Przez długi czas to był jedyny dział, do którego nie zajrzałam. Uważałam, że to nie ma sensu, że mnie nie dotyczy, że to, jaka jestem nie ma z tym nic wspólnego...
Teraz mam za sobą większość tutejszych tematów i nie mogę pozbyć się jednej myśli: a co, jeśli jednak?
Mieszkamy z rodziną ze strony mojej mamy. Jeden jej brat ma problem z alkoholem, drugi, mieszkający gdzie indziej też. Ona sama i babcia czasami wieczorem zrobią sobie drinka, ale pijane nie były nigdy. Dziadek za to... Kojarzę, że jak byłam w czwartej czy piątej klasie podstawówki to było naprawdę ciężko. Pamiętam, jak raz kompletnie pijany leżał z tyłu domu... Może takich sytuacji było więcej, nie wiem, nie pamiętam. Od sześciu czy siedmiu lat nie pije wcale.
Nikt na mnie nigdy nie podniósł ręki. Głodna nie chodziłam. Finansowo też jakoś źle nie było, miałam to, co chciałam.
Nie mam rodzeństwa. Mam wrażenie, że moja mama chciała mieć takie malutkie dziecko jak najdłużej... Miałam 13 czy 14 lat, a nadal spałyśmy w jednym łóżku – ba, jaka obrażona była, gdy wreszcie udało mi się postawić na swoim i mogłam być sama! A ile razy budziłam się potem nad ranem, a ona jednak była koło mnie... Nigdy też nie próbowała odzwyczaić mnie od smoczka itp... Sama musiałam dorosnąć, pojąć jakoś, że to już raczej normalne nie jest, a później słuchać, „jaka ja mądra jestem, że wreszcie przestałam”. Przepraszam bardzo, ale czy ktokolwiek powiedział mi, jak ma być? Od tego cholernego smoczka mam pokrzywione zęby, z czego każda moja prośba o ortodontę do dziś jest ignorowana – bo po co, przecież tak źle nie jest? Nie, wcale... i tylko przypadkiem mam straszne opory przed odzywaniem się w towarzystwie . Ale to tak na marginesie.
Tata nie pił nigdy. Jak byłam młodsza to miał spore problemy ze znalezieniem pracy, a co za tym idzie spędzał ze mną bardzo dużo czasu... Później znalazł pracę. Jeszcze później zaczął coraz częściej spać u swojej matki, „bo jak jest sama to prawie nic nie je”, „bo bliżej do pracy, a przy okazji pilnuje, żeby dbała o siebie”... I w końcu stanęło na tym, że tatulek pracował (i nadal pracuje) trzysta godzin miesięcznie, a u nas śpi góra pięć razy do roku, plus ewentualnie w wakacje. Zostawały telefony i te paręnaście minut, gdy czasami woził mnie do szkoły i odwoził. I tak oto następne lata spędziłam mając tatę, a tak jakby go nie mając.
Mama twierdzi, że tak jest lepiej, bo teraz łatwiej im się ze sobą dogadać... Że wcześniej często się kłócili. Mnie te słowa dziwią, bo żadnej ich większej kłótni z dzieciństwa nie pamiętam. Dziwi mnie też, jak może wielokrotnie powtarzać mi to, że przecież ja z tatą co chwila się kłócę... „Bo mam po nim charakter”. Tyle że w przeciwieństwie do niej my wiemy, kiedy przestać, zamilkniemy, wyjdziemy gdzieś i za chwilę jesteśmy w stanie normalnie porozmawiać... Łatwo się denerwuję, ale równie łatwo mi ta złość przechodzi, podczas gdy ona takiego „stopu” nie ma – gdy ja milknę i próbuję nie zaostrzać sytuacji to wciąż przedrzeźnia mnie, prowokuje, „mów głośniej, bo jeszcze Cię babcia nie usłyszała”, nagle okazuje się, że jestem leniem, gówniarą, albo, jeszcze lepiej, wariatką, a gdy kłótnia mija to okazuje się, że wszystkie te określenia musiałam sobie sama wymyślić, bo ona nigdy mnie tak nie nazwała... Ma pretensje o to, że „powinnam być bardziej samodzielna”, kiedy latami oczekiwała czegoś zupełnie innego...
A no i najbardziej „pyskata” jestem wtedy, kiedy to wszystko ignoruję!
