Skocz do zawartości
Nerwica.com

Kori

Użytkownik
  • Postów

    41
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Kori

  1. Kori

    Co wam pomaga?

    BartoszBicu, Dla mnie jest to zrozumiałe. Cenię aktywność fizyczną, szczególnie grupową, mam więcej motywacji, inaczej działa moje ciało i psychika.
  2. Jak mieszkasz w większym mieście, to możesz próbować Meetup, Couchsurfing, może jakieś grupy na Facebooku do tego celu, może Spotted. Napisz, że wyjdziesz na piwo z jakimś normalnym człowiekiem lub grupką ludzi.
  3. Kori

    Co wam pomaga?

    Celem tego tematu jest wyciągnięcie z czytelników:) informacji, co działa na nich pozytywnie, co poprawia ich zdrowie lub nastrój - co pomaga wam w waszych problemach? Co je rozwiązuje, co je osłabia? Być może będzie to pozytywny wątek, tzn. przyniesie komuś korzyść, przez koncentrację na tym, co was wspiera, przez przypomnienie lub uświadomienie sobie tego, albo zainspiruje kogoś innego, by spróbować czegoś nowego. Napiszcie coś od siebie lub przeczytajcie i skomentujcie mój tekst. Zakładam ten wątek, ponieważ jestem egocentrykiem, koncentruję się na sobie. Zakładam ten temat, bo chcę, żebyście wiedzieli, to, co ja wiem o tym, co mi pomogło lub pomaga teraz. Radykalna szczerość Jedną z rzeczy, które cenię, i które uważam, że mi pomogły, to teoria, praktyka, a przede wszystkim udział w warsztatach Radical Honesty (po polsku: Radykalnej Szczerości). Twórca tej metody i autor książki twierdzi, że większość naszych problemów bierze się z kłamania, którego najczęstszym rodzajem jest zatrzymywanie informacji w sobie, czyli nie mówienie prawdy, przemilczanie. Ja przez chyba ponad pół roku nie odzywałem się do ojca. Pewnego dnia zadzwonił do mnie, zobaczyłem jego numer i nazwę kontaktu "tata" na komórce, i nie odebrałem. Miałem dość. Wysłałem mu sms z raczej nieprzyjemną treścią (moje nieumiejętne zajęcie się swoją złością), i już ani nie odbierałem, ani nie dzwoniłem. Po dobrych kilku miesiącach odezwałem się do niego. Odezwałem się, ale to nie było rozwiązanie tematu. To było rozmawianie o wszystkim - jakby była dziura w czasie i wiele rzeczy działo się pomiędzy tym telefonem a ostatnim kontaktem, ale jakby nic się nie stało i "tego" nie było. Po warsztatach nauczyłem się formułować wypowiedź tak, by wyrażać złość na drugą osobę w sposób poprawny. Przy następnej okazji, miesiące później, miałem sporządzoną listę, za co jestem na niego zły. Chciałem zrobić to tak, jak zalecała Susan Forward, autorka Toksyczni rodzice. Chciałem to zrobić tak, jak zalecał to Brad Blanton, autor Radical Honesty. Zacząłem dobrze, umówiłem się z tatą w neutralnym miejscu, i z członkiem rodziny. I szybko popełniłem spory błąd, bo przystałem na to, byśmy udali się jego domu. Twierdził, że jego żona z dzieciakiem będą dopiero za godzinę. To okazało się być nieprawdą. Siedząc przy kuchennym stole powiedziałem mu, że chciałbym dokończyć tę rozmowę, i chciałbym dokończyć ją teraz. Zgodził się i wyszliśmy na taras. Siedzieliśmy na przeciwko siebie. Ja mówiłem. Mówiłem, zdanie po zdaniu, punkt po punkcie, za co jestem na niego zły. To nie było łatwe, powiedzieć niektóre z tych rzeczy, ale dzięki temu dowiedziałem się czegoś, o czym nie wiedziałem, czegoś z jego punktu widzenia. Skonfrontowałem z nim to, co wydawało mi się, że jest prawdą. Wyraziłem swoje pretensje, złość. I w ten sposób zaczęliśmy znów być w kontakcie. To jest moja historia. Jest ona tworem mojego umysłu. Może jest w niej trochę faktów, może jest w niej trochę przeinaczeń, fałszywych wniosków, uproszczeń lub zniekształcających rzeczywistość stwierdzeń. Trudno. Taką dziś ją zapisuję. cdn. PS W 7 metrów pod ziemią jest rozmowa z psychoterapeutką o jej zawodzie i o tym, co jest najbardziej powszechnym problemem ludzi. Zazębia się on z tym, o czym napisałem powyżej.
