Dziękuję wszystkim za odpowiedzi. Otóż wiem, że osoba, o której wczoraj pisałam - moja mama, bo znajomych już praktycznie nie mam (chyba z własnego wyboru, a może "choroby"), nie chce mojej śmierci ani nikt inny, ale ja już wysiadam po prostu, sama z sobą nie daję sobie rady i wyobrażam sobie co ona czuję ciągle słysząc moje narzekania, płacz bez powodu (wg niej) bądz nieodzywanie się cały dzień. Cieszę się, że tu trafiłam, ale czasami jak czytam, że ktoś choruje 10-20 lat, to jestem przerażona, bo ja nie chcę tak żyć, bo to dla mnie nie jest życie, a wegetacja. Przynajmniej w moim przypadku. Wydaje mi się, że już dawno umarłam od środka. Na niczym mi nie zależy, niczym się nie interesuję, nic nie czuję oprócz lęku poczynając od samego rana aż do wieczora i tak w kółko. Jakbym była pusta w środku, skamieniała i nie miała nic do zaoferowania temu światu. Nie wiem co mam ze sobą począć. Psycholog mówiła mi żebym rozmawiała, ale z kim mam rozmawiać? Jedynego znajomego, który wie z czym się męczę nie zagłebiam za bardzo w to co naprawdę czuje, bo chyba bym tylko przestraszyła chłopaka, a moja mama wczoraj właśnie powiedziała mi, że ma juz dosyć mojej choroby, więc już nie będę się skarżyć, tylko dusić wszystko w sobie jak to było całe życie. Moja mama zawsze powtarzała, ze pochodzi ze wsi, a raczej zabitej kolonii, jej rodzice byli rolnikami i od świtu do nocy pracowali na polu i nie mieli czasu na jakiekolwiek rozmowy z nią, więc oczekuje, że ja nie będę miała również takiej potrzeby. Przez mój stan musiałam zrobić przerwę w studiach, bo nie mogłam stać na nogach, cała się trzęsłam i ciągle wymiotowałam. W pazdzierniku dochodzę do nowej grupy, co mnie jeszcze bardziej przeraża. Muszę znaleść jakąś pracę, a ja tylko kupuję gazetę, ale nigdzie nie dzwonię, bo po prostu się boję, no i nie wierzę w siebie, że jeszcze cokolwiek potrafię. A jak nic nie robię, to gryzą mnie straszne wyrzuty sumienia i poczucie winy, że jestem życiową niedołęgą, że kiedyś wszystko przychodziło mi z łatwością, śmiało kroczyłam przez życie i gdy nawet coś mi się nie udawało, nie bolało tak jak boli każdy upadek teraz.
Byłam już na terapii, trafiłam na nią dopiero po wizycie u 6 psychiatrów i rocznej tułaczce po gabinetach. Owszem rozjaśniło mi się wiele kwestii, znów uwierzyłam, że ktoś może mnie lubić i potrafię egzystować w grupie. Ba, nawet przez okolo 3 tygodnie byłam ZUPEŁNIE wolna od lęków, czułam się cudownie, jak nowonarodzona. Jednak przy pierwszym większym stresie wszystko prysło i jest jak jest.
Przepraszam, że się tak rozpisałam, ale nie mam komu o tym powiedzieć, więc coś może to da jak tu od czasu do czasu wyleję swój ból.