Skocz do zawartości
Nerwica.com

chalkwhite

Użytkownik
  • Postów

    48
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez chalkwhite

  1. to jest mega smutne, bo człowiek czuje się bezradny. chciałby pomóc, a osoba w takim stanie odbiera pomoc jak atak, jest pogrążona w swoim świecie. z Twojego opisu to naprawdę brzmi jak psychoza albo mania (albo mania z psychozą). terapia na daną chwilę nic tu nie pomoże - chociażby ze względu na ćpanie. dbaj przede wszystkim o swoje zdrówko, bez niego nie będziesz w stanie pomóc komukolwiek innemu.
  2. sorry, że się wcinam, ale jak patrzę na takie stwierdzenia... (a ostatnio pojawia się ich tutaj coraz więcej). borderline to poważne zaburzenie osobowości, a nie opis z horoskopu, ludzie! pachnie bardziej psychozą niż "wyleczonym samodzielnie" borderline. może nawet psychozą narkotykową. zresztą nie widzę sensu tak w próbie diagnozowania tej osoby, jak i w diagnozowaniu Ciebie przez nią. lepiej żebyś zajął się sobą. w jej przypadku jedyne, co możesz zrobić, to (jeśli wyczujesz, że coś jej grozi) zadzwonić na pogotowie i opowiedzieć o: rzekomej utracie ego, nieadekwatnych reakcjach emocjonalnych i ewentualnie o dragach... no bo wiadomo, trudno nie chcieć komuś pomóc jeśli został zgwałcony przez swoją niepoczytalność, obojętnie czy coś się do tej osoby czuje, czy nie. a w ogóle to czy tylko ja tak mam, że ta cała "praca nad sobą" i inne cudwyleczenia w przypadku bpd trochę mnie śmieszą? no, tylko trochę, bo już widzę te wszystkie mądrale pouczające mnie jak to same sobie poradziły dzięki samozaparciu, silnej woli, medytacji, zmianie religii i sposobu odżywiania. i czarymary. aha, no i jak to cudownie je melisa uspokaja
  3. konkretnie między "dobrymi" a "złymi" uczuciami względem obiektu, co wynika z samej niestałości obiektu, czyli klasyka.co do odrębności t., ciężko mi to wyjaśnić, ale myślę, że może chodzić o kiepskie granice "ja"? teoria teorią, znam ją (chyba) na całkiem przyzwoitym poziomie, ale specjalistą nie jestem, a już na pewno nie specjalistą od siebie. Conessa, gdybyś była słaba, w ogóle nie dostałabyś się na to stanowisko. nie wiem, jak Ci powiedzieć to, co mam na myśli... to nie jest słabość, tylko kruchość, wrażliwość. najprawdopodobniej będzie Ci pasowała praca właśnie taka spokojna, stała, jak mówisz. a co do tego, co się zadziało w Twoim życiu - nie wiem dlaczego, ale aż boję się spytać, co Cię spotkało. ważne, żebyś czuła się bezpiecznie, wiesz? a przebojowość i te tematy to kwestia poboczna. Keji, na to, do kogo idziemy, mamy przecież wpływ: na stronach stowarzyszeń danych nurtów mamy listę t. certyfikowanych, a buźka też przydatne urządzenie, dobrze używać można zapytać o to, jakie wykształcenie ma terapeuta, czy przeszedł własną terapię, czy ma certyfikat, czy poddaje się superwizji, od ilu lat pracuje w zawodzie. nie od dziś wiadomo, że na leczenie bpd jest terapia i no sorry, ale artykuł z wysokich obcasów to nie jest coś, do czego mocno bym się przywiązywała niezdrowy sposób funkcjonowania w relacji terapeutycznej tak samo przytrafia się w innych bliskich relacjach. jw. :)
  4. z tego, co pisałaś w różnych poprzednich postach zrozumiałam, że w momencie sukcesu musiałaś wszystko zniszczyć, nie mylę się? bo chyba to rozumiem. sama wybrałam trudne studia, na których w procesie rekrutacji obowiązuje dwuetapowy test wstępny oprócz konkursu świadectw, a progi są wysokie; i ja to wszystko przeszłam, dostałam się na wysokim miejscu... a potem zaczęłam spadać. ja też. między innymi dlatego jestem w terapii, ale czuję się tak, jakby to był jakiś ostatni podryg, próba wyłonienia się z czarnego bagna chociaż na tyle, by zaczerpnąć odrobinę powietrza. t. mówi, że pozwalam jej tylko martwić się o mnie, ale nie dopuszczam jej do siebie, bo wtedy musiałabym pozwolić jej pełnić swoją rolę (terapeutki to znaczy), usłyszeć jej spostrzeżenia i poczuć jej odrębność. btw, masz jakieś pomysły, jak się do tego zabrać? pisałaś, że starasz się coś robić. masz jakieś pasje? jak spędzasz czas? zazdroszczę... dziękuję :**** ja za Ciebie też, mam nadzieję, że wrócisz do poprzedniej formy, i to nie tylko jeśli chodzi o karierę zawodową.