  4. Kori

    Czy masz?

    Tak. Masz coś, na czym siedzisz?
  5. Kori

    Skojarzenia

    negocjacje
  6. Ludzie są wszędzie. Pytanie, co miałoby cię łączyć z nimi? Moim zdaniem umysł działa tak, że jeśli rzeczywiście pytasz i jesteś otwarty, to znajdziesz odpowiedzi, pojawią się ludzie. Umysł jest jak komputer, wprowadzasz dane, on zajmuje się wyszukiwaniem ścieżek dojścia do celu. Ja mieszkając za granicą w pewnym momencie nie miałem specjalnie znajomych, nie takich, żebym chciał zadzwonić, spotkać się, wyjść gdzieś, robić coś z nimi, jak z rówieśnikami. Wszystko się zmieniło, jak poszedłem na zajęcia z choreoterapii. Z tej grupki osoba rozpoczęła i współtworzyła projekt taneczny, na który też poszedłem, i tak moje grono znajomych się poszerzyło. Znajomi mieli swoich znajomych, partnerów, i nagle okazało się, że tych ludzi jest dość sporo. Jeśli jesteś otwarty, to nie ma opcji, żebyś nie znalazł/nie przyciągnął odpowiednich ludzi.
  7. Ok. 30 sesji indywidualnych TRE i ok. 8 grupowych. Działa.
  8. Racuchy. Czy masz na sobie teraz skarpetki?
  9. Wkur*ienie,, złość, gniew...różne emocje odbijające się czkawką. I dochodzenie, czego kurna stoję niemalże w miejscu, a świat wokół jedzie.
  10. Cześć, Przeczytałem właśnie Twoje posty. Dobrze, że piszesz. Nie jestem specjalistą i niekoniecznie mogę określić na podstawie tego, co napisałaś, gdzie powinnaś szukać przyczyny. Narodziny, dorastanie i życie w rodzinie dysfunkcyjnej na pewno nie wpływa pozytywnie na człowieka. Z tego, co piszesz, przeżyłaś ciężkie, trudne chwile. Na pewno musiało być Ci przykro. Pytasz: "co mam zrobić? co mi może być?" Skatowany, poniżony człowiek nierzadko myśli, że ma jakiś problem. I to prawda. Otacza go chaos, ludzie z zachowania przypominający potwory, "kochający" najbliżsi zamieniający się w ciągu kilku sekund w przerażające bestie... Mogę domyślać się i niemal z pewnością ponazywać parę rzeczy, które moim zdaniem dzieją się w Twoim życiu, ale opierałoby się to na mojej wiedzy książkowej. Zamiast nieudolnie próbować powtórzyć to, co ktoś inny powiedział lub napisał, po prostu odeślę Cię do źródeł. Polecam Ci grupę wsparcia na Facebooku, tu link: TerazJA Oprócz tego, możesz sprawdzić na YouTube kanał Magdalena Szpilka. Myślę, że tyle wystarczy. Nie daj sobie wmówić, że Ci się wydaje; że jesteś zła; że to wszystko twoja wina, itp. Pozdrawiam ciepło i trzymaj się, Korneliusz.
