Skocz do zawartości
Nerwica.com

Redwing

Użytkownik
  • Postów

    15
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Redwing

  1. Nie mam pojęcia, gdzie o tym napisać, przypadkowo wybrałem to miejsce. Od lutego chodzę na terapię z szeregiem problemów, które wychodzą, objawiają się i stają się klarowne. Poza kompleksami, chorobliwym perfekcjonizmem, pogardą dla innych ludzi, poczuciem wyższości przy zaniżonej samoocenie, jedną próbą samobójczą i kilkoma nawrotami tematu skończenia ze sobą dowiedziałem się o sobie paru nowych rzeczy. Bardzo ważną jest to, o czym nigdy nie pomyślałem. Że nie wiem, czym są uczucia. Mówię, że wiem, bo współczuję ludziom, bo czuję się za nich odpowiedzialny, bo chcę dla innych dobrze, ale jednocześnie w życiu prywatnym jestem jak głupi, niemy, zimny manekin. Nie potrafię w danej chwili wczuć się w uczucia i emocje innych. Komentarz odnośnie mojej osoby traktuję jak atak. Walczę i zarazem nie ufam ludziom. Moja terapeutka wychwyciła - czego nie pojmowałem - że nie opisuję swoich emocji, tylko "teoretyzuję", opisuję jak w książce. Na to wszystko składa się to, że nie potrafię być w stałym w związku. Każdy związek zakończyłem ja. KAŻDY. W każdym związku waga wad zwyciężała nad zaletami. Teraz jestem w trakcie składania nowej relacji, ale pojawiły się ogromne schody. Odczytałem, że w moich słowach, czynach, zachowaniach nie ma tej osoby. Nie ma jej, jakbym zrezygnował, odpuścił albo przestał grać zainteresowanego. Strasznie mnie to zabolało, odczytałem także parę innych słów, a następnie zakomunikowałem, że to niesprawiedliwy osąd, ale nie usłyszałem żadnych przeprosin. Sam jednocześnie przeprosiłem, że nie widzę takich rzeczy, BO PO PROSTU NIE WIDZĘ. I tego nikt nie potrafi zrozumieć. Jeśli ktoś mnie zapyta - czym jest miłość. Odpowiem książkowo piękną litanią. Ale emocjami? Nic, bo nie wiem. Przyjaźń - książkowo? Ania z Zielonego Wzgórza i Diana. Emocjami - nie wiem. Jeśli ktoś mnie spyta, czy byłem kiedykolwiek zakochany - odpowiem, że nie wiem. Bo naprawdę nie wiem. Z terapeutką doszliśmy do wniosku, że wszystko ma swój początek w rodzinie. A rodzinę nie interesowały moje uczucia, moje emocje i mój pogląd, a jedynie dobre stopnie, czerwony pasek, dobre zachowanie potwierdzone skinieniem nauczyciela albo wpisem w dzienniczku. Nic więcej. A pamiętam dni, że byłem bardzo emocjonalny i wrażliwy. A na domiar wspaniałych wieści odnośnie dzieciństwa - w szkole przez 9 lat nie miałem właściwie żadnych znajomych. A teraz czuję się jak czarna dziura. I czuję, że kolejna szansa na zbudowanie związku ulegnie spierdoleniu. Właściwie to nie wiem, czego oczekuję w odpowiedzi. Czy jest to do naprawienia? Czy te emocje, które są w fazie - nie wiem- embrionalnej będę w stanie wychwycić. Brzmi jakbym mówił o tym, jak mówić słowa wypowiadając je, ale to naprawdę jest.... kosmicznie ciężkie i porażające. Czy po prostu mam przyjąć do zrozumienia, że ta sfera będzie na wieki wieków nieużyta. Zamrożona.