  5. ja też...tylko że chyba nie mam wyboru, bo moje "chcę by to się skończyło" niebezpiecznie szybko przekształca się w "chcę ze sobą skończyć". a ile razy jeszcze można mieć szczęście próbując wdrożyć wolę w czyn? :/ a w ogóle to mam gigantyczne opory przed pisaniem tu, bo... nawet nie mam na to wystarczających słów. aż się skręcam ze wstydu, gdy czytam o Waszych osiągnięciach jeśli chodzi o funkcjonowanie społeczne: poza domem rodzinnym, pracujące, uczące się, z pasjami, niektóre w związkach małżeńskich i nawet z dziećmi... co jest ze mną nie tak? moja psychiatra próbuje mnie pocieszać mówiąc, że ostatnio zrobiłam bardzo dużo, czyli: - wyszłam ze szpitala (no faktycznie, kur.wa, osiągnięcie. chociaż mając na uwadze fakt, że większość roku 2013 byłam zamknięta... ) - nie okaleczyłam się ani razu w ciągu dwóch miesięcy (sic!) - wróciłam na studia (po TRZECH latach przerwy i robię JEDEN przedmiot i nawet z tym jednym się męczę jak cholera) - chodzę na ciężką terapię (za którą słono płaci mamusia i tatuś, z którymi to również mieszkam mimo że mam 23 lata i mimo że relacja między nami jest trudna) śmiech na sali, ale i tak doceniam, że się starała, choć nie miała o co do tego przez całe te trzy lata jak byłam na urlopie zdrowotnym pracowałam chyba dwa razy (to były jednorazowe zlecenia). moje pojęcie na temat tego, co jest dla mnie ważne i co lubię rozleciało się i nawet nie wiem, czy to, co robiłam kiedyś (pisanie, malowanie, rysowanie) było naprawdę moje. panicznie boję się wchodzić w związek albo nawet bliższą relację - nie wierzę, że mam coś wartościowego do zaoferowania. za to co chwilę mam nowy pomysł na swoją przyszłość, po czym zmieniam zupełnie zdanie, po czym nie widzę dla siebie przyszłości i tak w kółko. (przykład: złożyłam deklarację maturalną, żeby zdawać biologię, mając 3 miesiące na nauczenie się wszystkiego od podstaw - od podstaw, bo let's just say w liceum nie byłam zbytnio pilną uczennicą, a raczej miałam po prostu najgorsze oceny w klasie. mimo wszystko myślałam sobie: a co to dla mnie! do rozszerzonej matmy uczyłam się nawet krócej i super mi poszło, a byłam w klasie humanistycznej! z takimi radosnymi myślami już miałam zamawiać najlepsze książki, już szukałam kontaktów, byłam cała zdeterminowana, zwarta i gotowa - aż nagle pewnego dnia ch.uj wszystko strzelił i teraz nawet nie wiem, co ja miałam we łbie jak składałam tę deklarację.) jaki tam znowu border? po prostu zjebany, bezużyteczny pasożyt. niewdzięczny, wkurwiony, nieufny do granic paranoi, mistrz unikania, ukrywania, chowania się. ryczący po kątach z nienawiści do siebie, ale co tu poradzić, akurat w tym przypadku mam powody do nienawiści. -- 10 kwi 2014, 22:16 -- a i jeszcze, jakby to miało komuś pomóc: rozmawiałam o moim funkcjonowaniu w relacjach z t. i z psychiatrą też. od t. usłyszałam, że przerwa w kontakcie (np. z nią) jest dla mnie jak śmierć (było już o tym na wcześniejszych sesjach) i na tej samej zasadzie postrzegam swoją zdolność do kochania, troszczenia się, połączenia z innymi ludźmi: gdy przestaję to wszystko czuć, przestaję też wierzyć, że w ogóle jestem do tego zdolna. negatywne emocje uśmiercają uczucia budujące relację, bo nie ma między nimi żadnego połączenia. natomiast psychiatra zaczęła mi tłumaczyć, że to jest klasyczny mechanizm w bpd. kiedy moja miłość przybliża się do stabilizacji, pewności, zaufania, to wpadam w panikę z lęku przed bliskością i dlatego nagle moich uczuć nie ma - muszę się natychmiast wycofać z zagrażającej sytuacji. więc to, że nagle przestawałam kochać, nie znaczyło, że nie kochałam w ogóle. kurde, niby oczywiste, ale dopiero jak mi to wyłożono czarno na białym, to jakoś się przekonałam.
  6. dziękuję! :) i za to, że napisałaś o swoim związku, też. a wiesz, co było powodem końca tego związku? nie musisz ofc pisać o swoich osobistych sprawach na ogólnodostępnym forum, po prostu chciałabym wiedzieć, czy wszystko było jasne. jeśli chodzi o mnie, to nie ma sprawy. :)
  7. nie wiem nawet, czy to ma cokolwiek wspólnego z wybaczaniem, ale ja się spodziewam, wręcz oczekuję, że zostanę porzucona, zdradzona, zraniona. nie potrafię nikogo za to winić.ale jak wybaczyć sobie? zwłaszcza te sytuacje, kiedy śmiem uważać, że mam prawo ranić, bo to ja jestem tu ofiarą, nienawidzę wszystkich, rozpier.dolę wszystko et cetera... znowu się rozpadam. ciągłe ryczenie bez powodu, wybuchy złości, izolacja, lęk, nawrót myśli samobójczych, aż nagle robi się tego za dużo, przestaję należeć do tej planety i czuję jakbym zanurzyła się w mętnej wodzie. nie umiem pokazać mojej t. siebie, tego, co przeżywam, jak przeżywam. nie ma we mnie żadnych granic ani konkretów. sama z "białą kartką" w pokoju rozsypuję się w drobny mak, nie potrafię uchwycić się czegokolwiek. nie chcę oszaleć znowu; nie wytrzymuję tego, kiedy się uśmiercam emocjonalnie; nie mam siły, by moje emocje unieść i nie wierzę, że ktokolwiek jest w stanie. denerwuje Was pojawiająca się w niektórych publikacjach teza, że bordery nie mają autentycznego kontaktu z ludźmi/nie umieją prawdziwie kochać/nie mają pojęcia, na czym polega budowanie relacji? mnie zawsze denerwowała, nie uważałam, żeby to się zgadzało, przynajmniej w moim przypadku. ale prawda jest taka, że nie umiem być blisko człowieka. przez wszystkie lata mojego życia ani razu nie miałam z nikim prawdziwego kontaktu. nie rozumiem siebie, nie czuję siebie, pływam we własnych odmętach próbując się w tym połapać, a wiem tylko tyle, że boli. gdzie tu miejsce na kogoś innego? czym ja jestem, skoro tego nie potrafię? jak wybaczyć sobie coś takiego? jak? jezu znowu ryczę, genialnie jestem tak strasznie samotna przepraszam, chciałam się wyżalić jakoś kur.wa mać,