  11. W ramach zadośćuczynienia i dokańczania Jego dzieła, to znaczy dzieła Jezusa Chrystusa, piszę ten post, żeby wiedzieli o nim Ci, którzy Go szukają. Poniższe to post, który zamieściłem na Facebooku. Nie chcę tego robić, ale skoro pcha mnie do tego, i wierzę, ufam, że to Duch Święty, to czynię tę powinność. Może być oczywiście tak, że piszę tylko dla siebie, wtedy wstyd sobie przynoszę, ale to już się okaże. Kochani (wliczając tych, którzy myślą, że są niekochani)! Ojciec Nasz, Bóg Dobry, ściągnął mnie przez swoje sługi do Irlandii, żebym się kurował i powracał do zdrowia. On o nas wszystkich dba. Ci, co mnie znają, wiedzą, że ze zdrowiem specjalnie problemów nie miałem, znaczy się, ze zdrowiem fizycznym. On jednak zna moje rany, i postanowił, że już czas się ulitować. Zstąpił na mnie, przywrócił mnie do życia. Chce, żebym szedł za Nim. Po tym ogólnikowym i pompatycznie-religijnym wyznaniu (które jednak jest prawdziwe, przynajmniej według mego obecnego rozeznania), mam nadzieję, że będę w stanie pisać "normalnie" i "do rzeczy". Ojciec Nasz (może znów nieco "wzniośle", ale nic, przeboleje czytelnik) dba o nas. Żeby stało się jawnym moje życie, dla wszystkich aniołów i demonów, dla wszystkich ludzi zawistnych i przychylnych, przed nimi wszystkimi i przed wszystkimi siłami jawnymi i ukrytymi, chcę się dzielić i wystawiać na widok, jak lampę lub świecę na świecznik, na sam środek, by dać świadectwo o Nim. Mam upodobanie wszystko zachowywać i tłamsić w sobie, ale to do czasu, bo praca nad sobą, którą On dokonuje we mnie, nieco odmienia postawy. I tak teraz piszę, co następuje: Pochodzę z domu, w którym Boga nikt mi nie przedstawił. Był On obecny, ale nikt o Nim nie mówił. Był czas, kiedy bardzo nabożnie uczestniczyłem w życiu kościoła. Kiedyś jednak ten czas się skończył, a ja, poharatany od lat różnymi kompleksami, rozdartą, rozwiedzioną rodziną, brakiem miłości, która by mnie budowała, brakiem uwagi, która by mnie kształtowała i doprowadziła do właściwego rozwoju w każdej sferze, powiedziałem Panu Bogu: do widzenia. Dziwię się, choć pewnie da się to łatwo uzasadnić, że tak długo trwałem przy Nim w jakimś sensie, bo nikt w domu specjalnie nie rwał się do Niego. Mimo wszystko coś się działo, coś zmieniało się we mnie, i tak, w okolicach czasu po Bierzmowaniu, zupełnie po swojemu, na swój rachunek, a nie dlatego, że "wszyscy to robią", powiedziałem, czując jakby ducha wolności: Panie Boże, jeśli chcesz, żebym w ciebie wierzył, to chcesz, żebym wybrał cię świadomie i dobrowolnie.To był czas, kiedy z niejakim olśnieniem, pamiętam to dobrze, siedziałem na kanapie w pokoju, i sam w ciszy myślałem: czym jest Trójca Święta? czy naprawdę istnieje? Podważałem podstawowe dogmaty wiary, same fundamenty Katolicyzmu. Pamiętam, że to był bardzo niewinny, czysty, dziecięcy stan, kiedy w ciszy pojawiały się we mnie te pytania, kiedy patrzyłem w myślach na to, co dotychczas, może bezmyślnie, może nie do końca wiedząc, z czym mam do czynienia, wielbiłem czy czciłem. Mój umysł poza tym był raczej czysty, pusty, jakby spokojny, a ja przyjmowałem te pytania do siebie, i przynosiły mi one jeszcze więcej jakiejś jasności, jakby otwierał się mój umysł, jakby przynosiły one ze sobą do tego milczącego i cichego umysłu jasność, która go rozświetlała. Takie wrażenia pamiętam z tego dnia, gdy wieczorem siedząc na kanapie patrzyłem w sobie na te pytania. Oczywiście ksiądz mi odradzał takie postępowanie, wchodzenie w takie tereny. Pewnie mówił wtedy, że pewnych rzeczy się nie kwestionuje. Ktoś, kto kocha Boga i Go zna, dobrze czyni, gdy swego