Mam nerwicę natręctw i nie mam siły już sobie z nią radzić. Wczoraj w nocy miałem apogeum wszystkiego. Tego posta traktuję jako koszmar, który muszę z siebie wyrzucić.
Moje natręctwa to głównie zboczone myśli - kiedyś miałem natręctwa co do homoseksualizmu, pedofilii wcześniej myślałem że jestem opętany, teraz mam coś najgorszego na co tylko mój chory mózg mógł wpaść - czyli jakby to było z moją matką. Porażka. Reszta przy tym wysiada.
To była koszmarna noc, było gorąco i duszno - natręctwo wracało - ja się przed nim broniłem, robiłem wszystko co się tylko da żeby o tym nie myśleć. Potem płakałem, krzyczałem bo tego nie dało się zablokować. Później musiałem się masturbować - ciągłe myślenie o seksie - nawet tak ohydnym, sprawia że trzeba się wyładować - oczywiście wtedy robiłem wszystko żeby tylko nie myśleć o tej zboczonej sytuacji - filmy, gazety - nic. Bo to wraca i wraca, kuje i psuje całą zabawę - zamienia uroki tego sportu w coś co co zamiast być przyjemne staję się torturą psychiczną. Wolę nawet nie myśleć co będzie, kiedy będę z dziewczyną.
Kiedy skończyłem, próbowałem zasnąć. Oczywiście mi się nie udało. Natręctwa zaczęły mi się mieszać w głowie razem z innymi obrazami lasek z świerszczyka. Taki miks - jak czekolada pomieszana z drobno potłuczonym szkłem. To było nie do wytrzymania mój umysł był za słaby - zacząłem się poddawać. Hormony buzowały. Ciało przestało mnie słuchać. Kolejne chore myśli - że to nie jest natręctwo ale moja fantazja erotyczna, zwykła fantazja która minie jak każda inna kiedy się do niej "zwali". Wiedziałem , że to wszystko g*wno prawda. Że potem będzie już tylko gorzej. Ale po pół nocy walki ze samym sobą miałem to gdzieś. Chciałem tylko przestać myśleć o natręctwach. I zrobiłem to. Boże , jakie ja do siebie czułem obrzydzenie. Po orgazmie byłem kompletnie oszołomiony. Czułem ,że złamałem barierę. Że zrobiłem coś z czym nie mogłem się pogodzić. Coś w brew sobie. Potem przez jakieś 20 minut miałem spokój. Nic nie czułem byłem pustą muszlą. Później kolejna masturbacja - znowu spokój. Wtedy zorientowałem się że nie mam już żadnych zahamowań. I opamiętałem się , że nie mogę tak dłużej , że straciłem nad tym wszystkim kontrole. I zacząłem się bać - o siebie - o to co się stanie ze mną w przyszłości. Bałem się o rodzinę, o mamę, o swoje dzieci. Nie wybaczył bym sobie gdybym kiedykolwiek zrobił im krzywdę.
Rano czułem się niczym - zboczonym niczym. Najgorszą z istot. Natręctwa nasilały się przy każdym, przypadkowym spojrzeniu - nie tylko na matkę, ale nawet na jakąś jej rzecz, albo ubranie. To były psychiczne tortury - do tego dołączyło się fizyczne tłumione lękiem podniecenie. Obrzydliwe. Tego ranka chciałem ze sobą skończyć. Ale jak widzicie tego nie zrobiłem. Cały czas mam nadzieję, że z tego da się wyleczyć. Powiedziałem już rodzicom o mojej chorobie. Tyle ile musiałem - że to nerwica i potrzebuje psychologa. Treści swoich natręctw nie zdradzę im nigdy. Mają dosyć zmartwień, to by ich dobiło.
Tych natręctw nie da się zaakceptować - każda próba ulegania sprawia tylko, że jest jeszcze gorzej. Pierwsza spowodowała nawrót natręctwa po kilku latach - w dużo silniejszym stadium. Ta jest druga. Nie mam pojęcia co będzie dalej. Na pierwszą wizytę do psychologa idę w środę - to za niecałe dwa tygodnie. Cały czas mam wrażenie , że to mi nic nie pomoże. Że jestem zgubiony.
Mażę o tym żeby mi przeszło - chciałbym żeby było tak jak dawniej. Chciałbym normalnie przytulić się do mamy, bez żadnych chorych skojarzeń. Chciałbym żyć normalnie - w harmonii ze swoim ciałem i zaliczyć swój pierwszy raz bez natręctw - tak żeby go zapamiętać jako coś pięknego a nie jak najgorszy koszmar.