Witam.
Mam 22 lata i życie do dupy. Nie chcę opisywać całego życia ze szczegółami, myślę że mój problem spowodowany jest głównie tym że wychowywała mnie tylko matka, którą można by określić jako "toksyczną". Kiedyś byłem u neurologa, przy jakiejś okazji, który stwierdził, że mam nerwicę, ale moja najmądrzejsza na świecie matka stwierdziła że żadne leki nie są potrzebne (sama ma nerwicę i nic nie robi, wyżywając się na mnie całe życie). Zawsze miałem problemy z nawiązywaniem kontaktów, bałem się do kogoś zadzwonić, czy zaczepić nieznajomego żeby się spytać o drogę itp dziwactwa. Jakoś sobie radziłem. Poszedłem na studia, skończyłem pierwszy rok. Drugiego roku nie zaliczyłem, bo uwziął się na mnie jeden wykładowca: cały czas były docinki że się nie staram, znowu się nie przygotowałem itp. Po półrocznych zajęciach żyć mi się odechciało, przestałem chodzić na zajęcia, egzaminy... w końcu dostałem list pożegnalny z uczelni. Oczywiście matka z ciotką, która pracuje na uczelni, zmusiły mnie żebym wrócił na studia i powtarzał rok. Chciałbym studiować, ale trafiłem do grupy w której nikogo nie znałem, a wszyscy już tworzyli grupę, nie wytrzymałem i przestałem chodzić na zajęcia. Ciotka stwierdziła, że nie sądziła że jestem taki, że ona mi pomogła, co ja sobie wyobrażam. Siostra, u której mieszkałem, wyrzuciła mnie bo pozwalała mi mieszkać tylko jak będę się uczyć. Jeszcze stwierdziła że jestem głupi, bo miałem tak łatwo w życiu, dostałem się na studia państwowe a ona musiała się uczyć prywatnie (pomijając fakt że jej mama pieniądze dawała). Oczywiście nie rozumie że miała ojca, a mi jest bardzo go brak. Nie wiem co mam robić. Byłem kiedyś u psychologa w gimnazjum, ale pani stwierdziła, że nie odzywam się bo mam wszystkich w dupie i uważam się za lepszego niż jestem (taki był sens przynajmniej), a ja miałem ochotę sobie w łeb strzelić ( i chyba to zrobię jeśli tak dalej pójdzie). Czy w takim przypadku powinienem pójść do psychologa, psychiatry, czy odpuścić sobie?