Skocz do zawartości
Nerwica.com

Reszka.1978

Użytkownik
  • Postów

    11
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Osiągnięcia Reszka.1978

  1. Dzień dobry Bengazi, nie wiem co Ci odpowiedzieć. Każdy chyba radzi sobie inaczej, jedni czytają, inni oglądają jakieś filmy, jeszcze inni wychodzą na dwór, ćwiczą itd. Jeszcze inni korzystają z pomocy specjalistów, leków, niektórzy księży. Ile osób tyle metod. Chyba nie ma uniwersalnej metody. Ja ze swoimi lękami i panikami sobie ostatnimi czasy w ogóle nie radzę. Tłumię je tylko ziołowymi lekami, a zastanawiam się nad wizytą u psychiatry, bo czuje, że w końcu się wykończę psychicznie i fizycznie. Też boje się pracy. Obecnie pracuję bardzo dorywczo, w zasadzie mogę o sobie powiedzieć, że jestem bezrobotna, bo częściej jestem w domu niż pracuję. I też boje się iść do pracy, ale z nieco innych powodów. Mianowicie ja boje się, czy też nie bardzo chcę iść do takiej stałej pracy 8 czy 12 godzin, bo nie będę mieć wtedy czasu dla siebie, swoich zainteresowań... no taki trochę Niebieski Ptak ze mnie. I z jednej strony strasznie bym chciała mieć normalną, stałą pracę, bardziej dokładać się do życia niż te grosze które zarabiam i przynoszę, a z drugiej strony właśnie o... No i dochodzi to, czy sobie poradzę w tej pracy, jest lęk właśnie, że nie dam rady, że się nie nauczę, że nie sprostam wymaganiom. Jestem dokładna, ale dość wolna i boje się, że nie dam rady w żadnej robocie w której wymagana by była szybkość. Pamiętam jak zatrudniłam się w MarcPolu i pracowałam na wędlinach i nabiale i autentycznie nie wyrabiałam, bo trzeba było szybko, a ja jeszcze nie znałam kodów i wolno mi bardzo szło. Wiem, że pewnie byłoby potem lepiej, ale niestety mnie zwolnili jako nową (zamykał się jeden z ich sklepów i przeszli ludzie więc nie byłam potrzebna). Jakiś czas później w ogóle przeczytałam, że firma upadła. Więc np. bardzo boje się pracy np. na kasie w sklepie. Nie dość, że odpowiedzialność finansowa, to jeszcze robota niejako na akord. A prawdę mówiąc nie mam pojęcia czy nadaje się do innej roboty. W swoim wyuczonym zawodzie nigdy nie pracowałam, poza kilkoma zleceniami wykonanymi dla znajomych i po niemal 20 latach, nie mam tak naprawdę czego szukać na rynku w swoim zawodzie. W sumie moim marzeniem byłaby praca w bibliotece, ale do tego potrzeba odpowiedniego wykształcenia, którego nie posiadam. Ja od rana znowu walczę ze swoimi panikami. Dzisiaj rano dopadła mnie myśl taka, że nie będę mogła włożyć mamie do trumny drobiazgów które by pewnie chciała mieć i które ja chciałam jej włożyć, bo mama chce być skremowana. Tak więc kolejny dzień myśli o śmierci mojej rodzicielki, kolejne złe myśli, kolejne schizy, myśli czy to co czuje to tylko nerwica, czy złe przeczucia. Podobno są osoby które przeczuwają śmierć - nawet dzisiaj poczytałam o tym trochę na necie, no i oczywiście się nakręciłam... Cały czas myślę o tym, że zwierzęta wyczuwają śmierć, chorobę, wypadki, a moja psica teraz jest spokojna, śpi koło mnie, a jak mama jest w domu, to jest właśnie taka nieswoja, popiskuje, kręci się. Daje łapę mamie żeby jej dawała smakołyki, ale w sumie u mnie tak nie żebrze. Wiem, że może odczuwać moje uczucia i moje niepokoje, ale lęk jest, że psica też coś wyczuwa i się nakręcam. No i właśnie boli mnie brzuch, mrowieje twarz, kark, chce mi się płakać, nawet te ziołowe leki nie pomagają, jestem cała roztrzęsiona... Jednocześnie teraz wyszło słońce i te moje lęki wydają mi się takie głupie i nieprawdziwe, ale trzymają się mnie bardzo mocno, wczepiły się we mnie pazurami i wydaje mi się, że jest coraz gorzej... Pozdrawiam