Z tą częścią o „wariatce” to może jakieś ziarnko prawdy jest, tyle że ona zauważa to głównie przy okazji kłótni. Na co dzień „normalne” jest to, że od bierzmowania nie byłam w środku w kościele, miesiącami wracałam stamtąd z płaczem, tak silne miałam ataki paniki... Słyszę za to, że mogłabym się pomodlić . „Normalne” było to, że w 3 gimn, gdy było ze mną dużo gorzej, cały drugi semestr do szkoły chodziłam góra trzy razy w tygodniu – z nauką nigdy nie miałam problemów, nauczyciele mnie lubili, to sprawy z usprawiedliwieniem nie było. „Normalne” były różne rzeczy, po których odkryciu powinna mnie natychmiast gdzieś posłać, a nie udawać, że wszystko jest dobrze... „Normalne” jest to, jak często myję ręce – to znaczy „nienormalne”, ale łatwiej udawać, że problemu nie ma. Innych rzeczy też albo nie widzi, albo nie chce widzieć.
***
Z dzieciństwa nie pamiętam prawie nic. Odkąd pamiętam byłam poważniejsza, spokojna, żadnych problemów wychowawczych nie sprawiałam. Przyjaciółkę miałam jedną, przez dziesięć lat – później wybrałyśmy inne szkoły średnie i nagle przestałam być jej potrzebna. Do innych nie potrafiłam się zbliżyć – chciałam być tak najmniej widoczna, czułam się, jakbym i tak do nich nie pasowała, jakby mnie tam nie chcieli... Nigdy nie wychodziłam z inicjatywą, starałam się za to wtopić w tło. Śmiałam się wtedy, kiedy wszyscy... O tym „dostosowaniu” najlepiej świadczy to, że do dziś uśmiecham się głównie prawym kącikiem ust – przez całe gimnazjum siedziałam do ściany lewą połówką twarzy.
Parę dni temu trafiłam na artykuł, którego fragment nie mógłby mnie lepiej określić... Zacytuję:
Praktycznie żadnej rzeczy nie jestem pewna, dopóki nie usłyszę od kogoś potwierdzenia... Na początku dotyczyło to głównie tego, czy coś dobrze zrozumiałam czy zapamiętałam, nigdy nie ufałam samej sobie... Nadal nie ufam.
Zaczęłam szukać dalej i okazało się, że w opisach DDA/DDD znalazłam sporo własnych cech, nad których pochodzeniem już nieraz się zastanawiałam... Kłamię nawet wtedy, gdy mogłabym powiedzieć prawdę. Ukrywam własne uczucia. Muszę mieć kontrolę nad daną sytuacją, nad wszystkim, gdy tylko czuję, że ją tracę to zaczyna się strach...
Izoluję się od ludzi. W wolnym czasie czytam, oglądam, piszę... Cokolwiek, co pozwala na chwilę odsunąć od siebie rzeczywistość. Tej mam po prostu dość. Szczególnie tej szkolnej, bo trafiłam z deszczu pod rynnę i po trzech latach z ludźmi, którzy wmawiali mi, że dziwnie się zachowuję, dziwnie się ubieram i ogólnie jestem jakaś dziwna trafiłam na klasę z kolejnymi takimi - nie muszę chyba mówić, jak "pięknie" wpłynęło to na moją i tak nadszarpniętą samoocenę.
Trzymam ludzi na dystans, a z drugiej strony będąc w domu praktycznie nie ma dnia, gdy na widok mamy czy babci rzucę nagle „przytul”... Po prostu potrzebuję chociaż tych paru sekund! Szkoda tylko, że zwykle wiąże się to ze śmiechem, bo „jestem już dorosła, a zachowuję się jak mała dzidzia” - jak to wczoraj powiedział tata, gdy chciałam przez chwilę pobyć z nim bliżej .
Zawsze wydawało mi się, że mój dom jest normalny – teraz czytam to, co tu napisałam i zastanawiam się, jakim cudem to wszystko wcześniej nie rzuciło mi się w oczy...
Gratuluję, jeśli ktoś to przeczytał. Nie wiem, jakim cudem zebrałam się na napisanie tego, zwłaszcza, że o większości z tych rzeczy wolałabym nawet nie myśleć . Teraz publikuję i znikam, zanim coś mnie pokusi, by usunąć efekty tej chwilowej szczerości.