no więc sytuacja wygląda tak:
nie wiem skąd, dlaczego, kiedy ani po co, pojawił mi się strach przed zawałem serca. jakoś razem z pierwszymi nerwicowymi akcjami, ale takimi w klimacie: pogotowie, umieram i tak dalej. znamy to. no więc, ponieważ - tak sobie miarkuję - gdy po raz pierwszy wylądowałem na pogotowiu z dusznościami i kołataniem serducha - a wtedy w ogóle nie myślałem o czymś takim jak nerwica, co to w ogóle jest, nerwica - pani doktor stwierdziła, że na pewno jestem imprezowiczem narkomanem ("ja was znam, ćpuny balangowicze"), naspeedowałem się czy coś w tym stylu i w ogóle mam co chciałem ("nie kłam, widzę po oczach że ćpałeś"). nieważne. rzecz w tym, że ponieważ nie byłem jednak ćpunem balangowiczem, jedynym wytłumaczeniem było, że to jakaś akcja przedzałowa. no i po prostu przerażenie. zawał! chory na serce! umrę!
o tym, że nie chory i serce, i że generalnie na razie nie umrę, dowiedziałem się dopiero jakieś pół roku później, po kolejnej wizycie na ostrym dyżurze, ale tym razem takiej konkretnej (byłem absolutnie przekonany, że właśnie umieram), gdzie po raz pierwszy padło słowo "nerwica", czy też raczej: "histeria". ale NIEWAŻNE. rozpisałem się.
rzecz w tym, że pojawił się u mnie paranoiczny strach przed zawałem serca. każde ukłucie powoduje reakcję łańcuchową, to znaczy: "zaczyna się". zaczynam się bać, potem wpadam w przerażenie, podwyższa mi się ciśnienie, zaczynam łapać haustami powietrze z nerwów... zamknięte koło. obsesja na punkcie serca. w pewnym momencie nawet samo słowo "serce" było dla mnie nieprzyjemne.
niecały rok temu, moim zdaniem, dałem sobie radę z nerwicą i szmata poszła sobie... nadal uważam, że zwalczyłem ten syf, ale z drugiej strony - w ciągu ostatnich dni coś wraca... jakieś mrowienie serducha, ściski, takie tam... a razem z tym wraca cały lęk i cała paranoja, strach przed kolejnymi wizytami na pogotowiu ratunkowym, na których po raz kolejny dowiem się, że moje EKG jest wzorcowe, jestem zdrowy i histeryzuję.
zamknięte koło. forever and ever.
tyle.