No to teraz ja.
Powiedzmy, nie wdając się w szczegóły że miałam ciężki rok. Taki,że obiektywnie mam prawo być smutna, przybita, mieć wszystkiego dość. Ale nie wiem czy przypadkiem nie posunęłam się już o krok dalej. Straciłam wszystko na czym mi zależało. No ale zdarza się, wiem, trzeba żyć dalej. Tylko że ja nie mam siły. Dziś jestem z siebie niesamowicie dumna bo odkurzyłam pokój. Nie wyobrażacie sobie jaki to był dla mnie wysiłek, nie chodzi o to że powierzchnia wielka ale zmuszenie się do wyjęcia odkurzacza z szafy, podłączenie do gniazdka, włączenia przełcznika i chodzenia z nim po pokoju a póżniej wyłączenie go i schowanie. Jejku. Przecież wydawało mi się ponad siły. Tak jest ze wszystkim-umycie głowy, odpisanie na sms-a, umycie kubka, uśmiech, zakupy, nawet włączenie komputera. Najlepiej mi jak siedzę nie robiąc nic. Na to starcza mi sił. Poza tym nie jem. Tzn jem, bo wiem że trzeba ale nie czuję głodu. Czasami dopiero jak zaczyna mi się kręcić w głowie i robić ciemno przed oczami to stwierdzam że muszę sobie coś jednak kupić. I ciągle chce mi się spać tak strasznie, ze na wykładach leżę na ławce. To dziwne bo mimo że jestem taka zmęczona wcale nie jest mi łatwo zasnąć, zasypiam ok 2 w nocy, nie umiem wcześniej a później za nic nie mogę wstać, notorycznie wszędzie się spóźniam. Nie cieszy mnie nic, to co kiedyś wydawało się sensem dziś nie zasługuje na miano powodu do wstania z łóżka. Poza tym wszystko mnie drażni, denerwuję, krzyczę na wszystkich złoszczę się. Sama nie wiem czemu, nie chcę się tak wcale zachowywać. I płaczę. Codziennie. Z byle powodu. Po prostu idę sobie ulicą i zauważam ze po policzkach płyną łzy. Ot tak. Czasami myślę ze muszę wziąć się w garść, myślę że od jutra będę inna... Ale nie umiem. I jeszcze te zawroty głowy, osłabienie, ból głowy, klatki piersiowej, duszności, myślę czasem że umieram, boję się ale bardziej przeraża mnie to że coraz częściej sądzę że tak byłoby lepiej, tylko rodziny mi żal. Najgorsze jest to, że ja nie widzę wyjścia z tej sytuacji, nie widzę nadziei, wydaje mi się ze nikt i nic nie jest w stanie mi pomóc, że tak już będzie zawsze, że już nigdy nie odzyskam tej "iskierki" (tak mnie widzą teraz ludzie, pytałam się koleżanki czy zachowuję się inaczej, powiedziała, że tak bardzo "przygasłam") Nie chcę być taka mam już tego tak bardzo dość, ten smutek już chyba płynie mi w żyłach razem z krwią, czuję go wszędzie i zawsze, jest nie do wytrzymania. Nie daję już rady. To nie jestem ja. Kiedyś byłam taka silna, mówiłam że nic nie jest w stanie mnie zniszczyć, załamać, nie było osoby która by tak nie uważała. Nigdy życie mnie nie oszczędzało ale zawsze wychodziłam zwycięsko, wzbudzałam tym podziw. A teraz? Teraz wzbudzam tylko litość. Taka inna byłam, taka uśmiechnięta.
Czy to minie samo? Czy taki smutek może sam zniknąć. I czy kiedyś będę dawną "najmniejszą"?