  8. piszę, bo chciałabym się podzielić czymś pozytywnym (śmieszy mnie niesamowicie ta emotka!) otóż nie chcę zagłębiać się w szczegóły i kogoś niepotrzebnie nakręcić, ale miałam (mam?) duży problem z samookaleczeniami. nawet fakt przebywania na oddziale zamkniętym - gdzie pielęgniarki przeszukały wszystkie moje rzeczy osobiste i zabrały wszelkie przedmioty nadające się do robienia sobie krzywdy (oprócz papierosów i zapalniczki, więc mam też blizny od poparzeń :/) - nie powstrzymywał mnie, gdy naprawdę nie mogłam znieść swoich emocji. bałam się, że jestem od tego uzależniona, sytuacja robiła się niebezpieczna. nie trafiały do mnie żadne argumenty, a właściwie to porządnie wkur.wiały mnie powtarzane cały czas teksty typu "taka ładna dziewczyna, a takie brzydkie blizny". jak już wcześniej na tym wątku pisałam, podczas hospitalizacji zdiagnozowano u mnie m.in. padaczkę z napadami nieświadomości i włączono do leczenia depakine. nie zauważyłam tego na początku, ale po jakimś czasie moje tendencje autoagresywne znacząco zmalały :)))) i wydaje mi się, że to w dużej mierze zasługa depakine właśnie. [zastrzeżenie: fakty są takie, że większość 2013 i dwa pierwsze miesiące 2014 roku przesiedziałam w psychiatrykach; największe trudności interpersonalne czyli koniec mega burzliwego związku i koniec toksycznej "przyjaźni" przeżyłam siedząc tam. teraz, już na wolności, jestem wolna również od tamtych spraw. także działanie leku mogło się w jakiś sposób połączyć z brakiem prowokujących bodźców.] wniosek: jeśli któraś z Was czuje, że traci nad sobą panowanie w temacie samookaleczeń, to chyba warto spróbować, no bo co mamy do stracenia? podejrzewam, że podobnie może działać lamotrygina i karbamazepina, ale ekspertem nie jestem. i jeszcze... nawet jeśli macie wielkie, widoczne blizny, to Was nie szpeci, nie można na to w ogóle patrzeć w kategoriach estetycznych. to tylko oznaka, że jesteście ludźmi i, jak każdy, macie swoje demony... no, może ciut większe niż u innych! ale i tak zasługujecie na szczęście i zdrowie :****
  9. dialektyczna, gdyby faktycznie było tak, że każdą osobę bez diagnozy się tutaj linczuje, to ciągle byłby dym. poczytaj posty, spójrz, jak wiele osób tutaj nie dostało stosownej efki. coś więcej napiszę pewnie później i tak dobiłyśmy do trzechsetnej strony na bezsensownym flejmie. bpd, abc czy hwdp - kur.wa, dziewczyny, po co? polecam spacer i dobrą muzykę w słuchawkach: https://www.youtube.com/watch?v=SdOEindANdY
  10. chyba tylko MistyDay tak napisała i to na dodatek w reakcji na Twoją zaczepkę dotyczącą diagnozy. wiesz co, przykro mi to mówić, ale chyba nie inne użytkowniczki się licytują, a Ty właśnie. póki co jesteś osobą, która najwięcej mówiła na ten temat w tej dyskusji. przeczytaj jeszcze raz swoje wypowiedzi, zastanów się nad tym.poza tym... no nie wiem, może wyjaśnię to na swoim przykładzie. kiedyś, dawno trafiłam na jakiś tekst o bpd, pomyślałam, że właściwie jest kropka w kropkę o mnie, szybko zamknęłam stronę i starałam się wydarzenie wyrzucić z pamięci. nie poszłam na wątek o bpd, żeby przekonywać wszystkich o tym, że cierpię w samotności. to się wydaje w jakiś sposób nienaturalne. i tym bardziej Ty, skoro psychiatrię uważasz za quasi naukę, czemu tak się wkręciłaś w borderline? widać po Twoich postach, że sporo o tym czytałaś. przecież to jest poparte na "szarlatańskich rozważaniach" Junga i Freuda, więc po co Ci to? dawanie dupy na cztery strony świata to faktycznie nie jest określenie na poziomie, o czym wyraźnie i dobitnie dałam znać (więc nie wiem gdzie tu widzisz "trzymanie strony" itede). i podtrzymuję swoje zdanie odnośnie powagi tej sprzeczki. proof or it didn't happen. co do chęci chorowania na raka - nie wiem czemu udajesz, że nie wiesz, o jaki rodzaj chęci mi chodziło, ale nie robisz w ten sposób miejsca na zwykłą rozmowę. co do ostatniego zdania - czy ja wiem, czy takie bezcelowe? w tej prostej analogii wręcz akurat, jedno i drugie jest przypadłością, za sprawą której można umrzeć, bardzo zmienia życie, wymaga leczenia. "odmienność w naturze" nie ma tu nic do rzeczy. jakie rozważania? którzy psychologowie z nich korzystają? ewidentnie nigdy nie chorowałaś somatycznie, bo inaczej na pewno byś tego nie napisała. ja akurat miałam nieprzyjemność, znam też inne osoby, które miały, i nie masz racji. gdyby iść tym tokiem rozumowania, okazałoby się, że cała medycyna jest quasinauką. nauka nie traci na znaczeniu i wartości tylko dlatego, że niektórzy jej specjaliści są do dupy. w psychiatrii akurat to jest fajne, że nawet bez ściśle postawionej diagnozy można leczyć efektywnie, bo panuje otwartość umysłu, która sprawia, że leczy się człowieka!!!, a nie zaburzenie. (nie mówię, że zawsze tak jest, ale konowałów znajdziesz wszędzie.) wydaje mi się, że za bardzo przywiązujesz się do tych efek, etykietek. a "zaburzenia mieszane" często dają najmądrzejsi psychiatrzy, którzy robią to, bo a) nie chcą wkręcać pacjenta w stereotypowe myślenie o sobie; b) wiedzą, że coś takiego jak czysty model kliniczny nie istnieje i że większość zaburzonych osób przejawia cechy mieszane. co do osób leczących się bez skutku - warunkiem koniecznym do korzystania z terapii jest praca nad sobą, same pójście i pogadanie jeszcze nic nie zmienia. leki mają wspomagać, a nie załatwiać sprawę (mówię teraz o zaburzeniach osobowości). przykro mi, ale o tym też czytałam i faktycznie, osoby zdrowe zostały w tym eksperymencie zdiagnozowane jako chore, ale zapomniałaś dopisać, że osoby te były specjalistami, miały doświadczenie z chorymi, znały schizofrenię od podszewki i w związku z tym nie dziwi, że doskonale udawały chorych. owszem, jest taka tendencja, która wynika z czasów. tak samo jak jest tendencja do doszukiwania się zaburzeń hormonalnych u owłosionych kobiet w obliczu bezwłosych ideałów. no i?
