiam i czuje się samotna. Powiedziała coś w tym stylu, że nie chce znowu mieć w domu takiej atmosfery jak wtedy, kiedy mój ojciec z nami mieszkał.
  11. Witam wszystkich serdecznie. Dość długo tu nie pisałam, bo na jakiś czas szczęśliwie pożegnałam się z deprechą, ale ostatnio czuję, że wielkimi krokami nadciąga ponownie... tym razem jej przyczyną jest moja rodzona matka Jeśli ten post będzie chaotyczny i przydługi, wybaczcie, piszę go nieco wzburzona, bo dopiero co odbyłam przykrą rozmowę z matką (coby nie powiedzieć kłótnię), ale czuję że właśnie to ten moment kiedy chciałabym się tym z kimś podzielić i poprosić o jakąś radę. Mam nadzieję, że znajdzie się chociaż parę osób, które wytrwają do końca tego tekstu... Zaczęło się od tego, że ponad 5 lat temu związałam się z pewnym chłopakiem. Moja matka (z którą wciąż mieszkam) w sumie go lubiła, przynajmniej tak twierdziła, często pozwalała mi zabierać go na nasze rodzinne wyjazdy, zapraszala na obiad, jednym słowem on mógł czuć się u nas jak w rodzinie. Po 4,5 roku się rozstaliśmy... nie będę się tu już wdawać w szczegóły, bo to nie jest istotne dla tej sprawy, istotne jest to że po pół roku do siebie wróciliśmy. Teraz bardzo się staramy, próbujemy odbudować związek i póki co idzie nam bardzo dobrze, jesteśmy szczęśliwi. Z tym, że moja matka nie akceptuje mojej decyzji o powrocie do niego. Nagle zaczęła mi mówić że on nie jest odpowiednim facetem dla mnie, że jest - cytuję - "śmierdzącym leniem" (w tym momencie usłyszałam że ja też nim jestem), jest niezaradny, że będzie tylko ciągnął ode mnie pieniądze. Powiedziała, że go nie lubi, bo przez te wszystkie lata on ją wykorzystywał, jadł za nasze pieniądze, pożyczał je ode mnie, często bywał u nas w domu i wchodził tam jak do siebie (przy czym wtedy matka nie oponowała - jak mi dziś powiedziała, "to dlatego że widziała, że on jest moim jedynym szczęściem i nie chciała mi go odbierać, skoro waliło mi się wszystko inne"). Owszem, wtedy faktycznie nie spał na gotówce, ale teraz ma normalną pracę i przyznam że częściej on za mnie płaci niż ja za niego, kiedy przychodzi do mnie to wspólnie kupujemy jedzenie. Muszę tu dodać, że on przychodzi do mojego domu tylko wtedy, kiedy mamy nie ma - powiedziała, że nie chce go widzieć. Jest to dla mnie niesamowicie trudne, mam za sobą dwa epizody depresji, brałam leki, dwa razy zaczynałam i zawalałam studia, a potem rozstanie z Nim - byłam wrakiem człowieka. Miałam wrażenie, że moja matka cieszyła się, że się z nim rozstałam, mimo tego że przepłakiwałam noce przez miesiąc. Teraz, kiedy znów jestem z nim i staram się być szczęśliwa - od października zacznę kolejny raz studia, bo naprawdę chciałabym je skończyć, szukam pracy, chcę ułożyć sobie wreszcie życie - matka po prostu nie pozwala mi na to. Bez przerwy wypomina mi, że jestem nadal na jej utrzymaniu i mieszkam w jej domu, i w związku z tym muszę się do niej dostosować. A ja naprawdę szukam pracy, tylko panicznie się jej boję - do tej pory pracowałam przez 3 miesiące, ale w końcu zrezygnowałam bo mnie to zżerało - pracowałam w popularnej i obleganej kawiarni, miałam cały czas kontakt z dużą ilością obcych ludzi, co mnie stresowało przepotwornie. Teraz szukam jakiejś spokojnej pracy biurowej, ale ciężko mi taką znaleźć bez praktycznie żadnego doświadczenia - a po każdej rozmowie kwalifikacyjnej czuję się tak "wypompowana", wykończona nerwowo, że nie mam siły nawet myśleć. Panicznie boję się też, że na studiach kolejny raz mi nie wyjdzie, że nie dam sobie rady z nauką, z pogodzeniem tego z pracą (będę studiować