  2. BlackAngel, jestem także dumna z Ciebie że udało Ci się te lęki przezwyciężyć. Najgorzej jak gadzina się dorwie w miejscu publicznym i człowiek ma ochotę uciekać, wyjść z siebie i stanąć obok, a w ogóle krzyczeć, płakać i nie wiadomo co jeszcze. I jeszcze lepsza wiadomość, że serducho w porządku. Jeden nerw odszedł - tak wiem, że to nie tak łatwo, ale zawsze coś Przechodziłam to samo, zanim zostałam zdiagnozowana, że wszystkie "choroby" i dolegliwości jakie miałam to tylko i AŻ nerwica. Nieszczęśliwa owszem jest, bo wspaniale jest mieć ludzi, którzy nie pogonią w diabły i nie wyśmieją tego co się mówi, a co dla nas jest przecież ważne i poważne. Przykro mi, że dopadło Cię to cholerstwo i nie chciało odpuścić. Takie wykończenie psychicznie i fizyczne jednocześnie, jest gorsze niż jakby człowiek przekopał ogródek, albo przerzucił kilka worków z węglem czy ziemią. Za słownictwo nie masz co przepraszać, chyba że regulamin jest bardzo surowy. Czasem człowiek ma po prostu ochotę i potrzebę bluzgać i to dużo gorszymi epitetami niż nazwa choroby. Mnie rano dzisiaj znowu po obudzeniu dopadło to paskudztwo, a wieczór jak było widać, był nawet w miarę spokojny. Natomiast rano znowu z atrakcjami, drętwieniem twarzy, sztywnością pleców i karku, kołataniem serca, bólem brzucha i myśli czarne nachodziły wbrew woli, że będę musiała przeprowadzić się do ojca i ciotki jak mama umrze - tak jakby za chwilę miała to zrobić. A za moment znajoma już, a jednocześnie kompletnie myśl, że może to i dobrze jakby już odeszła, bo by mi nerwy przeszły. I ledwo powstrzymywany płacz, bo to nie moje myśli, przecież ja tego absolutnie nie chcę. I te gorąco, paniczny strach itd. A jeszcze dzisiaj miałam wizytę u dentysty, więc jechałam jak na jakieś tortury, ścięcie i w ogóle w autobusie myślałam, że mnie coś trafi za chwilę. Patrzyłam na ludzi i tak sobie myślałam, że o normalne życie wokół się toczy, a mnie się coś takiego przytrafiło i tak potwornie mi źle. U dentysty było jakoś całkiem spokojnie, myślałam, że będzie dużo gorzej, ale dałam radę. Idąc do autobusu przechodziłam koło kościoła i jakoś taka modlitwa mnie naszła do Matki Boskiej o długie życie dla mamy itd. I powiem szczerze, że jakoś tak po powrocie do domu jeszcze mnie potelepało, ale wzięłam Valused i trochę się wyciszyłam. Tylko właśnie miała poczucie jakby mnie coś przejechało, taka przeżuta i wypluta. Zimno mi też strasznie było. Teraz mnie tylko taka myśl czarna nachodzi na noc: a co jeśli ten spokój to wymodlony, a Matka Boska mi mamę zabierze za chwilę, dziś, jutro za tydzień? I niby nie panikuję, ale myśl ta mnie nie opuszcza. Kiedyś byłam religijna na swój sposób i bardzo często się modliłam, ale jak moja mama zachorowała na raka, a ja modliłam się by była zdrowa, to przestałam to robić, bo się bałam, że moje modlitwy przynoszą odwrotny skutek. I teraz czuje niepokój z powodu tej czarnej myśli, boje się co jeśli ta myśl/modlitwa pod kościołem przyniesie pecha, a jednocześnie nie mam żadnych fizycznych objawów, zero kołatania serca, mrowień, drętwień