Witam!
..przepraszam, że może tak bez ogródek...
Piszę ...bo nie daję sobie rady ze samym sobą.
Nigdy nie uważałem się za twardziela / optymistę, ale jakoś to życie się ciągnęło...
... dorosłe życie zabiło we mnie wolę walki...
W 1998 roku moja żona poroniła w 2 miesiącu...przeżyliśmy to bardzo żle ...
....1999rok umarł nasz syn Dawid ( żył 22godziny i 10 minut) pomimo tego, że dołożyliśmy wszelkich starań by nic się nie stało ( prywatni lekarze itd) oczywiście wszyscy nas zapewniali, że będzie dobrze ... i nic się nie powtórzy...
...2002 rok urodził się nam Mateusz ...całe szczęście żyje : ) ...ale juz na samym początku ciąży zaczęły się komplikacje... żona zaraziła się toksoplazmozą ...wyniki były takie że w naszym mieście sześciu ginekologów doradzało usunięcie ciąży ( oczywiście nieoficjalnie) ... już chcieliśmy to zrobić, całe szczęście że znalazł się człowiek który trochę nas pokierował....póżniej profesorowie , kliniki... 9 miesięcy niepewności i paniki, no i ja który skłócał lekarzy by zweryfikowali poglądy na temat choroby (założyłem sobie internet i przez 9 miesięcy wiedziałem więcej o chorobie z nowych badań niż co niektórzy lekarze) ... i tak urodził się nasz jedyny żyjący syn ... do końca nie wiedzieliśmy czy będzie dobrze...badania wykazały, że nie ma toksoplazmozy wrodzonej..
....2004rok na świat przyszła nasza córka Kasia żyła 10 dni...
CHCIAŁBYM ZAZNACZYĆ ŻE KAŻDE Z DZIECI CHOROWAŁO NA COŚ ZUPEŁNIE INNEGO!!!
....i lekarze za każdym razem mówili, że nie można wiązać tych wypadków razem...po prostu pech...
cały czas byłem przy żonie...a nie było łatwo...teraz ona jakoś ciągnie, myślę że coraz lepiej...ja jednak staczam się po równi pochyłej ...myślałem że pomogą mi leki od psychiatry ale nie...
jestem bardzo nerwowy, mam kłopoty z pamięcią, organizm szwankuje...łapię choroby ... nerwowo mam kilka biegunek na dzień...każdy problem urasta do rangi kryzysu...teraz wyżalanie się żonie tylko ją dobija...a ja nie mam siły wstać rano do pracy...nawet nie potrafię się bawić z własnym synem... nie potrafię kochać go tak jak bym chciał...może z obawy o to że Bóg którego nienawidzę mi go zaraz zabierze...
...boję się panicznie o niego ...i jak tylko mogę staram się o nim nie myśleć bo mnie to zabija...
....mam dwójkę dzieci na cmentarzu... i do tej pory się z tym nie pogodziłem....jestem bezsilny...nie potrafię żyć ....ze świadomością że śmierć może dosięgnąć nas w każdej chwili...
Chciałbym obudzić się kiedyś aby wszystko po prostu najnormalniej w świecie wychodziło....nie należę do tych którzy jednym uderzeniem młotka wbijają gwóźdż ...mnie przeważni się krzywi...
pozdrawiam forumowiczów