Hej, jestem nowy tutaj. Nie wiedziałem, gdzie napisać (ciężko mi sklasyfikować swój problem, a u specjalisty nie byłem).
Nie wiem od czego zacząć. Najprościej mówiąc, to załamałem się. Od miesiąca wpadłem w marazm - poza czasem na uczelni potrafię całe dnie przeleżeć gapiąc się bezmyślnie w ekran telefonu (za co mi wstyd). Najgorsze są poranki - czuję duży stres i lęk, aby wstać z łóżka. Potrafię przedłużać swoje wyjście nawet o kilka godzin - a czasem zwyczajnie stwierdzę, że wgl nie ma sensu dnia rozpoczynać (oczywiście, jak nie mam zajęć na uczelni, a jak mam, to na siłę się zmuszę). Zaniedbałem siebie fizycznie i psychicznie. Nie radzę sobie z stresem - potrafię w przypływie złości niszczyć rzeczy, np. rzucać telefonem (raz nawet zrobiłem z nim dziurę w drzwiach...), niszczyć szklane rzeczy, a zdarzała się nawet przemoc na matce i siostrze (wiem, to złe, choć one też nie są święte). Drugi sposób na radzenie sobie z emocjami, to jedzenie - przejadam stres w efekcie przytyłem dobre +15kg (ile dokładnie nwm - nie chce wchodzić na wagę, aby nie załamywać się jeszcze bardziej). Często nie mam sił dbać o higienę - cały jestem zarośnięty, zdarzało się, że nie miałem sił się umyć i śmierdzący przychodziłem na uczelnie, za co mi cholernie wstyd. Już nie mówię o płaczu z bezsilność, bo to już rutyna.
Coś we mnie pękło...
A czym jest to spowodowane? Moimi studiami i tempem pracy, który sobie narzucałem. Na studiach mam stypendium za dobre wyniki, uczyłem się dużo, dyktowałem sobie wysokie tempo pracy - w życiu głównie uczelnia i nauka oraz brak przyjaciół. Obecnie nie mam motywacji do nauki, a na samą myśl, że przewalę ten semstr (nic się nie uczę, że względu na swój stan), to aż łzy mi się cisną... Zniszczyłem wszystko na co tak ciężko pracowałem.
Czuję się roztargniony. Mam 22 lata, a wypaliłem się studiami (a właściwie swoim perfekcjonizmem). Obrzydzają mnie fałszywi ludzie z roku, prowadzący i wszystko co jest wpisane w studia (sesja, zaliczenia). Przychodziłem na studia z ideałami uczciwości i konsekwencji - a napotkałem cwanictwo, układy, kontakty z starszymi rocznikami i głupie uśmieszki, gdy noga się podwinie. I właściwie w to co wierzyłem dawno już prysło i została gorycz.
Czuję potrzebę rozpoczęcia normalnego życia - znalezienia pracy, dziewczyny, odłożenia kasy na remonty w domu, albo mieszkanie. Ale boję się porzucić studia (jestem na drugim roku) - chyba, że przez swoją głupotę sami mnie wyrzucą...
Czuję się samotny w życiu - chciałbym poznać dziewczynę, która będzie wsparciem dla mnie w życiu, kogoś dla kogo będę mógł się starać, ktoś kto będzie mnie witać, gdy przyjdę do domu... Choć wiem, że w obecnym stanie nie ma sensu na związek, bo byłbym tylko balastem.
Okazało się, że większość znajomości w moim życiu było interesownych - duża część ludzi odeszła z mojego życia (bo praca, studia w innym mieście) - nie zależało mi na tych relacjach, bo nie były one niczego warte. Mam 2 dobrych kumpli - z jednym słaby kontakt i często mam wrażenie, że nie rozumie moich problemów, a drugi częściej odpisuje (znajomość tylko internetowa) i stara się dać wskazówki, abym wyszedł na prostą. W domu na wsparcie nie mam co liczyć - tematy gorszego samopoczucia, to temat tabu i nie można go poruszać, bo rozmowa skończy się rzucaniem k*rwami.
Po co piszę to tutaj? Czego oczekuje? Właściwie sam nwm, może jakiegoś zrozumienia, wsparcia...