i innych dolegliwości. Nie potrafię tego dokładnie opisać i nie wiem czy ktoś tak miał.I trochę się nakręcam tą myślą, a jednocześnie właśnie czuje się jakaś pusta w środku, jakaś wypompowana. O, to chyba mniej więcej dobre określenie tego jak się czuję. I wstyd mi to pisać, bo wiem jak głupio to brzmi, ale mam wrażenie dziwaczne, że ta pustka, wypompowanie, fizyczny spokój (brak tych wszystkich fizycznych manifestacji organizmu) to tak jakby mi jakoś jak zsyłana - wiem jak to brzmi, ale nie potrafię opisać tego co w tej chwili czuję... I jeszcze moja psica jakaś taka niespokojna jest, a zwierzaki podobno wyczuwają... więc myśli mi się kłębią nieprzyjemne i jest niefajnie. Pozdrawiam Was wszystkich i spokojnej nocy życzę.
  3. Człowiek_z_księżyca bardzo Ci dziękuję, już zabieram się do lektury W tym tekście co podałeś, jest dużo, dużo prawdy, dzisiejsza rozmowa z Wami, Wasze pomocne i dobre słowa, a także chwila w której próbowałam ubrać w słowa moje myśli, które chciałam napisać do znajomej z neta (w końcu i tak tego nie wysłałam), to jakoś zaczęłam jakby logicznie myśleć, przyszła ta racjonalność i nawet się odrobinę wyciszyłam. Nie całkowicie i nie mam pojęcia na jak długo, ale przynajmniej nie telepie się jak w febrze. Bo kurde co ja tu odwalam w ogóle? Jakieś dzikie jazdy mi się robią, chociaż nie mam ku temu powodu. Nie zmienię przeznaczenia choćbym nie wiem jak zaklinała rzeczywistość, mogę się tylko modlić, by mama była w moim życiu jak najdłużej, by dane mi było cieszyć się nią jak najdłużej się da. Szczerze, to trochę w tym złapaniu logiki pomogła mi myśl w sumie smutna. Ile osób nie miało tej szansy co ja. Ilu osobom bliscy i najbliższe osoby umarły z powodu tej strasznej choroby jaką jest rak i to w ciągu kilku tygodni czy miesięcy. Moja mama jest zdrowa! Choroba była tylko epizodem. A ta moja znajoma w sumie dodaje otuchy, chociaż sama całkiem niedawno pochowała męża. To było troszkę jak policzek, ale odrobinę pomogło. Nadal jestem niespokojna, nadal jest źle, ale chociaż na chwilę odzyskuje moje myśli. To ja schizuje, z irracjonalnych tak naprawdę powodów, a ona by pewnie chętnie się ze mną zamieniła chociaż na chwilkę, żeby mieć tylko takie problemy. I wiem, że jest mnóstwo takich osób, choćby żona i córki świętej pamięci pana Adamowicza. Wiem, że jest droga przede mną, że się nie uzdrowię w kilka minut i za chwilę paniki mają ogromne szanse wrócić. Jako nerwicowiec wiem, że jak już tąpnie, to tak łatwo nie odpuści i wiele takich ataków przede mną, a czuję, że tym razem sama sobie nie poradzę. Więc nie zapeszam. Pozdrawiam i spokojnej nocy nam wszystkim życzę
  4. Nieszczęśliwa, bardzo Ci dziękuję za Twoje słowa. Niewątpliwie pomagają. Z mamą mieszkam więc akurat jestem z nią niemalże non stop. I cieszę się każdą chwilą. I powiem szczerze, że pod pewnymi względami i myślami jesteśmy do siebie podobne, bo ja właśnie w tej chwili nie pracuję tak naprawdę. Pracę straciłam, teraz pracuję tak bardzo dorywczo, że wiem, że jakby mamy zabrakło w tej chwili, to będę tą bezdomną, stracę mieszkanie itd. I podejrzewam, że w tym też tkwi powód moich lęków. Że bez mamy na dzień dzisiejszy sobie nie poradzę tak naprawdę. A fakt, że mieszkamy razem i jesteśmy ze sobą niesamowicie zżyte, bo mamy tylko siebie, też robi swoje. Nie oszukujmy się. Dziękuję raz jeszcze.