zaocznie). Od matki słyszę tylko, że powinnam się wziąć w garść bo ona mnie nie będzie utrzymywać do końca życia. Tak czy inaczej, odkąd matka powiedziała mi, że nie chce widzieć mojego chłopaka (z którym związek ja traktuję bardzo poważnie), nie umiem jakoś tego przełknąć i jej unikam - nie mam ochoty z nią rozmawiać, nie mam po prostu takiej potrzeby, ograniczam się do odpowiadania na jej pytania i standardowej wymiany zdań na temat codziennych spraw. Tym bardziej mnie to boli, że moja starsza siostra, która zawsze była we wszystkim najlepsza - najlepsze szkoły, najlepsze wyniki, świetna praca, zawsze nienaganne zachowanie (a raczej po prostu zgadzanie się ze wszystkim co mówiła mama) - ma teraz męża, którego matka od początku uwielbia i uważa, że on jest wspaniałym mężczyzną i idealnym mężem. Może to brzmi jak użalanie się nad sobą, ale zawsze czułam że we wszystkim jestem od niej gorsza i mniej akceptowana... Nie umiem rozmawiać z matką, bo ilekroć próbowałam spokojnie wytłumaczyć jej, że jakieś jej zachowanie mnie boli, to ona wszystko odkręcała tak, że to ja byłam winna, że ja jestem tą "złą". Dziś podeszła do mnie i zapytała (niby z troską), dlaczego ostatnio chodzę taka przygnębiona, skoro już było ze mną tak dobrze. Nawet zapytała czy coś złego dzieje się między mną a moim chłopakiem, czy może jestem nim rozczarowana... na moje stwierdzenie że wręcz przeciwnie, z nim wszystko w jak najlepszym porządku, ale boli mnie brak akceptacji z jej strony i dlatego nie mam ochoty na przyjacielskie kontakty z nią, od razu się oburzyła. Już było: jak ja z nią mogę w ten sposób rozmawiać, ona przecież nie ma obowiązku go lubić, że nie będzie się dawała mu znów wykorzystywać. Za dosłownie każdym razem, kiedy próbuję wyjaśnić matce, że coś w jej zachowaniu jest dla mnie przykre i mi się nie podoba (spokojnym tonem, bez żadnego obrażania ani krzyczenia, nic z tych rzeczy), ona natychmiast twierdzi że mówię jej to złośliwie, żeby tylko jej dopiec, że wygaduję niestworzone głupoty i praktycznie zawsze kończy się to na stwierdzeniu że "jestem dokładnie taka jak tatuś" (mój ojciec był osobą despotyczną, złośliwą, obrażalską) i wprowadzam taką samą tyranię w domu. Na sam koniec zazwyczaj słyszę, że jestem przewrażliwiona na swoim punkcie, gryzę rękę która karmi i że jak chcę mogę się w każdej chwili wyprowadzić, a dopóki tu mieszkam muszę się dostosowywać do matki i choćby udawać (tak! to są jej słowa z dzisiejszego wieczora), że jestem szczęśliwa i zadowolona. Mam wrażenie, że matka uczepi się każdego argumentu, byle tylko nie wyszło na to, że popełniła gdzieś jakiś błąd... Nigdy nie słyszałam, żeby przyznała, że coś zrobiła źle. Naprawdę przepraszam że się tak rozpisałam, ale nie umiałam przedstawić tego problemu krócej... Jeśli ktoś z Was dotrwał do tego momentu to bardzo proszę o jakieś spostrzeżenia, sugestie, rady... Bo szczerze mówiąc sama już nie wiem, czy rzeczywiście mam prawo czuć się odrzucona i niesprawiedliwie traktowana, czy może coś jest ze mną nie tak
  12. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Podziwiam Cię i gratuluję obrony - wątpię, czy ja dałabym radę. Na razie mam problemy ze skupieniem się na nauce, żeby nie uwalić zwykłego kolokwium, a nie wyobrażam sobie że miałabym się teraz bronić. Ja też zdaję się na upływ czasu, cóż innego mi pozostało - i wierzę, że kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, trafię na kogoś o wiele lepszego, kto będzie mnie kochał taką jaka jestem, komu się nie odwidzi bycie ze mną po kilku latach. Czego i Tobie z całego serca życzę.