  11. AddictGirl21, dzięki. :* Keji, jak wyglądał ten moment, gdy byłaś bliska uzależnieniu? w jakich sytuacjach głównie brałaś wtedy benzo i czy to się zdarzało często? Czy Waszym zdaniem benzo jest w stanie opanować coś w rodzaju histerycznego napędu psychoruchowego, np. nieuzasadnioną potrzebę ucieczki? mam na myśli coś takiego wcale nie lękowego, raczej wynikającego z natłoku emocji.
  12. wiem, że nie napisałaś, dla mnie to po prostu zabrzmiało bardzo, bardzo obraźliwie. nie wiem, może mnie to zabolało, bo sama mam bardzo duże problemy z seksualnością, byłam molestowana w dzieciństwie, zdarzało mi się używanie seksu w niewłaściwych celach, między innymi w celu autoagresywnym właśnie. bywa też tak, że sama siebie za to obrażam w myślach, karzę się samookaleczeniami. blablabla, nieważne, nie chcę robić z siebie ofiary teraz. wydaje mi się, że sprawa jest wyjaśniona. AddictGirl21, ja doświadczenie z benzo mam, tylko w warunkach szpitalnych a tak to wszyscy się boją zapisać po próbach s i nadużywaniu dragów i leków (mam problemy neurologiczne przez to). mimo wszystko chciałabym mieć w pogotowiu chociaż jedną tabletkę... żeby w chwilach kryzysu nie czuć się tak, jakbym była zdana wyłącznie na siebie i na to, co mi za chwilę do łba strzeli. dialektyczna, nie jestem pewna, czy coś z tego postu jest w moją stronę i czy wolno mi się wcinać, ale zatrzymaj się trochę, bo z boku to wygląda trochę tak, jakbyś była sama przeciwko całemu światu. nie widzę jakiegoś zmasowanego ataku na Ciebie, poprztykałyście się trochę z MistyDay i tyle. nie wydaje mi się, żebyśmy się tu licytowały kto ma gorzej. czemu ktokolwiek miałby się "szczycić" swoją diagnozą? znasz kogoś, kto cieszy się z tego, że choruje na raka? i czemu "kółko wzajemnej adoracji"? tutaj też chyba czegoś nie rozumiem. jesteś na forum psychologicznym i nie chcesz korzystać z pomocy psychologicznej i/lub psychiatrycznej z pobudek ideologicznych? możesz rozwinąć, co to dla Ciebie znaczy? wracając do analogii z rakiem - nie pomyślałabyś, że to dziwne, gdyby na forum onkologicznym pojawił się ktoś, kto mówi, że z pewnością go ma, ale ze względów ideologicznych nie pójdzie się leczyć mimo cierpienia, które odczuwa? nawet pacjenci, którzy nie mają już nadziei, korzystają z pomocy. z raka ich to nie wyleczy, ale żyje im się mimo wszystko łatwiej. to wszystko bez żadnej ukrytej lub jawnej drwiny, pytam serio.
  13. dopiero teraz to zauważyłam dobra, ja rozumiem, że emocje i tak dalej, ale wtf? AddictGirl21, zdradź mi, proszę, w jaki sposób udało Ci się namówić lekarza na clonazepam? ja też chcęęęę, może być lorafen, relanium, xanax, cokolwiek
  14. wydaje mi się, że to wymaga wyjaśnienia, bo spiny tego typu wracają na ten wątek co jakiś czas.ja się z powyższym zupełnie nie zgadzam. po prostu często osoby niezdiagnozowane pojawiają się na wątku o bpd ze świętym objawieniem, że "to mają", a na poradę, żeby udały się do lekarza (co nie jest żadnym wywyższaniem się, tylko normalną logiczną reakcją... skoro ktoś podejrzewa u siebie borderline, to musi bardzo cierpieć przecież, niezależnie od tego, czy faktycznie zmaga się z akurat tym zaburzeniem?) reagują stwierdzeniem, że im lekarza nie trzeba, one po prostu wiedzą. trochę ciężko z tym dyskutować jak ktoś wszystkie rozumy pozjadał i czasem aż kusi, żeby być trochę złośliwym, zwłaszcza na borderowym wątku, gdzie łatwo ulegamy emocjom przecież a co do drugiego zdania - tej tezie przeczy nawet zdrowy rozsądek. jeśli ktoś zmaga się przez całe życie z nawałem bardzo silnych emocji i jest autodestrukcyjny, musi w końcu trafić do specjalisty. czy to sam, czy to umieszczony na oddziale po próbie samobójczej, czy to zawleczony do lekarza przez bliskich, ale w końcu do tego dojdzie. żeby nie szukać daleko - strona internetowa Peron 7f, punkt 6., proszę: http://www.peron7f.pl/zaburzenia-osobowosci-2/krotko-o-zaburzeniach-osobowosci/ są, oczywiście, wyjątki. wydaje mi się, że źle zrozumiałaś to, co przeczytałaś. chodzi o to, że osoby na neurotycznym poziomie organizacji osobowości nie stawiają "oporu" w terapii, co odróżnia je od osób z poziomu borderline, które się opierają. Kernberg. chodzi tylko i wyłącznie o zachowanie pacjenta w psychoanalizie, nie ma tu mowy o udawanie się po pomoc.a co do źródeł - faktycznie różnią się jeśli chodzi o etiologię czy sposób leczenia, ale nie jeśli chodzi o obraz kliniczny. przynajmniej tak ja to odbieram. :)