  5. Próbuję, ale to nie pomaga. Owszem nie myślę, ale uczucie niepokoju, strachu i np. ból żołądka czy pleców nie mijają i dlatego jest to takie męczące i nie dające wytchnienia nawet na chwilę. I właśnie o to chodzi Nieszczęśliwa. Nie mam właściwie żadnych uzasadnionych i prawdziwych powodów by to czuć. Owszem mama dawno nie była na kontroli, ale nic w gruncie rzeczy jej nie dolega. Jeśli już to mogę się tak czuć z powodu jej wieku. Ma 68 lat. Wiadomo że nikt nie żyje wiecznie, więc co tu kryć, może to któregoś pięknego dnia nastąpić. Jednakże to też nie jest do końca racjonalne, bo w rodzinie mamy wszyscy żyli długo. Odchodzili w wieku 85-92 lat. Moja babcia ze strony mamy, odeszła mając lat 75, ale tylko dlatego, że miała raka wątroby. Tak by pewnie jeszcze z 10 lat i więcej pożyła, jak jej siostry i prababcia. Więc naprawdę nie mam ku temu żadnych racjonalnych przesłanek, poza właśnie tym co czuje od tygodnia. I to przeraża jeszcze bardziej. Bo gdyby mama była ciężko chora, bałabym się na pewno panicznie (tak jak się bałam, gdy usłyszałyśmy z mamą diagnozę i nie wiedziałyśmy jak się sprawy potoczą), ale jakoś może uczyłabym się godzić z losem, byłoby jakoś inaczej, bo miałabym świadomość choroby i może nawet w pewnym sensie bym chciała by mama przestała cierpieć. No wiadomo jak to jest jak już choroba jest w stanie maksymalnie zaawansowanym i koniec jest bez mała kwestią tygodni czy dni. A w tej chwili to jest na logikę jedynie mój paniczny lęk, nie poparty żadnymi dowodami. I mam takie uczucie jakbym wieszczyła mamie los, jakbym przyciągała jakoś nieszczęście, czy właśnie że jest to przeczucie, szósty zmysł. Nawet kilka czy kilkanaście minut przez sekundę pojawiła się we mnie taka myśl, że może dobrze by było gdyby już to się stało. Przynajmniej byłoby po wszystkim i te lęki by się skończyły, chociaż niewątpliwie bym rozpaczała. I się rozpłakałam i zaczęłam się przeklinać, że to przecież tak jakbym życzyła mamie śmierci! A tak nie jest absolutnie! Wręcz przeciwnie, chcę by żyła jak najdłużej w pełnym zdrowiu i jak najlepszej sprawności. Bo nic nie stoi na przeszkodzie! I zaczęłam szeptem błagać mamę, boga i wszystkich o wybaczenie, bo wcale tak nie chciałam i nawet nie wiem dlaczego tak pomyślałam. To jest straszne.