brata chce ustrzec przed zbłądzeniem. Ja jednak miałem swoje, i za tym swoim poszedłem. Upadł we mnie Kościół. Byłem sam dla siebie, w swojej "szklanej cebuli", w przezroczystym więzieniu, iluzji szatana. Miałem swoje "szukanie Boga", a raczej "szukanie Prawdy". Trwało to około sześciu lat. Przez ten czas chodziłem do liceum. Moje zranienia, moje bóle i wady ciągle miały się dobrze, kwitły i mutowały. Nie mając żadnego pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, nie myśląc, po prostu dając się nieść chwili, prądowi przyjemności, którą na siłę jak najwięcej chciałem utrzymać, bo jak nie ma Boga, to orgia i hedonizm jest może zawsze najwyższym przykazaniem, jedynym sensem życia, jedynym możliwym kierunkiem, do przyjemności, większej, trwalszej, od bólu, od prawdy, od rzeczywistości; i tak było, choć zawsze, albo prawie zawsze, pielęgnowałem i zachowywałem pamięć o swoim bólu, o swoich problemach, i nigdy przenigdy nie chciałem się wyrzec tej pamięci, mojej ostoi, mojego kontaktu z faktami, z tym, co na pewno jest. Musiałem mieć jakieś instynktowne czy naturalne przekonanie, że ten ból jest kompasem, który wskazuje, co jest prawdziwe, a co jest iluzją i bajaniem w obłokach, czy też po prostu chwilową czynnością, która przesłania stan mojej duszy. Nie było w tym nic z sadomasochizmu, po prostu życie pokazywało, że często oszukiwałem siebie i przez to również innych, błądząc po omacku, zamiast osiąść w sobie. Ten ból był równocześnie potrzebą wyleczenia, i tak pokazywał i przypominał, gdzie jestem. Myślałem, że szukam prawdy, ale dopiero później dane mi było poznać, a może tylko sobie przypomnieć, że prawdę to my znamy, ale na swój rachunek lubimy od niej uciec i pobawić się w Boga na swoim małym, kwadratowym podwórku, które nigdy nie było i nie będzie naszym tworem. I tak właśnie, nie mając pojęcia, i nawet specjalnie się tym nie przejmując, ignorowałem sygnały wzywające do dorosłości, zapominałem siebie w pędzie do przyjemności. I przyszło słowo od mojej mamy, która była moim opiekunem, że trzeba iść na studia. I tak wywarła na mnie wpływ, i tak poszedłem na studia. Jak żadne mi nie pasowały, żadne nie "pociągały" mnie, w żadnym mieście na żadnym wydziale, to w "zapadłej dziurze", w najmniej, wydawać by się mogło, prestiżowej szkole, bo w samym Oświęcimiu, zapisałem, a raczej zapisaliśmy mnie, na filologię angielską. To były kolejne trzy lata. Końcówka tego czasu to był istny rock-and-roll. Kwas, zioło, wypad do szamana. Przede wszystkim jednak jeszcze więcej myślenia niczym w niczym, życia w bańce utkanej z piekielnych iluzji uszytych bólem i strachem przed miłością i przebaczeniem. I Pan w Swojej Miłości postanowił, że zakończy te moje godne politowania, żałosne próby doświadczenia "czegoś więcej". Pan postanowił, że spotkam na chodniku panią Ulę, której córkę spotykałem, i którą również dane mi było zranić, innymi słowy, wymieszać nieco mego bólu z jej własnym; człowiek, który nosi takie okaleczenia i przecież nie może się zmierzyć i sam wyleczyć swego bólu będzie nim dla drugiej osoby. Dokładnie tam, gdzie ma zranienia, dokładnie tam będą jego braki dla drugiej osoby, braki współczucia, braki miłości, braki zrozumienia. Dokładnie w tym samym, czego mu brakuje przez jego historię, zawiedzie drugą osobę. Pan tak postanowił, że po owych sześciu latach, i po części roku poza dalszą edukacją lub stałą pracą, bo po studiach w wakacje pojechałem do Irlandii, do krewnego znajomej mojej mamy, przepracowałem trzy miesiące, w pewnym sensie straciłem pracę, a w pewnym zrezygnowałem z niej, po czym chciałem się