  15. łoł, spokojnie. ja tu dzieła życia nie tworzę i dialektyczna, moyraa oraz inne osoby współtworzące wątek też chyba nie? więc jeśli to przecież nikt czytać nie każe, ale szanujmy się. skoro nie czytałaś, taki komentarz jest naprawdę niepotrzebny, bo dziewczyny wyjaśniły, o co chodzi. Lewiatanxxx, miałam bardzo podobny sen, przynajmniej znaczeniowo. śniło mi się, że jestem w szpitalu psychiatrycznym (wtedy faktycznie byłam jeszcze) i że mam pod łóżkiem... krokodyla. był zamknięty w ciasnej drewnianej skrzynce z małą suwaną kratką u wylotu - skrzynka nie była zbyt solidna i ciągle się bałam, że jeśli nie będę miała krokodyla na oku, to w końcu wylezie i mnie pożre. ale przez mój strach przebijał żal i współczucie; skrzynka była tak ciasna, że krokodyl nie mógłby się nawet obrócić w niej dookoła własnej osi. poza tym przez długi czas nie dostawał już pożywienia, bałam się, że zdechnie w męczarniach. potem przyszły moje ulubione pielęgniarki, wypuściły go, nakarmiły, wykąpały. świetnie sobie z nim radziły. ale to była tylko chwila, przez większość czasu musiałam być z nim sama, na zmianę bojąc się go i bojąc się o niego. a teraz, teraz mnie ciągną narkotyki znów... budzą się moje potrzeby seksualne (wbrew woli, wolę siebie aseksualną), więc zaczęłam się bać kolejnej katastrofy w postaci jakiegoś związku, który wyrośnie na łóżku. pół roku izolacji, niepragnięcia, nietęsknienia, wolałam tak! a teraz wszystko ożywa. i poczucie winy. i nie mogę się odnaleźć na uczelni, bo każda minuta tam spędzona przypomina mi wszystkie spustoszenia dokonane przez krokodyla zanim zamknęli go pod moim szpitalnym łóżkiem. wydaje mi się, że wiem, co czujesz. chociaż zazdroszczę tego, że masz wiele obowiązków, a raczej, że jesteś w ogóle w stanie się ich podjąć. ja w rozpaczliwej próbie utrzymania się w zamrożeniu wycofałam się ze wszelkiej aktywności. ostatnio zupełnie niespodziewane tematy lub sytuacje wywołują we mnie nagłą wrażliwość i kruchość małego dziecka, dosłownie czuję się jakbym miała się rozsypać. kiedy jestem słaba, na scenę występuje krokodyl, robi się zadyma.
  16. faktycznie. ciągle wracam do myślenia, które utrwaliło mi się na 7f: brak motywacji, brak refleksji nad sobą, nie nadajesz się na terapię. co prawda ten "jeden aspekt" jest akurat dość ważny, nie mniej jednak nie definiuje mnie. a motywacja, tak jak mówisz, nie jest warunkiem koniecznym na wstępie, a czymś, co można wypracować. ale mimo wszystko cały czas gdzieś we mnie czai się przekonanie, że nie zasługuję na terapię. tylko zwróć uwagę, że w tym fragmencie przytaczałam swoje myśli i reakcje na kozetce. zdaję sobie sprawę z tego, że niektóre są nielogiczne i/lub histeryczne, co nie zmienia faktu, że się pojawiły.z tym pochlastaniem to grubsza sprawa... tego dnia miałam mieć ostatnią sesję przed świętami, zależało mi bardzo, chciałam udowodnić sobie i t., że święta + jej urlop nie będą dla mnie końcem świata. no i cała umalowana, uczesana i ogólnie wyszykowana popędziłam w stronę pielęgniarek, żeby mnie wypuściły. akurat był obchód. pielęgniara, która najbardziej mnie nie lubi, powiedziała, że ostatnio ciągle biorę relanium (a zdarzyło się to 2 razy w ciągu całego tygodnia), na dodatek po powrocie z domu (co wcale nie było prawdą!), a oprócz tego spoufalam się z pacjentem. moja psychiatra pokręciła nosem i powiedziała, że ona nie może mnie puścić na tę sesję, skoro mam tak nierówny nastrój, że muszę być zawieziona, po czym odwróciła się i sobie poszła. nie rozumiem dokładnie, co się ze mną wtedy stało, ale wpadłam chyba w jakiś amok, choć myślałam dość jasno. nawet zadzwoniłam do ojca w sprawie dostarczenia mnie na terapię, a on się zgodził. a autoagresja włączyła się kompletnie z dupy, przypalenie petem, potem szkło i do kibla. dopiero po ptokach zajarzyłam, że właśnie odebrałam sobie szansę pójścia na sesję i że to robota dla chirurga :/ no. czyli jednak wcale nie byłam taka supergotowa na te święta i urlop, skoro wpadłam w szał przy tak niewielkim stresorze. w związku z tym wydaje mi się, że odmowa odrobienia sesji, na której nie będę mogła być ze względu na egzamin na studiach (nie jakieś widzimisię) to po prostu zupełnie niepotrzebne zadawanie mi bólu. moja t. to w ogóle jest mistrzynią mebli wypoczynkowych! ma fotele, sofę i kozetkę wczoraj miałam sesję, usiadłam na fotelu. miałam wrażenie, że t. jakoś nieswojo się czuła! no ja to na pewno tak miałam. ciężkie to było, w sumie ciągle powstrzymywałam się od ryczenia, ale łzy same leciały. większość czasu milczałam. ona też, wyjątkowo. nie wiem, co mam o tym myśleć, nie chcę już wracać na kozetkę, a nie umiem spojrzeć t. w oczy. boję się tego, co będzie z nami. ://// odpowiadając na ostatnie pytanie - nie mówiłam, że nie słucham, ale mówiłam, że tracę z nią kontakt, bo to właśnie dlatego czasem jej nie słyszę. ale ja nie pytałam o inne nurty, tylko o ten konkretny, bo właśnie z nim masz doświadczenia, także żeśmy się chyba nie zrozumiały. wszystkie nurty są dla mnie w jakiś sposób interesujące, ale akurat nie zgadzam się z hipotezą, że na miks zaburzeń potrzeba miksu nurtów. :) tu pozwolę sobie na offtop, ale czy ktoś z Was oprócz lęku przed opuszczeniem odczuwa lęk przed pochłonięciem? i tylko pamiętajmy, że bordery to nie modele produkowane taśmowo, to nie musi być takie jednoznaczne.
