Dwa lata temu trafiłam do psychiatry w momencie, gdy depresja i lęki uniemożliwiły mi normalne funkcjonowanie. W bardzo krótkim czasie schudłam 10 kg, nie mogłam jeść, wpadałam w panikę kilka razy dziennie, drżenie, kołatanie serca i okropny ból w okolicy mostka. Dopadało mnie to nawet na krótkim spacerze. Bywało, że płakałam przez tydzień, nie chciałam żyć, planowałam samobójstwo, potem wpadałam w szał ( kilka razy uderzyłam męża). Potem zapadałam się sobie, wychodziłam tylko do pracy, siadałam przy swoim biurku z nadzieją, że nie będę musiała z nikim rozmawiać. Nie wychodziłam nigdzie więcej, na samą myśl o spotkaniu z kimś ogarniał mnie lęk, taki silny i duszący od środka, nie mogłam oddychać. Chciałam byś sama, choć bałam się samotności to wydawała mi się najlepszą z opcji. Odsunęłam się od męża, rodziny, znajomych. Zniknęłam. Nie spałam przez kilka nocy, potem nadrabiałam to w innych dniach. Pierwsze leki nie pomogły, potem wenlafaksyna okazała się zbawieniem, do tego lamotrigina jako stabilizator. Moje małżeństwo prawie się rozpadło, nie skończyłam studiów, terapię przerwałam po kilku spotkaniach. Dziś jest niby lepiej. Rozmawiam. Jem. Wychodzę. Czasem się śmieję. Ale w środku mnie nadal siedzi "coś" i pojawia się strach. Ostatnio, gdy się zdenerwowałam, pocięlam sobie ręcę i zostały brzydkie blizny. Żałuję. Czasem chcę wyjść i nie wracać.
Boję się.