  6. No właśnie my z mamą mamy w sumie doskonały kontakt i jesteśmy ze sobą bardzo zżyte, dlatego myśl o jej śmierci jest dla mnie przerażająca, ale to co czuję obecnie wykracza daleko poza racjonalność i zdrowy rozsądek. Moja mama też zachorowała na raka, osiem lat temu miała diagnozę i operację. Panicznie się bałam, że właśnie umrze, ale jakoś to przepracowałam sama ze sobą i dość szybko mi przeszło i nie potrzebowałam nawet żadnych leków. Teraz na logikę nie mam żadnych podstaw by panikować. Mamie na dobrą sprawę nic nie jest, nic jej nie dolega. Owszem ma swoje lata (68lat) i wiem, że nie będzie żyła wiecznie, że kiedyś ten dzień nadejdzie. Ale pochodzi z długowiecznej rodziny (85-92 lata kiedy odchodzili), więc jeszcze długo mogę się cieszyć jej obecnością w moim życiu. Więc naprawdę nie wiem ani skąd mi się to wzięło, ani czemu tak mnie trzyma. Pozdrawiam
  7. Pozwolę sobie na odpowiedź, bo akurat mogę coś w sumie pozytywnego powiedzieć i może troszkę pomóc. Możecie mieć biegunki, bóle jelit, żołądka właśnie z nerwów, może też to być najzwyklejszy w świecie zespół drażliwego jelita. Wbrew pozorom sporo osób na to cierpi. Moja mama to ma, ja to mam (u mnie na tle nerwowym). Są dni, kiedy jest normalnie, a są dni, kiedy lata się do łazienki po każdym posiłku, zaraz po obudzeniu, człowiek się boi wyjść z domu, że dopadnie gdzieś na ulicy. I u połowy pacjentów z tym zespołem, są zaburzenia nerwicowe lub depresyjne. No taki urok niestety wszystkich nerwów, depresji, lęków, złych myśli. Osobiście znałam kobietę, która miała tak, że w domu było wszystko w porządku, a jak tylko wychodziła z domu i musiała przemieścić się gdzieś dalej, to zaliczała po drodze absolutnie wszystkie stacje benzynowe, bo tak ją pędziło. Moja mama jak siedzi w domu to ma właściwie okej (jest po operacji jelita, kawałek jej usunęli, więc wiadomo, że nie jest idealnie jak u 100% zdrowej osoby), ale np. jak ma wyjść z domu, to już żołądek, jelita bolą, już biegunki. Dla własnego świętego spokoju, kolonoskopię możecie wykonać, z resztą zawsze warto zadbać o profilaktykę, ale z tego co opisujecie, obstawiam właśnie zespół jelita drażliwego. Pozdrawiam serdecznie.
  8. Witajcie Na forum jestem od bardzo niedawna i też chciałabym się podzielić moimi atakami. Nerwica to taka paskudna choroba, że czasem udaje się nad nią zapanować i wtedy jest lepiej nawet przez długi czas, by potem zaatakować znienacka, podstawić nogę, wskoczyć na plecy, powalić na łopatki i wywrócić świat do góry nogami. Ataki które przeszłam, mogłyby zapełnić książkę. Bóle głowy, uderzenia gorąca w ciało i głowę, kołatanie serca, ucisk w klatce piersiowej, ucisk w plecach, wrażenie odpływania, tracenia kontaktu z rzeczywistością, wrażenie jakby za chwilę miało mi się coś stać, ze za moment umrę, bóle brzucha, biegunki, nie mogę jeść bo zaciska mi się gardło i jedzenie rośnie w ustach, jest mi niedobrze, drętwienie i mrowienie różnych części ciała, w szczególności, karku, głowy i twarzy. Na niczym nie mogę się skupić, myśli natrętnie wracają do myślenia o tych lękach, powodach tych lęków itd. W nocy wybudzenia z lękiem że coś mi się stanie, że np. zaraz wyłączą mi się płuca, albo mózg, że serce przestanie bić. I ciągłe