  13. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Ja mam ten sam problem, z tym że większość wspomnień łączy się z moim domem, w którym cały czas mieszkam, bo to w nim spędzaliśmy razem najwięcej czasu, w nim często pomieszkiwaliśmy ze sobą. Dlatego tak ciężko mi jest zasnąć w swoim łóżku bez niego obok, oglądać film który oglądałam z nim, przypominają mi o nim piosenki, przedmioty, miejsca... Niemal wszystko, bo przez te 5 lat robiliśmy masę rzeczy razem, w wielu miejscach razem byliśmy. I czasem nie da rady po prostu tych miejsc nie odwiedzać, zwłaszcza jak w jednym z nich się mieszka... Ja też schudłam, ale to akurat jest mi na rękę, bo wcześniej dość sporo przytyłam. A jego mina, jeśli kiedyś przypadkiem zobaczy mnie szczuplutką, piękną, idącą u boku innego - bezcenna Inna sprawa że właśnie myśli o tym, że on znajdzie sobie inną kobietę - innej będzie mówił "kocham", patrzył czule w oczy, inną będzie dotykał, sypiał z nią - są najbardziej męczące i bolesne, a w dodatku bardzo trudne do "przepędzenia". Byliśmy dla siebie pierwszymi pod każdym względem i może dlatego nie potrafię przywyknąć do myśli że on mógłby być z inną, to jest coś co najbardziej mnie boli i zżera od środka. Choć wiem że i tak nie mam na to najmniejszego wpływu, on już nie jest mój.
  14. Pchła

    Zmęczenie życiem

    No ja właśnie mam problemy ze snem - tzn. nie mogę zasnąć, bo jak tylko się położę to dopadają mnie myśli o nim, zwłaszcza jak zasypiam w łóżku, w którym wcześniej sypiałam z nim. Ale oglądanie tv dopóki nie zasnę zdaje egzamin, bo zajmuje mi myśli. Ja też nie mogę zostawać sama, wtedy jest najgorzej. Na szczęście mam dwie przyjaciółki, mamę, siostrę, które mnie wspierają, a na święta na 2 tygodnie wyjeżdżam za granicę więc zmienię otoczenie i może to mi przyniesie jakąś ulgę, bo tutaj wszystko niemal kojarzy mi się z nim. Wkurza mnie tylko, że tak się tym przejmuję, nie śpię, nie jem, podczas gdy on żyje dalej swoim życiem i w zasadzie jak sam stwierdził "tęskni tylko z przyzwyczajenia". Ale to wkurzenie daje mi siłę i pozwala wyzbyć się bezsensownej nadziei, że on jeszcze do mnie wróci - czego w głębi duszy wcale nie chcę, "bo to zły człowiek był", to tylko mój organizm będący teraz "na głodzie" się tego domaga.
  15. Pchła

    Zmęczenie życiem

    A Ty jak sobie poradziłeś? Ile czasu Ci to zajęło? Pytam, bo jestem pierwszy raz w takiej sytuacji i nie wiem czego się spodziewać... jak sobie radzić...
  16. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Nie, to jest absolutnie pewne. Od jakiegoś czasu nam się już nie układało i on mówił że nie jest do końca pewien czy jest sens to dalej ciągnąć, aż w końcu stwierdził że już nie ma to sensu. I być może nie ma, jeśli naprawdę przestał mnie kochać to ja na pewno nie chcę żeby był ze mną z litości, nie zasługuję na to. A znam go dobrze i wiem że nie mówiłby takich rzeczy gdyby nie był pewien, nigdy nie mówił niczego pochopnie. A przy okazji wiem, że to był toksyczny związek, i między innymi dlatego tak cholernie teraz tęsknię - uzależniłam się od niego ze strachu przed samotnością i porzuceniem (paradoksalnie), zresztą był moim pierwszym - pierwszym, któremu podarowałam swoją miłość, swój wolny czas, swoją intymność. Serce oczywiście rozrywa mi się z rozpaczy i kiedy mam gorsze chwile to mam ogromną ochotę do niego zadzwonić i wykrzyczeć mu że go kocham, ale rozum mówi, żebym nie pchała się w to bagno znowu, że nie warto płaszczyć się przed kimś kto już nie chce mojej miłości i mówi mi o tym wprost.