zabić, ale nie wyszło, bo zabrakło sił- po tym czasie, kiedy znalazłem się znów w domu, i znów mama pchnęła mnie do zrobienia czegoś ze swoim życiem, tym razem pod skrzydło psychoterapeutki, spotkałem panią Ulę na chodniku, a w zasadzie ją wypatrzyłem, i chciałem przeprosić, porozmawiać, tym razem być "na czysto", bo znów zacząłem myśleć i rozmawiać z jej córką, i chciałem wpierw przed nią wystąpić, powiedzieć jej o tym, zapytać o zgodę, jak dżentelmen. I to było koniec Kornela bez nadziei, ponieważ pani Ula wyciągnęła kartę nie do przebicia: Jezusa Chrystusa. Pani Ula pokonała we mnie wszelką siłę i przywróciła mi boską bezsilność, powaliła na łopatki resztki oporu i prób samopomocy i samoleczenia. Jak się później pokazywało, nie do końca, ale w rzeczywistości to już był koniec tego żałosnego, bo kompletnie nierealnego tworu "Kornel". I nie było tu miejsca na żal, pretensje czy frustracje towarzyszące przegranej, bo to była wygrana. To było zwycięstwo Boga żywego. I tyle w temacie "oświecenia". Pani Ula zadała mi jedno pytanie: czy wierzysz, że On może cię wyleczyć? Moje serce było już w tym czasie gotowe i wydobyło się ze mnie ciche "tak". Moja dalsza historia to świadectwo Bożej miłości i nieprzerwanego czasu łask i opieki i troszczenia się o mnie, załatwiania dla mnie spraw, rozwiązywania problemów i zaspokajania potrzeb wprzód, zanim jeszcze zdążę o nich pomyśleć. Chwała Panu! Bóg nie umarł, Jezus żyje!
  12. Jako że jestem autorem tego tematu, to pozwolę sobie na mały nietakt, bo troszkę wybiegający ponad psychologię. Usprawiedliwiam się tym, że być może ktoś naprawdę chcę wyzdrowieć i na pewno tak jest, bo ciężko przychodzi mi posądzać, kogokolwiek, o bigoterię i pisanie po próżnicy dla pisania i tkwienia dalej w tym samym, bo wszystko jest bez sensu, bo i tak się nie da, nie umiem, nie dam rady, nie mam pieniędzy, doktora, dbającej o mnie rodziny, i tak dalej. Poniższe to post, który zamieściłem na Facebooku, proszę się częstować, skonsumować, i wypróżnić z siebie to, co niechciane, co nas uwiera, co musimy oddać Panu. Nie chcę tego robić, ale skoro pcha mnie do tego, i wierzę, ufam, że to Duch Święty, to czynię tę powinność. Może być oczywiście tak, że piszę tylko dla siebie, wtedy wstyd sobie przynoszę, ale to już się okaże. Kochani (wliczając tych, którzy myślą, że są niekochani)! Ojciec Nasz, Bóg Dobry, ściągnął mnie przez swoje sługi do Irlandii, żebym się kurował i powracał do zdrowia. On o nas wszystkich dba. Ci, co mnie znają, wiedzą, że ze zdrowiem specjalnie problemów nie miałem, znaczy się, ze zdrowiem fizycznym. On jednak zna moje rany, i postanowił, że już czas się ulitować. Zstąpił na mnie, przywrócił mnie do życia. Chce, żebym szedł za Nim. Po tym ogólnikowym i pompatycznie-religijnym wyznaniu (które jednak jest prawdziwe, przynajmniej według mego obecnego rozeznania), mam nadzieję, że będę w stanie pisać "normalnie" i "do rzeczy". Ojciec Nasz (może znów nieco "wzniośle", ale nic, przeboleje czytelnik) dba o nas. Żeby stało się jawnym moje życie, dla wszystkich aniołów i demonów, dla wszystkich ludzi zawistnych i przychylnych, przed nimi wszystkimi i przed wszystkimi siłami jawnymi i ukrytymi, chcę się dzielić i wystawiać na widok, jak lampę lub świecę na świecznik, na sam środek, by dać świadectwo o Nim. Mam upodobanie wszystko zachowywać i tłamsić w sobie, ale to do czasu, bo praca nad sobą, którą On dokonuje we mnie, nieco odmienia postawy. I tak teraz piszę, co następuje: Pochodzę z domu, w którym Boga nikt mi nie przedstawił. Był On obecny, ale nikt o Nim nie mówił. Był czas, kiedy bardzo