uczucie lęku. Przyznać muszę, że od dłuższego czasu było dobrze. Tylko w nocy potrafiłam się wybudzać z uczuciem że umieram, siadałam wtedy gwałtownie na łóżku i potrafiłam nawet na głos powiedzieć "umieram". Ale to też nie każdej nocy, więc uważałam, że wszystko jest w porządku. I tydzień temu jak mnie nie powali na łopatki. Wieczorem uczucie lęku ale nie o mnie, tylko o moją mamę, że umrze, że zostanę całkiem sama, że za moment coś się jej stanie. Boje się wybiegać myślami w przyszłość nawet w tak błahych sprawach jak planowanie zakupów na następny dzień, gorącem, waleniem serca i strachem, reaguję na większe wybieganie w przyszłość. Dzisiejsza noc była po prostu koszmarna. Wczoraj wieczorem się nakręciłam i tylko położyłam się do łóżka, gorąco w głowie, gorąco w całym ciele, drętwienie i mrowienie karku i twarzy, a do tego paniczny lęk przed tą mamy śmiercią. Miałam wrażenie, że za moment dostanę zawału z tego strachu. Czułam paniczny lęk, tak jakby miała umrzeć w nocy, albo dzisiaj, a już na pewno w ciągu najbliższych dni. Mimo 40 lat na karku, marzyłam tylko o tym, żeby pójść do mamy, położyć się koło niej w łóżku i przytulić jak wtedy gdy byłam małym dzieckiem. I chociaż z jednej strony wiem, że ten lęk jest irracjonalny, to z drugiej strony panicznie boje się, że może mam jakieś przeczucia, że to prorocze myśli są i mam rację... I boje się, że w ten sposób kraczę i wywołuję wilka z lasu. Teraz czuje się rozbita, zmęczona, nadal niespokojna, czuję strach, ucisk w piersi.
  9. Jakbym czytała o sobie. Też wiele lat panicznie bałam się dentysty, przez "cudowną" dentystkę-sadystkę, która rwała mi ósemkę i czy korzenie były jakoś poskręcane, czy coś spartaczyła, zaczęła mi wyrywać siódemkę i to niemalże na żywca. Jak zaczęła dłutować, ciągnąć, myślałam, że zejdę. Krzyczę, proszę o dodatkowe znieczulenie, a ona do mnie, że jestem głupią histeryczką i parę innych epitetów pod moim adresem. Na długie lata odrzuciło mnie to od dentysty. Uciekałam spod gabinetu, dźwięk i zapach w gabinecie przyprawiał mnie o mdłości. Szłam już w ostateczności, gdy z bólu chodziłam po ścianach - chociaż szczęście w nieszczęściu, rzadko kiedy bolą mnie zęby. No ale odbiło się to na ich zdrowiu, nie oszukujmy się. W końcu musiałam iść na wizytę, bo ból nie dawał mi spokoju, poza tym spuchłam, a że to przód to wyglądałam mało twarzowo. Poszłam prywatnie, powiedziałam że moja noga u stomatologa na NFZ nie postanie. I trafiłam na cudowne młode panie. Kurcze chyba młodsze ode mnie, ale to bez znaczenia w tym momencie. Wysłuchały, nie wyśmiały, obejrzały, zabrały się do pracy. Najpierw znieczulenie, jakieś żele na dziąsło, że nawet nie wiedziałam, kiedy dostałam zastrzyk, posmarowały mi wargi wazeliną, żeby nie wyschły w czasie zabiegu, a potem były tak delikatne, że nie wiem, kiedy mi ząb zrobiły. Miałam u nich usuwane pozostałe ósemki, jestem w trakcie leczenia kolejnych ubytków i żałuję, że wcześniej nie wiedziałam o istnieniu tego gabinetu i tych fantastycznych dziewczyn. Co prawda nadal jakiś tam stres jest, ale wchodzę do poczekalni i nie mam ochoty zwiewać, nawet jak słyszę dźwięk urządzeń. Jedyny ból jaki naprawdę czuję, to ten kieszeniowy, bo jednak te wizyty swoje kosztują.
