Mam nieco podobny problem do silvia9, tyle że niezwiązany z jakąś moją chorobą.
Myślę, że wynika on nieco z uzależnienia od partnera, o którym wcześniej pisałam tu już na Forum (dość dawno), niemniej teraz mam wrażenie, jakby wyewoluowało to w inną formę, choć pewnie o podobnych powodach.
Otóż panicznie wręcz boję się, że coś może stać się mojemu partnerowi - że zachoruje, że będzie miał wypadek i go nie będzie. Szczerze mówiąc, nawet pisząc to mam wrażenie, jakbym wywoływała wilka z lasu, tfu tfu. Ten lęk pojawia się w zasadzie codziennie - wystarczy, że nie mam od niego smsa o porze, w której już powinien być w pracy, że już dojechał, a moja wyobraźnia zaczyna tworzyć dość nieciekawe scenariusze z cyklu "co się mogło stać". Niemniej tak w ciągu zwykłego dnia mam to w miarę opanowane i potrafię wytłumaczyć sobie, że pewnie tramwaj się spóźnił czy coś tam. Ale kiedy, tak jak za parę dni, wyjeżdża gdzieś, gdzie będzie jechał samochodem/busem, to ja już od zeszłego tygodnia nie potrafię myśleć tylko o niczym innym jak o tym, czy jemu nic się nie stanie...
Zdaję sobie sprawę, że takie podejście jest zarówno destrukcyjne zarówno dla mnie, jak i dla niego. Doprowadza to do takich sytuacji, że posuwam się do różnych szantażów emocjonalnych czy czegokolwiek, byle tylko nigdzie nie jechał (albo jechał ze mną). Kończy się to awanturą, obrażeniem ale dla mnie najważniejsze jest, że nie jedzie i nie muszę się martwić.
Lęk taki objawia się u mnie bólem brzucha, głowy i tym okropnym uczuciem takiego wszechogarniającego "czegoś" co ściska żołądek, przyspiesza tętno i powoduje, że człowiek nie może myśleć o niczym innym.
Nie wiem, z czego to wszystko wynika - czy z braku poczucia kontroli (do którego jestem mocno przywiązana) nad tym, co może się stać, czy z tego uzależnienia od partnera (które pewnie jeszcze w jakimś stopniu istnieje) czy z moich ogólnych tendencji do stresowania się różnymi sytuacjami, które dla innych ludzi nie mają żadnych podstaw do stania się sytuacjami lękowymi. Nie mam pojęcia i, szczerze mówiąc, trochę wstyd mi z tym iść do jakiegoś lekarza, bo spodziewam się, że po prostu każe mi się ogarnąć i nie przesadzać (choć pewnie to mylne domniemywania).
Oczywiście z partnerem o tym rozmawiałam, ale on uważa, że to przesada i że - choć oczywiście stara się mnie zrozumieć, wysyła smsy jak dojedzie et. - to nie uważa tego za normalne. W sumie ja też nie, tylko że to ostatnio naprawdę zatruwa mi życie i kompletnie nie wiem, jak sobie z tym poradzić...
A najgorszy jest ten samonakręcający się mechanizm - nagle jakaś myśl o tym, co się może stać, wbije mi się do głowy i nie mogę przestać o tym myśleć, dokładam kolejne scenariusze, wizje bogate w najgorsze szczegóły i nie mogę się od tego oderwać choć mówię sobie "przestań o tym myśleć, no przestań". Ale wiecie, jak to jest, kiedy powie się komuś: a teraz możesz myśleć o wszystkim, tylko nie o różowym słoniu