Mam 18 lat. Niby mało i mój problem jest zapewne typowy dla mojego wieku. Czas leczy rany (przynajmniej mam taka nadzieję), ale ja nie mam czasu, bo jestem przed maturą której boje sie jak cholera. Nie chce nikogo zanudzać, ale krótko nie potrafię. Poza tym im więcej napisze tym bardziej mi ulży.
Zacznę od początku: zawsze miałem dziecinny wygląd, jestem niski (ok. 170cm), zadarty nos, drobna i delikatna sylwetka. Praktycznie wychowywała mnie tylko matka. Zawsze bylem uległy, niezdecydowany, nadpobudliwy, wesoły, wrażliwy. Z tego powodu wszyscy traktowali mnie jak dziecko. Byłem taką maskotką-maminsynkiem. Później rodzina zaczęła narzekać na moje lenistwo i to, że nigdy nie jestem poważny. Brak jakiegokolwiek akceptacji ze strony tych osób, na których opinii mi zależało (brat, tata, rówieśnicy) oraz wieczne narzekanie rodziny spowodowało, że zamknąłem sie w sobie. Chciałem być poważny. Zawsze za wszystko obwiniałem siebie i rodzinę. Nigdy nie mówiłem tego co myślałem, co czułem, bo zawsze bałem sie krytyki otoczenia, ośmieszenia. Są tego plusy-nauczyłem się cierpliwości o opanowania, ale mój kontakt z ludźmi był znikomy, mimo że ciągnęło mnie do nich jak ćmę do ognia. Z czasem straciłem lotność umysłu (wcześniej byłem pomysłowy i kreatywny). Stałem się flegmatyczny, melancholijny, posępny i przygnębiony.
Sedno sprawy: nigdy nie miałem dziewczyny. Niby nic, przecież mam jeszcze czas. Zawsze cierpiałem, że jestem sam i nie budzę zainteresowania płci pięknej, ale nie martwiłem się zbytnio dopóki nie poszedłem do liceum...
Pod koniec pierwszej klasy spodobała mi się koleżanka z klasy. Tylko z wyglądu. Po prostu lubiłem na nią patrzeć. Ot tak sie zrelaksować na nudnej lekcji. W klasie drugiej mój dobry kolega zaczął się z nią kolegować i przez poprzez jego osobę zacząłem ją poznawać. Ale nie byłem sobą a przy niej nie byłem nawet bardziej (jestem nieśmiały). Za to kolega zaczął być sobą (bo był podobny do mnie). Po 2 miesiącach stwierdziłem, że jestem cholernie zauroczony jej osobą. Miesiące mijały a ja nie dałem nikomu nic poznać. W końcu nadeszły wakacje, wyjechałem i po miesiącu myślenia stwierdziłem, że nie mogę o niej zapomnieć. I kiedy wróciłem chciałem w końcu zmienić wszystko, "wrócić do siebie" i okazać co do niej czuje. I tu nadszedł zimny prysznic: okazało sie, że ona jest już z kolegą.
Wniosek: chaos w mojej głowie związany z zakończeniem okresu dojrzewania zwiększył się do niebotycznych rozmiarów. Odczuwam jednocześnie chęć walki (o nią) i bezradność, bo nie mogę nic zrobić, bo wiem, że ona jest szczęśliwa z kolegą. Nadal się z nimi spotykam, bawię, ale każde spotkanie wielokrotnie zwiększa mój ból i żal do samego siebie (miałem ogromne możliwości, bo wydaje mi się, że przez chwile miałem jej zainteresowanie, ale nie zrobiłem nic). Mam myśli samobójcze, ale na całe szczęście mam zbyt wielki szacunek do życia i nie jestem do tego zdolny. Mam napady agresji, które dusze w sobie. Moje przygnębienie pogłębiło się, źle sypiam, trapi mnie bezsenność, niechęć do czegokolwiek na przemian ze zrywami do działania (katuje sie ćwiczeniami fizycznymi, żeby sie poczuć lepiej na duchu) co doprowadza mój organizm do stanu osłabienia i ciągłego przemęczenia. Gdyby mama nie robiła obiadów to pewnie bym nic nie jadł. Natrętne myśli przeszkadzają mi we wszystkim co robię. Przy rodzinie i ludziach udaje, że wszystko jest normalnie. Tylko jeden dobry kumpel wie o wszystkim, ale on nie wiele jest wstanie pomóc, ale przynajmniej mi ulżyło choć troszkę.
Dochodzi jeszcze sprawa alkoholu. Lubię wypić piwko, ale nie upijam się. Tylko, że potem dręczą mnie wyrzuty do samego siebie za bezczynność wobec niej, a na drugi dzień czuje sie jak nowo narodzony i boje sie żebym nie pił co drugi dzień żeby czuć się lepiej i nie wpadł w alkoholizm.
Jeżeli ktoś to przeczytał w całości to dziękuje i szczerze współczuje (chociaż tyle mogę zrobić).
Proszę o jakąkolwiek pomoc możliwie ja najszybciej, bo przede mną matura a mój organizm jest na wykończeniu. Tzw. "równia pochyła".
Co mam zrobić by normalnie żyć i zdać maturę?