Witam, jestem tu zupełnie nowy... Postanowiłem napisać, bo zaciekawił mnie temat walki, niepoddawania się i nadziei. Otóż mogę powiedzieć, że przetrwałem wiele. Może mniej niż jedni, może więcej niż drudzy, ale były w moim życiu naprawdę traumatyczne wydarzenia i nawet jak się nimi załamywałem chwilowo, to po czasie właśnie one dodawały mi kopa. Im więcej traciłem, im więcej złego się działo, tym bardziej czułem po jakimś czasie, jak bardzo muszę docenić życie i to, co mam. Pomagała mi w tym też psychoterapia, na którą chodziłem kilka lat. Często sprawdza się w moim przypadku powiedzenie, że co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Ale w obecnym okresie, nie wiem dlaczego, nadziei nie mam żadnej. Wszystko, co kiedyś miało sens, teraz wydaje mi się funta kłaków niewarte. Najśmieszniejsze jest to, że właśnie powinienem chyba być szczęśliwy. Nic się nie dzieje. Przeciwnie, mam dość dobrą pracę, nie mam żadnych większych problemów. Jak się zastanawiam na spokojnie, to wychodzi na to, że naprawdę obecnie nie mam żadnych zmartwień. Tylko dlaczego w takim razie nie chce mi się żyć i mam myśli samobójcze? Może po prostu nie potrafię żyć bez problemów, bez dramatycznych sytuacji, które kiedyś przeżywałem i które mnie stymulowały do działania? Teraz, gdy jest zupełnie spokojnie i teoretycznie powinienem zająć się swoim rozwojem, podjąć ponownie rozpoczęte dawniej plany, mam dużo czasu na swój rozwój i tak naprawdę nic mi w tym nie przeszkadza, to nie mam siły, ochoty i chęci, by cokolwiek robić i w ogóle żyć. Nie mam też siły ani chęci na kolejną psychoterapię, mam wrażenie, że to mi już nie pomoże. Za namową przyjaciółki poszedłem do psychiatry i od kilku dni biorę leki przeciwdepresyjne. Na razie jeszcze nie działają, ale mam nadzieję, że wkrótce zaczną. Czy ktoś z was kiedyś się tak czuł? Czuł, że przecież wszystko powinno być w porządku, a coś jest cholernie nie tak, że wkrótce nastąpi coś strasznego? Zdroworozsądkowo myśląc, wiem, że to minie, że musi minąć. Ale obecnie czuję, że chyba sobie z tym nie poradzę.