Mam 15 lat, sama nie wiem czy to, co się ze mną dzieje to nerwica.. Długo mogłabym o tym mówić.. Cały czas czuję się, jakby wszystko we mnie się trzęsło, mam mdłości, a kiedy o tym pomyślę ściska mnie w żołądku i do oczu napływają mi łzy.. Siedzę w szkolnej ławce i niejednokrotnie gdy jest mi smutno robi mi się gorąco, kręci mi się w głowie, nie mogę się skupić, trzęsę się, choć może tego nie widać.. Cały czas mam spocone ręce, wstydzę się tego. Czuję się taka samotna. Chcę powiedzieć ludziom o tylu rzeczach, ale gdy przy nich staję, kiedy patrzą na mnie, mówią do mnie, zaczynam się bać, czasami niczego nie potrafię z siebie wydusić. Mam mało znajomych, należę raczej do ludzi pozytywnie zakręconych, tylko to pozwala mi na moment wyrzucić z siebie emocje. Zawodzę się cały czas na ludziach, mam wrażenie, że oczekuję od nich zbyt wiele, bo cały czas mam nadzieję, że ktoś podejdzie do mnie, przytuli do siebie i powie "nie płacz już, zabiorę cię na spacer, pogadamy, nie będziesz o tym myśleć". Jestem już zmęczona ciągłym stresem, lękiem. Nie pozwala mi funkcjonować. Lubię czytać książki, lecz przychodzi mi to z trudem. Nie potrafię utrzymać wzroku w jednym miejscu. Z nauka jest dużo gorzej. Właściwie już nawet nie próbuję się uczyć. Otwieram zeszyt, lecz nie potrafię tego nawet spokojnie przeczytać. Kończy się na tym, że rzucam to i zaczynam płakać. Rodzice mają mnie dosyć. Kiedy mam smutną minę mówią, że mam w końcu wziąć się w garść. Często kiedy mama mnie o coś prosi, kiedy planuję coś innego, kiedy siedzę i nie mam ochoty na nic innego, robi mi się duszo, mam łzy w oczach, robię się oschła, czasami agresywna. Ona uznała to za pretekst, by nic nie robić. Czuję, że mają oboje do mnie coraz większy żal, coraz bardziej drażnię ich na każdym kroku. Nie słuchają już nawet tego co mówię. Przyznaję, że nie mówię o niczym mądrym ani szczególnie interesującym, ale czuję się tu jak piąte koło u wozu. Nie tylko tu, wszędzie. Kiedy idę do centrum miasta i widzę te świetnie ubrane dziewczyny, pary szczęśliwe ze sobą, strasznie mi smutno. Cały czas mi smutno i to nie daje mi żyć. Kiedyś powiedziałam mamie, że naprawdę czuję, że coś jest ze mną nie tak i chciałabym iść do psychologa. Powiedziała mi, że jeśli chcę, mogę sobie tam chodzić, ale jestem głupia.. Tak więc chodzę co 3 miesiące do kobiety, która mnie nie rozumie, patrzy na mnie jak na głupią i widzę, że ma gdzieś mój problem.. Nie mogę dostać z nikąd pomocy, jest ze mną coraz gorzej, chociaż już poradziłam sobie z czymś, co może było depresją. Teraz tak naprawdę żyję robiąc tylko to, co muszę, mam już dość. Tak więc jedyne co mam, to problemy, przez co myślę cały czas o tym, by był już wieczór, spokój, sen.. Ostatnio zaczęłam zastanawiać się, co zrobić, by tracić poczucie czasu, by nie myśleć o kłopotach w szkole, o mojej rodzinie i oszukujących przyjaciołach, ludziach, których skrzywdziłam, bo czułam, że muszę uciec, bo za duży mętlik robią mi w głowie.. Boję się o siebie, boję się, że zrobię coś złego, a nie mam z nikąd pomocnej dłoni..
Co robić??