  17. no dobra, bałam się, że już nigdy nie wejdę na ten wątek po tej wczorajszej tragifarsie, ale pospałam 6 godzin, ochłonęłam, zjadłam pierwszy posiłek w ciągu ostatniej doby, najgorsze chyba za mną. dziękuję Wam, naprawdę. :) MistyDay, jeśli się nie mylę, na oddziale dziennym można być maksymalnie 3 miesiące. to bardzo mało jak dla nas. fajnie by było, gdybyś trafiła na t., z którym/ą będziesz mogła kontynuować terapię po wyjściu. mogę spytać, jaką masz dawkę ketrelu? brałam przez dość długi czas, ale potem mimo jego zażywania kiepsko spałam w nocy, więc trzeba było zmienić. przez pewien czas brałam też lamotryginę, ale strasznie mnie zmulała. ja to w ogóle jestem beznadziejnym przypadkiem jeśli chodzi leczenie farmakologiczne, bo tylko benzo mi pomagają, a i tak nie zawsze. :// AddictGirl21, :)))) kochana jesteś, ale strasznie mi głupio! niestety nie za bardzo zasługuję na takie słowa! co do kobierzyna - chodzi Ci o 7f? aktualnie tam nie jestem, ale byłam, więc jakbyś chciała coś wiedzieć, to daj znać, napiszę Ci pw. :) legero, o, ooo, integratywna. ta psychiatra, która namawiała mnie do odroczenia zachowania chociaż o 10 sekund (z poprzedniego postu) jest terapeutką pracującą w tym nurcie. jakie masz wrażenia? oczywiście poza trudnościami, które opisałaś. w ogóle taka umowa co do przerwy w terapii jest dla mnie czymś kompletnie nowym. czy t. mówiła Ci, dlaczego bez uprzedzenia? rozważałyście razem, co taka przerwa mogłaby dać? ja jakbym miała sformułować jakąś opinię, to chyba nie robiłabym tego pochopnie, bo nie czuję się kompetentna;) i zastanowiłabym się, czy rozłąka nie będzie dla Ciebie za ciężka. z tego, co piszesz, chyba blokujesz się w kontakcie z t., a to chyba już jest zwiewaniem z terapii, tylko że częściowym? jeśli tak, może tu tkwi problem - jak poradzić sobie z czymś, co nie jest całkowite, absolutne, "do końca"? może nie dajesz sobie prawa do niezdecydowania, bo wtedy wszystko wydaje się rozmyte? dobra, popłynę dalej:D w Twoim poście t. wydaje się osobą, która nie robi nic wyraźnego; jednocześnie nie odmawia Ci terapii, ale też nie przymusza do niej. nie zgadza się na zmniejszenie dystansu, ale też go nie zwiększa. pozwala Ci odejść, ale pozwala również wrócić. to rodzi ambiwalentne uczucia (bo t. na zmianę frustruje i zaspokaja Twoje potrzeby) i podnosi potrzebę uciekania się do stanowczych środków. czy wobec powyższego nie czujesz przypadkiem, że to na Tobie spoczywa ciężar wyjaskrawienia relacji? pewnie nie o taką opinię Ci chodziło, damn. -.-
  18. dziś położyłam się na kozetce tylko z tego powodu, że nie chciałam, żeby t. widziała moją twarz, na której zbyt wiele byłoby widać. miałam trzęsiawkę. nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. po dłuższym milczeniu t. spytała łagodnie: "co tam słychać u pani na kozetce?" - jak ona to robi, że czuję się rozpracowana za pomocą jednego zdania? w końcu wystękałam, że czuję się jak w dzieciństwie, kiedy ojciec zmuszał mnie do jedzenia i kazał przełykać moje własne wymiociny, wyzywając mnie i grożąc, że zaraz dostanę w łeb. skomentowała to tak, że czuję jakbym musiała coś wstrzymywać, bo jak nie wstrzymam, to stanie się coś bardzo złego. mówię, że wczoraj usłyszałam od psychiatry, że ja sobie radzę jeśli tylko chcę. t. spytała o kontekst; powiedziałam, że nie wiem. że jestem tłusta, więc jestem zdrowa. że wszyscy mnie przymuszają do jedzenia, a potem nabijają się ze mnie. t. spytała, kto się ze mnie nabija? - moi rodzice. co jest oznaką tego, że się ze mnie nabijają? - widzę to po ich oczach, gardzą mną. zawsze mówili obraźliwie o ludziach z nadwagą, wyśmiewali ich. mój pierwszy chłopak miał nadwagę i ciągle to złośliwie komentowali, raz nawet przy nim. teraz mi żałują jedzenia, kiedy narzekam na swój wygląd, mówią, żebym mniej jadła. a ja żrę jak świnia, zwłaszcza na noc. czekolada, batony, ciastka, drożdżówki, banany. t. pyta, czy w ostatnim czasie przytyłam? - 12 kilogramów. pyta, czy zanim przytyłam, miałam wagę w normie? - miałam bmi 16. t. namyśliła się chwilę i powiedziała, że rozumie tę sprawę dwojako: wczoraj poprosiłam ją o odrobienie sesji w innych godzinach, mam apetyt na sesję, której ona mi odmówiła; poza tym wzrost wagi sprawił, że zaczęłam przypominać bardziej kobietę niż dziewczynkę. uważam się za tłustą, chociaż jestem szczupła, bo nie akceptuję kobiecości. ...to było wszystko, co byłam w stanie znieść. ucieczka! zaraz, teraz! usłyszałam głos psychiatry, która przez pewien czas mnie leczyła: "największym problemem w pani przypadku jest impulsywność. dobrze by było, gdyby nauczyła się pani odroczyć działanie w momencie pojawienia się impulsu, chociaż o 10 sekund. może się to pani wydawać bezsensowne, ale niech pani spróbuje". więc leżę, czekam. dam radę dłużej niż 10 sekund, może mi przejdzie. moje mięśnie były napięte w jakiś taki pierwotny sposób, jakbym zaraz miała zwiewać przed rozjuszonym mamutem, czy coś w tym stylu. słuch bardzo wyostrzony, odległe odgłosy