Skocz do zawartości
Nerwica.com

mili

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez mili

  1. Witam. Jestem tu nowa, już od jakiegoś czasu zaglądam na to forum, ale dopiero teraz mam odwagę coś napisać. Muszę się komuś wyżalić...wreszcie wyrzucić TO z siebie . Wiem, że może właśnie tu znajdę przynajmniej częściowe ukojenie wewnętrznego bólu. Nie wiem co tak naprawdę mi dolega...sądzę, ze to depresja. Ten stan beznadziei i braku sensu w życiu trwa u mnie jakieś 10 lat. Dziś była kulminacja smutku, który siedzi gdzieś głęboko w moim sercu. Cały dzień płakałam...nigdzie nie wychodziłam, bo bałam się ludzi. Nie wiem co się ze mną dzieje...nigdy wcześniej nie było tak źle jak dziś. Coraz częściej myślę o skończeniu wreszcie tej udręki…mam serdecznie dość już życia i ciągłej walki o kolejny dzień. Nie mam już siły… czuję pustkę…nienawidzę samej siebie. Zawsze uważałam, że jest ze mną coś nie tak …inna niż wszyscy. Zamknięta w sobie, małomówna, nie pytana nie odpowiadałam. Sami osądzicie. Oto moja historia. Odkąd sięgam pamięcią było coś nie tak. Może sama przyciągam nieszczęścia, nie mam pojęcia. W wieku 7 lat miałam w domu wybuch kuchni kaflowej, na szczęście nic bardziej poważnego się mi i mojemu rodzeństwu nie stało oprócz niewielkich oparzeń. W podstawówce zawsze się w jakiś sposób izolowałam, nigdy nie byłam osobą wygadaną, zawsze zakompleksiona co rzutowało na moje relacje z otoczeniem. Gdy miałam 13 lat, moja mama zachorowała na nowotwór złośliwy. Jej choroba trwała 2 lata…ciężkie lata, jedno wielkie cierpienie. Musiałam już wtedy stać się dorosłą osobą, podejmować decyzje czasem bardzo trudne…nawet dla osoby dorosłej. W szkole stwarzałam pozory, że nic się nie dzieje. Z jednej strony nauka w szkole a z drugiej w domu opieka nad chorą. Musiałam nauczy się gotować, sprzątać płacić rachunki i jednocześnie być pielęgniarką. Do tego zawsze radosną i energiczną, w ukryciu tylko jak miałam chwilę płakałam. To były straszne dwa lata. Do końca sadziłam i modliłam się o cud, którego nie było. Nie było mi obce spanie w szpitalu. Do końca byłam przy mamie, nawet odwożąc ją do prosektorium. Miałam wtedy 15 lat. Po śmierci jej, świat się zawalił. Do tego „sympatyczni” sąsiedzi zapraszali tatę na picie. Na domiar „dobrego” sąd i przyznanie kuratora mi i rodzeństwu, nowa szkoła o dość wysokim poziomie nauczania. A ja …mhm…nie potrafiłam się już odnaleźć w nowej rzeczywistości. Coś straciłam ..w szkole nikt nie wiedział o tym, że jestem półsierotą. Wychowawczyni dowiedziała się dopiero w 3 klasie liceum. Dobrze wszystko ukrywałam …płakałam w ukryciu. Wtedy też próbowałam odebrać sobie życie, ale chyba mój brak odwagi lub jakaś wyższa siła nie pozwoliła połknąć pigułek, a może myśl …że rodzeństwo sobie nie poradzi i dla nich muszę żyć. Skończyłam szkołę i wyjechałam na studia. Od zawsze wmawiano nam ( mi i rodzeństwo), że do niczego się nie nadajemy, jesteśmy tępi, gorsi od innych. Tak nas zawsze rodzinka traktowała. Jestem osobą która nie lubi się kłóci …lubię spokój…błogi spokój. Sam wyjazd na studia również był dla mnie ogromnym przeżyciem. Zaczęłam studia bardzo daleko od domu…zaryzykowałam, bo chciałam coś osiągnąć i pokazać innym że jednak stać mnie na wiele. Tu się odnalazłam…nowe miasto i ludzie ..mieszkanie w akademiku. Szkoła przetrwania…czasem i dosłownie. Ale niestety powracały lęki i straszne sny, które towarzyszą mi do dziś. Sny, które powodują, że staję się roślinką. Skończyłam niedawno studia…ostatnie pół roku było koszmarem. Sny wyprowadzały mnie dosłownie z normalnego życia...nic wtedy nie chcę, czuję pustkę…kołatanie serca i rozmyślanie o mamie i śmierci. Nie boję się jej bo widziałam każdy jej etap. Wiem, że jestem zdolna do wielu rzeczy, ale hamuję to w sobie. Z jednej strony duża złość i agresja a z drugiej strony dobroć. Dodatkowo, sadziłam, że wreszcie będę szczęśliwa, ale człowiek do którego coś poczułam …zniszczył to. Mam cele, do których próbuje dąży, ale im więcej kłód pod nogami i upadków tym trudniej jest mi się podnieść. Czuję tylko pustkę i beznadzieję, na dzień dzisiejszy nic nie wiem i to mnie przeraża. Najzabawniejsze z tego, że moja „inność” polega również na tym, że bliżej mi charakterem do mężczyzn niż do kobiet. Co niektórzy twierdzą, że jestem twarda, choć nikt tak naprawdę nie wie, że się boję wszystkiego. Wiem, że muszę się leczyć tylko nasuwa się kolejne pytanie: wybrać psychologa czy psychiatrę.. i czy to depresja? Jeśli znajdzie się choć jedna osoba, która przeczyta moje wynurzenia…to dziękuję i proszę o radę. Czy naprawdę jestem już totalnym zerem nic nie wartym ??.... PS. Jeśli źle umieściłam wątek to przepraszam z góry
×