  2. Jako osobnik, który zna objawy, o których mówisz - posłuchaj starszego w tym wypadku - idź natychmiast do psychologa. Tylko nie takiego z NFZ-u, gdzie na wizytę będziesz czekała miesiące, ale takiego, który będzie mógł przyjąć Cię co tydzień. Wiem, że w tym wypadku mowa jest o kosztach, finansach, ale ja dzisiaj mając 25 lat jestem na tyle zdesperowany walką z nerwicą lękową, że nie widzę szansy normalnego funkcjonowania i wiem, że albo wygram, albo pierdolę to i rzucam się z okna. Dlaczego? Bo wszystkie lęki, które teraz Cię dotykają, to nic w porównaniu z tym, co będziesz przeżywała będąc starsza. A to ze względu na to, że nadejdzie czas na znalezienie pracy, wyprowadzenia się, czas podejmowania decyzji odnośnie związków, planów. To wszystko zwali się na Ciebie jak grom z jasnego nieba i niejednokrotnie będziesz czuła się fa-ta-lnie. Dlatego nie bagatelizuj tego. Jeśli dzisiaj wiesz, że to Ci przeszkadza, to znak, że jesteś tego świadoma i musisz coś z tym zrobić. A jeśli u psychologa, do którego sama przyjdziesz, rozpłaczesz się to (przy założeniu, że wybrałaś dobrze, więc poczytaj opinię na internecie plus znajdź kogoś, kto prowadzi np. jakiś gabinet) wierz mi - na pewno będzie potrafił odblokować Cię i wyjaśnisz to, co tak bardzo utrudnia Ci życie. Nie bój się podejmować decyzji, które są dla Ciebie dobre. A miej wsparcie - czy tutaj, czy wśród znajomych, rodziny. To też pomaga.
  3. Mam życiowy regres. Już nie wiem co mi jest. Czuję się jak wielkie nic. Jutro biorę urlop na żądanie, bo dzisiaj przeżyłem kolejny raz piekło. Choć inni pewnie chuchnęli by i machnęli ręką, ja przeżywam jak ostatni posiłek przed śmiercią. Nie mam sił, popłakałem się (tzn. parę łez) wracając do domu, od dwóch godzin nic nie robię, nie mam siły, chęci, ochoty. Nie wiem na czym polega ten fenomen, ale czuję się jak niedorajda. Wszyscy wokół wysoko postawione głowy, dzień za dniem pokonują, moja siostra twardo stąpa po ziemi, a ja w każdej pracy jestem jak niedojrzała pizda. Łamaga, oferma, po 6,5 miesiącach pracy czuję się, jakbym popełniał kardynalne błędy w postaci 2+2=5. Staram się, wychodzi źle. Nie staram się, jest równie tak samo. Zero talentu do pracy, zero konkretnych umiejętności. Potrafię jedynie czytać książki, rozumieć zachowania ludzi i wydarzenia na świecie. Nic z tym nie zrobię. O co w tym wszystkim chodzi? O co? Chcę się zwolnić, ale zwolnienie będzie oznaczało odcięciem od finansów, którymi płacę za terapię, a jednocześnie wskaże moim rodzicom, że mam źle w głowie, bo przecież kiedyś trzeba z gniazda wyfrunąć, a teraz kasa jest dobra, więc o co Ci chodzi? Mam myśli samobójcze, z którymi się zadomowiłem i są czymś naturalnym. Wydają się najbardziej logicznym wyjściem. Jeśli coś się nie zmieni, nie będę czekał na świt nowych pomysłów. W głowie pielęgnuję sobie schemat rzeczy, które na pewno zrobię przed skokiem albo zażyciem turboilości tabletek. Tak, to jest wątek o ergofobii, ale ja bym siebie i swoje skrzywienie powkładał do wielu wątków, a tutaj przynajmniej mam wrażenie, że ktoś to odczytuje i w promilu czuję się lekko lepiej, tak więc zostanę tutaj.
  4. Moja terapia trwała dokładnie 5 albo 6 spotkań. Zacząłem w tym tygodniu kolejną, z większą wiedzą, ale z innym terapeutą. Właściwie terapeutką. Poprzednia podrzuciła parę informacji, ale bardziej po terapii byłem napompowany niż "naprawiony". Pompuję się od lat, a efekty są jakie są - samobójstwo staje się najbardziej komfortowym wyjściem ze wszystkich innych rozwiązań. Nie wiem co z tego wyniknie.