  10. Witajcie. To mój pierwszy post, więc witajcie wszyscy Forumowicze Troszkę o mnie. Ogólnie postrzegana jestem jako osoba zwariowana, optymistyczna, chociaż czasem złośliwa, lubię pomagać ludziom, choćby to było wspieranie dobrym słowem i wiele osób dziwi się wręcz, że może mi coś dolegać. Nerwicę lękową i wegetatywną zdiagnozowano u mnie z dziesięć lat temu, podobnie jak początki depresji. Ataki paniki, gorąco w całym ciele, w głowie, drętwienia rąk, mrowienie skóry, bóle brzucha, dreszcze, wymioty i częste chodzenie do łazienki, brak apetytu (bo ciągle chciało mi się wymiotować), wybudzenia w nocy z uczuciem, że umieram, walącym sercem, niemożnością oddychania - kilka razy przez to lądowałam na nocnym dyżurze. W pracy, na spacerach, nogi robiły mi się z waty i miałam wrażenie że się zaraz przewrócę, do tego dochodziło wrażenie jakby wszystko było za szybą, jakby świat, otoczenie było niczym innym jak filmem, który oglądam. Przez jakieś dwa lata lata brałam leki na nerwicę z gatunku tych najłagodniejszych Hydroksyzynę i jakiś antydepresant, ale niestety nie pamiętam nazwy - a więc powtarzałam sobie zawsze, że nie jest jeszcze ze mną najgorzej. Później po konsultacji z lekarzem leki zostały odstawione, jako, że chciałam sobie radzić z moimi lękami bez leków, chociaż przyznaje się bez bicia, że od jakiś dwóch lat, na noc wypijam Senospasminę, co chociaż jest na pewno słabym środkiem śpię spokojnie. Co prawda nadal sporadycznie zdarzają mi nocne wybudzenia, ale już nie wywołują takich ataków paniki jak kiedyś. Siedem lat temu u mojej mamy zdiagnozowano raka, jak można się domyślić nerwica wróciła.Teraz w sumie jedynym lękiem był lęk o mamę i jej zdrowie i życie, chociaż nerwica zafundowała mi powtórkę z rozrywki. Niestety jestem osobą samotną i mam tylko ją. Rodzina z gatunku tych z którymi dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach i to w takim miejscu z którego można się odciąć. Z powodu tej nerwicy i dość trudnej sytuacji materialnej nas obu, mieszkamy razem, więc jak można się domyślić, jesteśmy blisko ze sobą związane. Bywało różnie, lepiej, gorzej, kilka razy traciłam pracę, więcej czasu pracując dorywczo, na umowę-zlecenie, czasem wręcz na czarno. Sytuacja na pewno nie wpływa korzystnie na moją psychikę, niska samoocena, brak wiary we własne możliwości. Ale jakoś szło do przodu, chociaż są dni, że czuje się jak rasowy nieudacznik i porażka życiowa. W minionym roku 40 lat minęło jak jeden dzień. Niby nic się nie takiego stało, nic się nie zmieniło. Jednak w listopadzie dopadły mnie myśli, że jestem po prostu stara, nic już w życiu nie osiągnę, że nie wypada mi robić rzeczy które robią młodzi, choćby to było głupie wyjście do jakiejś kawiarni czy pizzerni. Co jest dla mnie bardzo dziwne, bo mentalnie nie czuje się osobą starszą niż 25 lat. Zawsze lepiej dogadywałam się z osobami młodszymi, niż w moim wieku. Więc nagle pojawienie się takich myśli zdołowało krótko mówiąc. Zwłaszcza, że dosłownie dzień wcześniej było wszystko dobrze. To było tak jakbym szła równym chodnikiem i ktoś podstawił mi nogę, albo rzucił mi coś pod nogi. Przechodząc jednak do sedna. Od kilku dni wieczorami przychodzą czarne myśli dotyczące mojej mamy. Że za chwilę jej zabraknie, że umrze, odejdzie i zostanę całkiem sama. Myśli te wywołują u mnie uderzenia gorąca, wali mi serce, boli mnie brzuch i