  17. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Myślałam, że już spadłam na dno, ale wczoraj przekonałam się że może być jeszcze gorzej... W "bonusie" do mojej dotychczasowej depresji mój chłopak zostawił mnie po 5 latach związku, powiedział że jest już zbyt zmęczony tym związkiem i że już nie kocha... To potwornie boli, bo ja nadal go kocham i tak prędko nie przestanę, nie wiem kompletnie co mam ze sobą zrobić i jak długo jeszcze będę upadać, zanim odbiję się od tego cholernego dna... Nie mam już chyba sił by wstać jutro rano z łóżka... nie mam już łez...
  18. Znowu nawaliłam, jutro mam kolokwium i nic nie umiem, bo nie miałam siły się uczyć... W końcu mnie wywalą ze studiów. W zeszłym roku sama zrezygnowałam, a teraz, kiedy naprawdę nie chcę się poddawać, nic mi się nie udaje, nic nie zapamiętuję, wszystko dookoła mnie dobija. Znowu oddam pustą kartkę i najem się wstydu.
  19. Ale chodzi o to że właśnie staram się udzielać, nie izoluję się specjalnie od grupy, staram się "socjalizować", tylko jest jeden problem... nikt mnie nie słucha. Naprawdę, sprawdzałam - bo z natury mam bardzo cichy głos i wiem że nie mam siły przebicia, bo powiedzenie czegoś głośno sprawia mi problem, ale nawet jak się wysilę i wydrę tak, że z całą pewnością wszyscy mnie słyszą, to często jest tak że nikt nie reaguje na to co powiedziałam - po prostu zachowują się tak jakby mnie nie było i dalej rozmawiają o tym, o czym rozmawiali. Zaznaczam - nie zawsze, ale często tak jest. Nie chodzi o to, że jestem brzydka, bo obiektywnie rzecz biorąc - nie jestem. Mam chłopaka od dłuższego czasu, niejedna osoba zresztą mówiła mi że jestem ładna. Problem w tym, że nie wiem jaki mam problem Po prostu sama się sobie nie podobam i już. Szczerze...? Tak, zdarzyło mi się tak myśleć Niestety znam kilku kretynów, którzy nie potrafią poprawnie sklecić zdania, ale przy tym mają o sobie baaardzo wysokie mniemanie, a oprócz tego świetnie wychodzi im mówienie przykrych rzeczy innym - i dlatego nie mam do nich szacunku. Ale fakt faktem, że ja sama ani nie jestem idiotką, ani nie mam o sobie przesadnego mniemania, a i staram się nie sprawiać przykrości innym.
  20. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Jolu, powiem Ci że nawet moja własna matka tak mnie traktuje... Kiedy ma lepszy dzień to mówi że rozumie, troszczy się o mnie itp., a kiedy ma zły humor to zaczyna mnie atakować, mówi że nie rozumie mojego zachowania, że muszę wziąć się w garść bo inni mają gorzej i "nie histeryzują tak". A sama zapewne wiesz co to znaczy dla człowieka z depresją usłyszeć "weź się w garść"... dla mnie to oznacza najpierw pulsującą żyłę na czole i setki bluzgów na ustach, a potem dół i poczucie niezrozumienia przez osobę, która powinna być mi najbliższa...
  21. Hm, ja też często unikam towarzystwa innych ludzi (a przynajmniej tych z mojej grupy, bo mi się trafiła raczej średnia, ale w innych grupach mam osoby które mnie rozumieją i z którymi się dogaduję), ale to dlatego, że mam bardzo niską samoocenę - wydaje mi się, że ludzie nie chcą ze mną rozmawiać, a nawet jak już rozmawiają, to myślą tylko o tym jaka jestem beznadziejna, nudna, głupia, albo o tym że nie mogą na mnie patrzeć bo jestem brzydka. Dochodzi do tego że nawet wstydzę się uśmiechać, bo mam kompleks na punkcie swoich zębów... To strasznie przykre, bo w sumie nawet nie mam żadnych przesłanek że ktoś rzeczywiście uważa tak jak ja to sobie wyobrażam, to wszystko dzieje się w mojej głowie i nie umiem tego opanować...