nabożnie uczestniczyłem w życiu kościoła. Kiedyś jednak ten czas się skończył, a ja, poharatany od lat różnymi kompleksami, rozdartą, rozwiedzioną rodziną, brakiem miłości, która by mnie budowała, brakiem uwagi, która by mnie kształtowała i doprowadziła do właściwego rozwoju w każdej sferze, powiedziałem Panu Bogu: do widzenia. Dziwię się, choć pewnie da się to łatwo uzasadnić, że tak długo trwałem przy Nim w jakimś sensie, bo nikt w domu specjalnie nie rwał się do Niego. Mimo wszystko coś się działo, coś zmieniało się we mnie, i tak, w okolicach czasu po Bierzmowaniu, zupełnie po swojemu, na swój rachunek, a nie dlatego, że "wszyscy to robią", powiedziałem, czując jakby ducha wolności: Panie Boże, jeśli chcesz, żebym w ciebie wierzył, to chcesz, żebym wybrał cię świadomie i dobrowolnie.To był czas, kiedy z niejakim olśnieniem, pamiętam to dobrze, siedziałem na kanapie w pokoju, i sam w ciszy myślałem: czym jest Trójca Święta? czy naprawdę istnieje? Podważałem podstawowe dogmaty wiary, same fundamenty Katolicyzmu. Pamiętam, że to był bardzo niewinny, czysty, dziecięcy stan, kiedy w ciszy pojawiały się we mnie te pytania, kiedy patrzyłem w myślach na to, co dotychczas, może bezmyślnie, może nie do końca wiedząc, z czym mam do czynienia, wielbiłem czy czciłem. Mój umysł poza tym był raczej czysty, pusty, jakby spokojny, a ja przyjmowałem te pytania do siebie, i przynosiły mi one jeszcze więcej jakiejś jasności, jakby otwierał się mój umysł, jakby przynosiły one ze sobą do tego milczącego i cichego umysłu jasność, która go rozświetlała. Takie wrażenia pamiętam z tego dnia, gdy wieczorem siedząc na kanapie patrzyłem w sobie na te pytania. Oczywiście ksiądz mi odradzał takie postępowanie, wchodzenie w takie tereny. Pewnie mówił wtedy, że pewnych rzeczy się nie kwestionuje. Ktoś, kto kocha Boga i Go zna, dobrze czyni, gdy swego brata chce ustrzec przed zbłądzeniem. Ja jednak miałem swoje, i za tym swoim poszedłem. Upadł we mnie Kościół. Byłem sam dla siebie, w swojej "szklanej cebuli", w przezroczystym więzieniu, iluzji szatana. Miałem swoje "szukanie Boga", a raczej "szukanie Prawdy". Trwało to około sześciu lat. Przez ten czas chodziłem do liceum. Moje zranienia, moje bóle i wady ciągle miały się dobrze, kwitły i mutowały. Nie mając żadnego pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, nie myśląc, po prostu dając się nieść chwili, prądowi przyjemności, którą na siłę jak najwięcej chciałem utrzymać, bo jak nie ma Boga, to orgia i hedonizm jest może zawsze najwyższym przykazaniem, jedynym sensem życia, jedynym możliwym kierunkiem, do przyjemności, większej, trwalszej, od bólu, od prawdy, od rzeczywistości; i tak było, choć zawsze, albo prawie zawsze, pielęgnowałem i zachowywałem pamięć o swoim bólu, o swoich problemach, i nigdy przenigdy nie chciałem się wyrzec tej pamięci, mojej ostoi, mojego kontaktu z faktami, z tym, co na pewno jest. Musiałem mieć jakieś instynktowne czy naturalne przekonanie, że ten ból jest kompasem, który wskazuje, co jest prawdziwe, a co jest iluzją i bajaniem w obłokach, czy też po prostu chwilową czynnością, która przesłania stan mojej duszy. Nie było w tym nic z sadomasochizmu, po prostu życie pokazywało, że często oszukiwałem siebie i przez to również innych, błądząc po omacku, zamiast osiąść w sobie. Ten ból był równocześnie potrzebą wyleczenia, i tak pokazywał i przypominał, gdzie jestem. Myślałem, że szukam prawdy, ale dopiero później dane mi było poznać, a może tylko sobie przypomnieć, że prawdę to my znamy, ale na swój rachunek lubimy od niej uciec i pobawić się w Boga na