chce mi się płakać. Łapie się na tym, że robię kompletnie irracjonalne rzeczy jak głaskanie ubrań mamy czy wczoraj zrobiłam jej ukradkowe zdjęcie - żeby mieć jak najwięcej pamiątek. Dzisiaj od rana nie mogę pozbyć się tej myśli, cały czas mam uderzenia gorąca, boli mnie brzuch, a niczym nie mogę się skupić, chociaż próbuję. Myślałam nawet dzisiaj o tym, że muszę nakręcić z nią jakiś filmik, żeby móc słyszeć jej głos, gdy już jej nie będzie! To jest jakaś paranoja i masakra. Zwłaszcza, że nie mam absolutnie żadnych logicznych i fizycznych przesłanek żeby mama mogła mnie w najbliższym czasie opuścić. Od diagnozy minęło 7 lat, tyle samo od operacji. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują że raczysko zostało pokonane - wiadomo, że mogą być jakieś wznowy, ale z tego co wiem jest to mało prawdopodobne. Co prawda mama najmłodsza już nie jest - ma 68 lat, ale jest aktywna, w domu usiedzieć nie może. Kompletnie nie wiem skąd się u mnie wzięły takie myśli. Owszem zaraz po diagnozie nieźle się załamałam, ryczałam w tajemnicy przed mamą, bo przy niej chciałam być silna i ją wspierać ze wszystkich sił. Wróciły napady lękowe, były dni, że nie chciałam mamy nawet na chwilę zostawiać samej, najchętniej spałabym z nią w jednym łóżku, ale to przeszło, poradziłam sobie i to nawet bez pomocy leków uspokajających. I wydawać by się mogło, że wszystko jest okej. A teraz właśnie od kilku wieczorów i dzisiaj od rana takie myśli. Tłumaczę sobie, że jestem rasową idiotką i się nakręcam, że mamie nic nie jest i wszystko będzie dobrze, a z drugiej strony mam taką paskudną myśl - a co jeśli to jakieś wewnętrzne przeczucie? Co jeśli mam rację i czuję, że mama niedługo odejdzie? I ganię się za to, mam ochotę sobie natrzaskać po twarzy. Dzisiaj jestem w domu, siedzę na necie, starając się zająć czymś myśli, co niestety marnie mi się udaje i skutkuje tym, że zawędrowałam w tematy o przeczuciach dotyczących śmierci i zwiastunach - tak doskonale wiem, że jest to idiotyczne. Znalazłam tam takie zdanie, że osoba która ma umrzeć używa dziwnych sformułowań, że np. czegoś nie doczekają itd. I zdałam sobie sprawę, że od kilku miesięcy - chociaż nie potrafię dokładnie powiedzieć od kiedy - moja mama co jakiś czas rzuca słowo "idę", czasem raz dziennie, czasem kilka dni w ogóle tego nie robi, czasem kilka razy w ciągu dnia czy wieczorem. Coś tam robi, czyta książkę, rozwiązuje krzyżówkę, albo ogląda telewizję i mówi "idę". Jak się pytam, gdzie znowu idzie, to odpowiada, że nie wie. I teraz nie wiadomo, czy to ot takie słówko, jak pewnie większość osób ma, czy kurcze komuś odpowiada... Wiem, że znowu się nakręcam, ale naprawdę nie potrafię pozbyć się takich natrętnych i paskudnych myśli. Zwłaszcza, że sama często powtarzam na głos lub w myślach "pierd... mam dość" i w sumie mówię to ogólnie, nie dotyczy to niczego konkretnego, nie mówię tego w rozmowie czy coś. Po prostu właśnie coś robię, albo wręcz idę do łazienki czy do kuchni, albo do pracy czy z psem i mówię to zdanie. Wydaje mi się, że spora część ludzi ma jakieś słowo czy zdania, które powtarza, a które nie dotyczą rozmowy albo wykonywanej czynności. Wybaczcie jeśli brzmi to jakoś śmiesznie i głupio. Po prawdzie, to nawet mi wstyd jak to czytam, bo wydaje mi się to właśnie jakieś niepoważne, ale to co czuje jest jak najbardziej realne. Pozdrawiam serdecznie.
×