  5. Odnajduję się w pewnym stopniu w opisie, który jest przedstawiony na pierwszej stronie. Czuję, że jestem zakleszczony w swoich lękach, a przez to całe moje życie widzę jak toporne skrobanie paznokciami po stole. Jutro jest poniedziałek, który już wzbudza we mnie ogromne pokłady stresu, bo praca. Praca, której serdecznie nie znoszę. Pytanie - dlaczego? Jest to praca biurowa, wysokie jak na standardy polskie zarobki, od godziny 8:00 do godziny 16:00. Kontakt z ludźmi ograniczony do liczby 15. Powinienem być zadowolony, ale nie jestem. Prawdą jest to, że nie jestem zadowolony z każdej pracy, w której byłem. Dzisiaj wiem, że to nie jest przyczyna pracy, bo w każdym miejscu po przepracowaniu paru miesięcy dochodziłem do bardzo dobrej wprawy. Problemem jestem ja i moje lęki. Nawet nie wiem od czego rozpocząć. W dzieciństwie nie miałem przyjaciół. W klasie byłem szczerze nielubiany, szydzono ze mnie, nigdy nie chciano być ze mną w drużynie, nigdy nikt ze mną nie chciał siedzieć czy to w klasie czy - co było wyjątkowo przykre - na wycieczkach klasowych. Czułem się okropnie, bo świat w klasie był dla mnie tak przeklęty, że na poczet zadowolenia moich rodziców i zazdrości dla siostry, która przyjaciół miała od groma zmyślałem, jak bardzo jestem lubiany i jak cudownie się żyje w klasie. Na podwórku, na którym się bawiłem, spotkałem parę osób, których połączyła dziwna więź - każdy nas był różny, ale miał jedną wspólną cechę. Byli także nielubiani w swoich klasach. Było nas 3 a potem 4. I każdy prowadził tak swoje życie, by w końcu spotkać się w klasach w gimnazjum. W gimnazjum było jeszcze gorzej. Na 21 osób rozmawiałem z trzema. W dodatku uwielbiałem muzykę niewpasowującą się w kanon wulgarnego hip-hopu i rapu, moja identyfikacja nie podobała się wielu osobom, więc popychano mnie, szarpano za włosy (długie) i wyśmiewano. Nie mogłem wykrztusić z siebie słowa, nie znałem drogi ucieczki. Moi rodzice nie byli ze mnie dumni. W ogóle. Oceny miałem średnie, kiepskie, mocno poniżej ocen, które miała moja siostra. Ja uciekałem w świat wirtualny, moja siostra zdobywała kolejne świadectwa z paskiem i nagrody w sportowych zawodach. Ja byłem wysoki i nie potrafiłem mówić wyraźnie, bo bałem się cokolwiek powiedzieć, ona bawiła się na kolejnych imprezach ze znajomymi. W gimnazjum doszedłem do takiego rozstroju emocji, bo wiedziałem, że zawodzę rodziców niskimi ocenami, nie mam kolegów, z którymi mógłbym porozmawiać o tym, co mnie boli, a w klasie jestem cieniem człowieka, bezosobową kukłą, że chciałem popełnić samobójstwo. Postawiono wtedy akurat rusztowanie, ponieważ ocieplano bloki. Wyszedłem przez balkon na jedno rusztowanie, przeszedłem kawałek po stalowej belce i usiadłem. Poczułem chłód, wiatr październikowego wieczora i spojrzałem w dół. Podwójnie się załamałem, bo bałem się skoczyć. Uznałem, że nie potrafię nawet tego zrobić. Wróciłem i toczyłem życie dalej. TOCZYŁEM. Jednocześnie ciągle próbowałem mniej lub bardziej prosić ludzi o zauważenie mnie. Nieme krzyki? Tak to określić? Garnąłem do ludzi, chciałem być lubiany. Chciałem śmiać się z żartów z innymi, chciałem pić alkohol, wychodzić na imprezy i bawić się tak, jak czuję, że chcę. Nie udawało się. Po gimnazjum moja grupa wsparcia z podwórka rozpadła się, pokłóciliśmy się, odwróciliśmy się do