wiertarki ranią mnie w uszy. jeszcze trochę. wytrzymaj. nie! nie mogę! zerwałam się z kozetki, wzięłam plecak i popędziłam wyciągniętym kłusem, mamrocząc "nie dam rady, przepraszam". t. zdążyła powiedzieć tylko "pani chalkwhite", jakby chciała mnie ściągnąć na ziemię i przypomnieć o rzeczywistości, ale ja już byłam w przedpokoju, porwałam kurtkę z wieszaka i wybiegłam, trzaskając drzwiami. co teraz? co terazterazteraz? smagnął mnie zimny wiatr, byłam oszołomiona. jakimś cudem włożyłam na siebie kurtkę nie zwichnąwszy sobie żadnego stawu, stawiałam nerwowe, nierówne kroki niczym zraniony słoń. apteka!, pojawiła się myśl. poszłam. poprosiłam o pudełko sudafedu. okazało się, że brakuje mi 20 groszy, szukałam po kieszeniach i w plecaku, trzęsąc się coraz bardziej i będąc pewna, że farmaceuta WIE, w jakim celu to kupuję i że myśli, że jestem ćpunką, której nie stać nawet na więcej pudełek. w końcu wymamrotałam, że chyba w takim razie nie kupię, bo nie mogę znaleźć żadnych drobnych, ale pan najwyraźniej poczuł litość na widok mojej spoconej twarzy i powiedział, że nie trzeba. idąc do parku pomyślałam, że nawet nie mam nic do picia, a nie umiem połykać tabletek na sucho. usiadłam na ławce i wszystkie rozgryzłam, przeżułam i połknęłam. potem zapaliłam ostatniego papierosa i poszłam na przystanek, żeby wrócić na oddział. w tym momencie największe napięcie ze mnie zeszło i zaczęło się - poczucie winy, nie chcę nikogo ranić!!!!, nie chcę afery!, może mnie już szukają?... co ja znowu odj.ebałam?! a mama? była taka przerażona, kiedy uciekłam do lasu nocą. tak bardzo cierpiała. proszę, pani t., niech pani nie dzwoni do nikogo! wiem, że to moja wina, ale nic się nie stało, wracam na oddział, nie chcę nikogo zranić, nie chcę! włączyłam telefon, spodziewając się najgorszego, ale nie miałam żadnych powiadomień o próbie połączenia ani rozpaczliwych smsów. trochę mi ulżyło, wsiadłam w autobus. czy ci ludzie wiedzą, z jakim żałosnym debilem jadą? czy widać rozgorączkowanie w moich oczach? a może czuć ten chemiczny oddech? oglądałam zachodzące słońce przez brudne szyby, słuchałam joy division, szydziłam w myślach ze swojej autoagresji dla ubogich, uznałam, że czuję się prawie dekadencko, ale cały glamour sytuacji niszczyło raz po raz dopadające mnie poczucie absolutnej beznadziei. i co mi to wszystko dało? przecież czuję się sto razy gorzej niż przed sesją. mój oddech się spłycił, czułam się tak, jakbym prawie nie miała pulsu, mimo że teoretycznie po pseudo powinno być wręcz na odwrót. poczułam ból w klatce piersiowej i pomyślałam sobie, że może w połączeniu z silnym stresem tabletki sprawią, że moja pikawa nie wyrobi? przestań robić z siebie ofiarę, weź się w garść. nikt nie może o tym wiedzieć. wróciłam na oddział. mam szczękościsk i zimne dłonie i stopy, staram się nie zdradzać pobudzenia, na szczęście źrenice wyglądają normalnie. jutro nie będę w stanie wejść na ten wątek ze wstydu, ale teraz mnie nosi, a dopóki mnie nosi, mam zajęcie, a dopóki mam zajęcie, nie wpadam w czarną dziurę, co i tak mnie czeka, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie jestem gotowa się z tym zmierzyć. właściwie nigdy nie będę, ale o 20.30 dostaję leki i może prześpię najgorsze. lubię czytać, co piszecie... trzymajcie się ciepło. starajcie się zatrzymać, bo to droga donikąd, mówię zupełnie serio i szczerze. :*
  19. :* dziękuję.nigdy nie spotkałam się z opinią, że borderów się nie kładzie na kozetce. jeśli miałabym zgadywać, skąd się wzięła, pewnie chodzi o to, że na kozetce bardziej intensywne, wyraźne są emocje i wspomnienia z dzieciństwa, a że większość borderów dzieciństwo miała traumatyczne, to zbyt ciężko pracuje się na takim podkładzie? dobrze rozumuję? ja na mojej terapii mam wybór: fotel czy kozetka. na początku to mnie stresowało i trzymałam się fotela niemalże pazurami, co t. oczywiście zauważyła i skomentowała. poczułam się zdemaskowana, więc na następnej sesji klapnęłam sobie na tej kozetce (rozpaczliwie udając nonszalancję), po czym zaczęłam wypytywać t., czy ona naprawdę tam jest i ogólnie poczułam się jak bobas w łóżeczku. zraziłam się i wróciłam na fotel, potem na zmianę siadałam i kładłam się, potem t. skomentowała również to, więc zostałam przy kozetce. i praktycznie na każdej sesji wyłam, przypominały się sny, często czułam niepokój, że ona może tam za tymi moimi plecami przewraca oczami i ogląda paznokcie? często też miałam w myślach obraz zerwanego latawca, czyli mój całkowity odlot od rzeczywistości. albo czułam brak swoich granic. na kozetce trudniej jest mi zapanować nad emocjami na tyle, by zawsze uważnie słuchać t. i czasem jej słowa gdzieś tam leniwie sobie pływają, a ja jestem pogrążona w sobie. jakoś przywykłam do tego leżenia, to jest kwestia czasu. ale coraz częściej myślę o powrocie na fotel. co do szpitala to sytuacja jest dość nietypowa, bo jestem na oddziale zamkniętym ogólnym, ale mogę wychodzić (a raczej być wożona przez rodzinę) na terapię poza szpitalem.
