Witam Was wszystkich,
nie zdazylam jeszcze przeczytac wszystkich postow w tym watku, ale obiecuje, ze to nadrobie :)
Jesli chodzi o mnie to po tym jak sama zorientowalam sie co mi jest, to dlugo nie moglam sie odwazyc zeby powiedziec o tym rodzicom. Balam sie braku zrozumienia, niemoznosc pojecia tego, czym to jest. Na poczatku byli przerazeni, powiedzialam im to w momencie, kiedy bylam w strasznym dolku - mysli samobojcze, totalna apatia, ciagle bylam sparalizowana lekami. Krzyczalam, ze albo mnie zamkna w jakims szpitalu zeby cos ze mna zrobili albo nie chce dluzej tak zyc. Wspominaj ten czas, piszac to teraz, mimo, ze minelo od tego momentu prawie rok to nadal mocno mnie to porusza, nie jestem w stanie powstrzymac lez. Bylam wtedy wrakiem. Rodzicow wystraszylo moje zachowanie. Wozili mnie po wszystkich lekarzach, aby wyszukac fizycznej przyczyny, potem sami sie przekonywali, ze to wszystko na tle nerwowym, ale nie sadzili, ze w tak duzym stopniu. Co ich sklonilo, ze sadzili, ze to przyczyna fizyczna? Mam objawy somatyczne w postaci biegunek, wymiotow (ktore dosc rzadko sie zdarzaly), przez to wszystko nie chcialam jesc ze strachu. W krotkim czasie schudlam 15 kg. Wygladalam koszmanie co tylko zwiekszalo ich strach. W koncu, gdy wszystkie wyniki wyszly dobrze wyciagnal do mnie reke narzeczony mojej przyjaciolki i skierowal mnie do swojego psychiatry, do ktorego chodzil przez rok. To mnie uratowalo. W maju zeszlego roku zaczelam walke. Jednak spotkalam sie z duzym niezrozumieniem tego co sie ze mna dzieje. Pogorszyly sie moje relacje z siostra, z ktora zawsze bylam blisko. Mieszka daleko, blagalam ja zeby przyjechala, bo potrzebowalam jej bliskosci, nei zrobila tego. Bagatelizowala moje objawy. Ciagle slyszalam "sprobuj", "wez sie w garsc", "musisz sie uspokoic", "sprobuj o tym nei myslec"...jakby to bylo takie proste. Wiele czasy zajelo mi uswiadamianie moim bliskim, czym jest nerwica. Dlugo nie mogli zrozumiec, ze wyjscie z domu jest dla mnie niemal wyczynem, ze nie jestem w stanie leciec do siostry samolotem jak robilam to co roku, ze nie chce wychodzic z pokoju, nie czuje sie na silach kontynuowac studiow. Na szczescie w koncu zrozumieli. Nauczyli sie mnie wspierac, zyc z moja choroba, AKCEPTOWAC i NIE ZAPRZECZAC.
W pazniernika zaczelam terapie. Powoli, wszystko sie zmienia. Sa to male kroczki, ale z kazdego sie ciesze.
Tak jak pisaliscie wczesniej, wreszcie doceniam zycie. Gdy bylam zdrowa bagatelizowalam wiele rzeczy, nie docenialam tego co mam, nie dostrzegalam wielu rzeczy. Teraz cieszy mnie kazda drobnostka, NORMALNY DZIEN, o ktorym piszecie. Mam wieksza pokore do zycia i wieksze zrozumienie dla innych. Mimo wszystko, ze cale to doswiadczenie jest straszne, kazdy dzien ciezka walka, zmienilo to calkowiscie moje zycie, uposledzilo spolecznie. Mimo tego wszystko dzieki tej chorobie zmienilam sie i cieszy mnie to. A w walce z choroba trzyma mnie wiara, ze w koncu wygram to wojna. Bo z bitwami roznie bywa.
Mam nadzieje, ze Was nie zanudzilam! :)
Ciesze sie, ze moge tu spotkac ludzi, ktorzy wiedza, co czuje. Zdrowi ludzie nigdy nie beda wiedzieli przez co przechodzimy.