  22. Pchła

    Zmęczenie życiem

    O, właśnie - ja ostatnio potwornie zawiodłam się na mojej, tak myślałam, dobrej koleżance, która również ma depresję (a raczej ciut cięższą formę, borderline). Kiedy miała "doła" i mówiła że chce się zabić bo sobie nie poradzi, to ją uspokajałam, tłumaczyłam, oferowałam się że pójdę z nią do psychologa, starałam się do niej przynajmniej raz dziennie odezwać żeby zapytać jak się czuje. Teraz, kiedy sytuacja się odwróciła, tzn. ja mam nawrót depresji i jest mi cholernie ciężko, a jej jest lepiej bo się zakochała, to zamiast pomocy wysłuchuję tylko jej "ochów" i "achów" jaki to ON jest wspaniały i kochany, co to jej ostatnio nie powiedział i gdzie jej nie zabrał, a kiedy jej mówię, że źle się czuję i jestem w dołku, to rzuca coś w stylu "no coś ty, nie wolno się przejmować". I tak mają wszyscy ludzie wokół mnie chyba. Ja jestem bardzo empatyczna i staram się pomagać, w sumie bezinteresownie, bo po prostu nie umiem przejść obojętnie obok cudzego nieszczęścia, ale przykro jest ciągle dawać i nigdy nic nie dostać w zamian
  23. Pchła

    Zmęczenie życiem

    Ja co prawda nastolatką byłam jeszcze całkiem niedawno, teraz mam 21 lat, ale również czuję się jak cień człowieka... Co prawda leczę się dopiero od roku, ale depresję mam już chyba od kilku lat, chociaż wcześniej pojawiała się ona głównie jako depresja sezonowa - jesienią i zimą, na wiosnę robiło się lepiej. Ale rok temu spieprzyło się wszystko już konkretnie i jest źle do teraz. Nie wiem nawet dlaczego, bo nic się u mnie konkretnego nie wydarzyło, przynajmniej nic traumatycznego - nikt mi nie umarł, nie zostawił mnie facet... Załamałam się wprawdzie dokładnie wtedy, kiedy poszłam na studia, ale myślę że to była tylko kropla przepełniająca czarę - kolejny czynnik wywołujący u mnie stres. Rzuciłam studia po niecałym miesiącu, bo nie miałam siły nawet wstać rano z łóżka. Zaczęłam chodzić do psychologa, stamtąd trafiłam też do psychiatry i dostałam leki. Po pół roku się znacznie poprawiło, poczułam że znów żyję. Po konsultacji z lekarzem zaczęłam odstawiać leki i wszystko wróciło do "normy", albo raczej gorzej - w przeciągu tygodnia czy dwóch znowu stałam się wrakiem człowieka, błagającym niemalże o szybką śmierć. Wtedy znowu zaczęły się leki (na terapię chodziłam cały czas), znowu się poprawiło, chciałam znowu iść na studia, zacząć wszystko od nowa. I poszłam. Znowu odstawiłam leki, tym razem zupełnie niepotrzebnie, ale mądry człowiek po fakcie. Teraz od tygodnia biorę inny lek, na razie jest tylko coraz gorzej. Boję się własnego cienia, nie mogę się uczyć (co bardzo mnie martwi, bo studiuję naprawdę fajny kierunek i poznałam fajnych ludzi), moje emocje i uczucia to jeden wielki rollercoaster. Boję się znowu porzucić studia, bo wiem że za rok będzie mi jeszcze trudniej podjąć je z powrotem, a nie wyobrażam sobie życia w tym kraju bez wykształcenia (a wyprowadzać się nie chcę). Zapomniałam już co to normalność, moje nastawienie do życia zmienia się z minuty na minutę (dosłownie), chciałabym żyć tak jak inni ale w życiu wciąż widzę nieustające zagrożenie, czyhające za każdym rogiem. Boję się, że będę musiała już do końca życia brać leki, że będzie to swego rodzaju respirator podtrzymujący moje życie... Czuję, że moje istnienie z dnia na dzień staje się coraz bardziej żałosne... Wybaczcie, że opowiadam swoją "historię" w kolejnym temacie, ale czasem (jak zapewne wiecie) człowiek ma taką potrzebę wygadania się, że mówi/pisze nawet nie zdając sobie sprawy z długości i złożoności tej wypowiedzi...