  20. kurczę... głupio mi się do tego przyznawać, ale przyłapuję się czasem na myśleniu, że muszę upaść jeszcze niżej, być jeszcze bardziej chora i wymagająca opieki, by zasłużyć na związek, dzięki któremu w ogóle zacznę pracować nad sobą... czyli swojego przyszłego partnera właściwie już w tym momencie skazałam na piekło.na dodatek wiem, że w takim razie sens mojej obecnej terapii jest znikomy lub nie ma go wcale. dziś huśtawka nastrojów. skakanie wokół ludzi, śmiech, żarty, potem pobudliwość, niepokój, załamka, znowu śmiech... i zero rozumienia tego, co się ze mną dzieje. no, ale w piątek wychodzę ze szpitala i zacznę się odchudzać, a jak się odchudzam, to zawsze czuję się lepiej (czyt. czuję mniej). !!!dokładnie to-sa-mo. np. dziś powiedziałam mojej t., że we wtorek znowu będę na egzaminie i czy dałoby radę kiedy indziej nadrobić. a ona, że tak się zastanawia, co jest dla mnie lepsze, bo jestem w sytuacji, w której właściwie nic nie mogę sama, a ubezwłasnowolniona przecież nie jestem, i pytanie brzmi, czy zaspokojenie moich dziecięcych pragnień mi pomoże, czy raczej taki plaster "na teraz" będzie gorszym wyjściem niż zmierzenie się z tą stratą i jej przepracowanie? chlast, strzał w pysk. leżę na tej zasranej kozetce i nic nie mówię. myślę sobie: jestem bardziej wkur.wiona czy bardziej chce mi się ryczeć? no ale milczę dalej. myślę, że przecież w związku z urlopem świątecznym pochlastałam się jak rasowy świr i co mi niby dała ta strata? łzy napływają mi do oczu, ale mrs freud tego nie widzi, bo siedzi za mną. w końcu pyta: co panią zatrzymało? ---> ????????????? zatrzymało?! no ku.rwa, chyba właśnie próbuję być dorosła i nie robić scen? maksymalnie opanowanym tonem mówię: jest mi przykro. ona: dlaczego jest pani przykro? znowu milczę, ale już nie wyrobiłam i się rozryczałam na dobre: no bo pani sobie myśli, że to takie proste - zmierzyć się ze stratą! ona: uważa pani, że tak myślę? ja: tak, tak uważam! i ryczę jak debilka. ona coś tam tłumaczy, że właśnie myśli, że to bardzo trudne, ale coś tam coś tam, ja już nie słyszę. po co o to pytałam, przecież nie oczekiwałam, że ona się zgodzi? po co zawracałam jej głowę swoimi pierdołami? ??? przepraszam za ten bezsensowny post...
  21. jacyś są, ale nie wiem, na ile wyszkoleni i dobrzy w swojej robocie, dlatego pytałam, czy może ktoś ma. Selma, a rozmawiałaś o tych trudnościach ze swoją t.? ja w sumie zaczęłam terapię dopiero niedawno, więc nie jestem pewna, jak to u mnie wygląda, ale zaczęłam odnosić wrażenie, że dystans jest, póki co, tworzony przeze mnie. mam duże poczucie bycia nieważną i miałam problem nawet z zadzwonieniem do mojej t., kiedy okazało się, że nie mogłam dziś przyjść na terapię, bo miałam w tych godzinach egzamin. w końcu moja mama mnie namówiła, t. nie odebrała, więc (znowu za namową) napisałam smsa. ku mojemu zdziwieniu oddzwoniła przeprosiła mnie, że z pewnym opóźnieniem, powiedziała, że niestety nie będzie miała czasu, by odrobić tę sesję w innych godzinach, ale tak czy inaczej jeśli zajdzie taka potrzeba, będę mogła do niej zadzwonić. a egzamin napisałam beznadziejnie i cały dzień mam schrzaniony, bo wolałabym być na tej sesji... czy ja przypadkiem nie napisałam niedawno, że tęsknię za swoją złością? no to już nie tęsknię, bo złość bardzo szybko zduszam i kieruję na siebie. zajebiście.
  22. z tego, co się naczytałam o bpd, w terapii bardzo wiele zależy od terapeuty (nie twierdzę tym samym, że wszystko od niego zależy!). najważniejsze zadanie na początek to rozprawić się z rozszczepieniem na takim podstawowym poziomie, czyli w relacji terapeuta-pacjent. t. nie może mieć słabych i zmiennych granic wobec bordera, bo grozi to regresją/lękiem przed zlaniem się w jedno; ale nie może też przegiąć w drugą stronę, czyli być zbyt zdystansowanym, bo grozi to dewaluacją terapii lub nawet jej porzuceniem (z czym wiąże się lęk przed opuszczeniem), zachowaniami acting out. moim zdaniem to bardzo przypomina zdrowe budowanie relacji rodzic-dziecko właśnie :) oczywiście na warunkach dostosowanych do faktu, że pacjent nie jest malutkim dzieckiem i że czas na opiekę rodzicielską już minął i że poszło nie tak. w ten sposób terapeuta pooowooooli rozpracowuje nieadaptacyjny model przywiązania pacjenta, rodzi się zaufanie i wtedy mamy matrycę zdrowej relacji, którą pacjent po jakimś czasie internalizuje... dalej już mi się nie chce pisać, zresztą powyższy opis z pewnością nie jest obiektywny. czy jest tu ktoś terapeutyzujący się w nurcie SFT? bo - jeśli wierzyć opisom - to idealna opcja dla tych z Was, którzy czują nadmierny dystans w terapii. mamy tu trochę psychodynamicznej, trochę poznawczo-behawioralnej i trochę gestalt. no i pracuje się na schematach (dla bpd i npd są kokretne!), które wprowadzają strukturę.
  23. ??????????????????? no to nie lubisz swojego stanu czy idziesz pod prąd? chyba że idziesz pod swój prąd (=robisz sobie na złość), wtedy faktycznie oba aspekty mają szansę ze sobą współgrać. i jacy znowu my czy oni? wchodzisz na wątek, który współtworzy wiele osób dosłownie walczących o swoje życie, i mówisz o jakimś niegodzeniu się na skurwysyństwo i o tym, że świat zwariował? tu jest mowa o zaburzeniu psychicznym, a nie o heroicznym byciu innym niż wszyscy. poza tym muszę Cię zmartwić, ale "pod prąd" idzie teraz jakieś 99% internautów, a diagnoza bpd nie jest romantyczna i tajemnicza, tylko destrukcyjna i zagrażająca życiu.
×