swoim małym, kwadratowym podwórku, które nigdy nie było i nie będzie naszym tworem. I tak właśnie, nie mając pojęcia, i nawet specjalnie się tym nie przejmując, ignorowałem sygnały wzywające do dorosłości, zapominałem siebie w pędzie do przyjemności. I przyszło słowo od mojej mamy, która była moim opiekunem, że trzeba iść na studia. I tak wywarła na mnie wpływ, i tak poszedłem na studia. Jak żadne mi nie pasowały, żadne nie "pociągały" mnie, w żadnym mieście na żadnym wydziale, to w "zapadłej dziurze", w najmniej, wydawać by się mogło, prestiżowej szkole, bo w samym Oświęcimiu, zapisałem, a raczej zapisaliśmy mnie, na filologię angielską. To były kolejne trzy lata. Końcówka tego czasu to był istny rock-and-roll. Kwas, zioło, wypad do szamana. Przede wszystkim jednak jeszcze więcej myślenia niczym w niczym, życia w bańce utkanej z piekielnych iluzji uszytych bólem i strachem przed miłością i przebaczeniem. I Pan w Swojej Miłości postanowił, że zakończy te moje godne politowania, żałosne próby doświadczenia "czegoś więcej". Pan postanowił, że spotkam na chodniku panią Ulę, której córkę spotykałem, i którą również dane mi było zranić, innymi słowy, wymieszać nieco mego bólu z jej własnym; człowiek, który nosi takie okaleczenia i przecież nie może się zmierzyć i sam wyleczyć swego bólu będzie nim dla drugiej osoby. Dokładnie tam, gdzie ma zranienia, dokładnie tam będą jego braki dla drugiej osoby, braki współczucia, braki miłości, braki zrozumienia. Dokładnie w tym samym, czego mu brakuje przez jego historię, zawiedzie drugą osobę. Pan tak postanowił, że po owych sześciu latach, i po części roku poza dalszą edukacją lub stałą pracą, bo po studiach w wakacje pojechałem do Irlandii, do krewnego znajomej mojej mamy, przepracowałem trzy miesiące, w pewnym sensie straciłem pracę, a w pewnym zrezygnowałem z niej, po czym chciałem się zabić, ale nie wyszło, bo zabrakło sił- po tym czasie, kiedy znalazłem się znów w domu, i znów mama pchnęła mnie do zrobienia czegoś ze swoim życiem, tym razem pod skrzydło psychoterapeutki, spotkałem panią Ulę na chodniku, a w zasadzie ją wypatrzyłem, i chciałem przeprosić, porozmawiać, tym razem być "na czysto", bo znów zacząłem myśleć i rozmawiać z jej córką, i chciałem wpierw przed nią wystąpić, powiedzieć jej o tym, zapytać o zgodę, jak dżentelmen. I to było koniec Kornela bez nadziei, ponieważ pani Ula wyciągnęła kartę nie do przebicia: Jezusa Chrystusa. Pani Ula pokonała we mnie wszelką siłę i przywróciła mi boską bezsilność, powaliła na łopatki resztki oporu i prób samopomocy i samoleczenia. Jak się później pokazywało, nie do końca, ale w rzeczywistości to już był koniec tego żałosnego, bo kompletnie nierealnego tworu "Kornel". I nie było tu miejsca na żal, pretensje czy frustracje towarzyszące przegranej, bo to była wygrana. To było zwycięstwo Boga żywego. I tyle w temacie "oświecenia". Pani Ula zadała mi jedno pytanie: czy wierzysz, że On może cię wyleczyć? Moje serce było już w tym czasie gotowe i wydobyło się ze mnie ciche "tak". Moja dalsza historia to świadectwo Bożej miłości i nieprzerwanego czasu łask i opieki i troszczenia się o mnie, załatwiania dla mnie spraw, rozwiązywania problemów i zaspokajania potrzeb wprzód, zanim jeszcze zdążę o nich pomyśleć. Chwała Panu! Bóg nie umarł, Jezus żyje!
  13. [videoyoutube=] [/videoyoutube] - dokument o tym, że psychiatria nie ma podstaw naukowych, a leki wywołują to, co w założeniu mają leczyć.
  14. [videoyoutube=] [/videoyoutube] - dokument o tym, że psychiatria nie ma podstaw naukowych, a leki wywołują to, co w założeniu mają leczyć.
×