  24. Cóż, widzę że ja mam trochę inaczej... Do tej pory, w liceum i we wszystkich wcześniejszych szkołach, było tak, że kiedy nie miałam siły się uczyć to właśnie coś naściemniałam, trochę polałam wodę i zaliczałam każdą klasówkę choćby na tą dwóję. Na studiach jest mi o wiele trudniej - przede wszystkim, żeby zaliczyć nie wystarczy już uzyskać 30% punktów, a 50%, do tego nawet jak się uczę i staram to mi nie wychodzi. Jak na razie zaliczyłam tylko 1 kolokwium i to tylko dlatego że mi profesorka naciągnęła ocenę. Zresztą - ostatnio pisałam poprawkę z trudnego kolosa i wiedząc, że mogę znów nie zaliczyć, zrobiłam sobie ściągę w formie nagrania na MP3 - pisałam z słuchawką w uchu i wszystko niemal napisałam korzystając z tej właśnie ściągi. I co? Zabrakło mi 0,5 pkt do progu zaliczenia, na szczęście profesor mi naciągnął i zaliczył... Czasem mam wrażenie, że co bym nie zrobiła to i tak nie dam rady się utrzymać na studiach, czuję że się do tego po prostu nie nadaję i że jestem zbyt głupia. Czuję się gorsza i głupsza od innych, bo nawet osoby, które uważałam za średnio inteligentne bądź wybitnie leniwe, zaliczają bez problemu... A jeśli chodzi o życie towarzyskie to ja właśnie najchętniej żyłabym tylko spotkaniami i imprezowaniem, bo w ten sposób się odstresowuję i stwarzam sobie przynajmniej pozory tego, że żyję tak jak inni, że żyję normalnie...
  25. Nie wiem już co robić, jak sobie poradzić. Nie wiem czy kiedykolwiek będę miała wykształcenie wyższe niż średnie... W zeszłym roku poszłam na studia i zrezygnowałam po miesiącu z powodu ostrej depresji (po prostu już nie wstawałam z łóżka, całe dnie płakałam, nie miałam siły ani chęci do życia, a w dodatku kierunek studiów jaki wybrałam okazał się totalnym rozczarowaniem). Chodziłam na terapię przez cały rok, brałam leki. Czułam się już dużo lepiej, miałam ambitne plany, bardzo chciałam zacząć studia jeszcze raz. I tak zrobiłam, wybrałam już inny kierunek, ten z kolei okazał się strzałem w dziesiątkę - ciekawe przedmioty, fantastyczni ludzie, co było dla mnie miłą odmianą po liceum i gimnazjum, w których zawsze byłam na uboczu, nielubiana przez klasę. I teraz koszmar znów powrócił... Nie umiem się uczyć, mam kiepskie wyniki, dodatkowo znowu zaczęłam brać leki które mnie otępiają i usypiają, co utrudnia mi naukę jeszcze bardziej. Mam koszmarne lęki, moja samoocena spadła poniżej zera, czasem czuję się tak bezwartościowa że boję się odzywać do ludzi czy nawet kupić coś w sklepie (niekiedy jest to tak silne, że rezygnuję z zakupów pomimo że czegoś potrzebuję). Oprócz tego mam ogromne napady wściekłości i agresji, nie wiem skąd mi się to bierze - a jest to tak silne i trudne do opanowania, że wczoraj zwyzywałam własną matkę... Nie umiem sobie radzić, czuję się przegrana, boję się że nie dam rady skończyć studiów, a bardzo, bardzo bym chciała. Dodatkowym czynnikiem pogłębiającym mój "dół" jest to, że z moją matką jestem w naprawdę kiepskich kontaktach (rok temu jeszcze niby rozumiała moją depresję, ale teraz chyba jej się już znudziło i mówi, że jestem histeryczką, mam podły charakter, inni mają gorsze problemy i ogólnie żebym "wzięła się wreszcie w garść") i bardzo zależy mi na tym, żeby się wyprowadzić z domu - mieszkam na niemalże odludziu, do autobusu mam prawie 3 km na piechotę, nie mam samochodu, więc codzienne "spacerki" są dla mnie kolejnym czynnikiem, który sprawia, że czasem po prostu nie czuję się na siłach iść na zajęcia, tym bardziej że po półgodzinnym "spacerku" jadę jeszcze 1,5 godziny na uczelnię. Z kolei nie mam za bardzo możliwości, żeby wynająć jakieś mieszkanie w mieście, bo nie zarabiam i studiując dziennie nie mam nawet czasu żeby pracować. Wiem, że się rozpisałam, ale musiałam gdzieś "wypluć" moje smutki i wątpliwości... Nie wiem już jak mam postąpić, jak sobie radzić, jak zaliczyć choćby ten pierwszy semestr studiów...
×