siebie plecami i do dzisiaj pozostajemy wobec siebie obcy. W liceum dostałem to, czego pragnąłem. W małej ilości, ale jednak - atencja została zaspokojona. Zacząłem się bawić, żyć, ale przy okazji nadal byłem kimś, kim rzeczywiście nie byłem. Nigdy nie potrafiłem wyrazić to, jakie są moje wady, a jakie zalety. Nadal mówiłem niewyraźnie, nadal miałem problemy z powiedzeniem, w czym jestem dobry. (W międzyczasie przypomniało mi się, co wychowawca napisał o mnie w opinii do klasowej ankiety "Uprzejmy, miły, nie ulega modom". Też strasznie to przeżyłem, bo opinię o innych brzmiały wyjątkowo, a o mnie - jak zwykła woda w kranie), Chciałem być wszędzie, dlatego nie potrafiłem być niemiły, powiedzieć coś, co według mnie nie pasowało. Przyklejałem się do opinii ludzi albo bawiłem się w filozofa mówiącego "jak być powinno". Zawaliłem szkołę, miałem dwie poprawki w semestrze, o której nie powiedziałem rodzicom. Do dzisiaj zresztą nie wiedzą. Wirowałem, traciłem przyjaciół, kłamałem, odzyskiwałem przyjaciół, znów traciłem, wchodziłem w związki i kończyłem po trzech tygodniach. Pytałem się "jak może taki ktoś być ze mną, z tak beznadziejnym przypadkiem, brzydkim, głupim, mówiącym banały?". Nie miałem bardzo krzywych zębów, górne dwójki były wyrzucone w przód. Ale wstydziłem się przez to uśmiechać do zdjęć. Zarobiłem pieniądze z ciężkim trudem psychicznym dla siebie, zakupiłem aparat stały, który wyprostował zęby. Efekt? Uśmiecham się dużo, ale do zdjęć nadal nie potrafię podejść jak zwykły człowiek. Mam blokadę. Mam blokadę w kontaktach z ludźmi. Gdy mówię, chcę aby ludzie słuchali, ale gdy widzę, że zaczynają słuchać, łamie się mój głos, zaczynam przestawać się poznawać, czuję się jak na ostrzale, trzęsę się lekko, pocę gwałtownie jakby oczekiwano ode mnie przyznania się do winy za zabójstwo czy kradzież. Każde słowa ludzi, których nie znam, analizuję szukając podtekstu, który miałby mnie dotyczyć i zgnębić. Przez to przestaję lubić tę osobę i w głowię mszczę się. Gdy jednak ta osoba się uśmiecha, ja automatycznie też się uśmiecham. Nastrój jednej osoby kształtuje mój nastrój. Gdy widzę gniew, boję się, chcę uciec. Gdy widzę smutek, współczuję i chcę aby widziała, że współczuję. Jednocześnie walczę ze sobą od wielu lat. Przestałem mówić niewyraźnie, bo katowałem się dzień w dzień ćwiczeniami dykcyjnymi. Robię to do dzisiaj. Jest ładnie, chcę było lepiej. Nie znoszę swojego ciała choć jestem szczupły a inni adorują to, dlatego ciągle się ruszam, aby być szczupłym albo co mniej udanie - dobrze wyglądać, bo siebie otyłego nie przyjąłbym. Pogardzałbym sobą najgwałtowniej jak to tylko możliwe. No i nie potrafię być w związku. Byłem z kobietą, ale to było oszustwo. Jestem gejem i kręcą mnie faceci, a zarazem nie potrafię znaleźć nikogo. W kontaktach z facetami jestem agresywny, perwersyjnie arogancki i niedostępny. Rzuciłem faceta po roku związku, bo uznałem, że go nie kocham. To było szczere przekonanie, ale podbudowane wszystkimi lękami, niechęcią do trwałości i stabilizacji, czegoś oczywistego, na co dzień namacalnego, że odrzuciłem to. Wierzę w lepszy dla siebie świat, dlatego odrzucam to, co mam, nie akceptuję tego. Dzisiaj mam 25 lat. Jestem pół kroku przed decyzjami, które mogą zmienić i ulepszyć świat, w którym żyję. Ale potrzebuję zmiany. Byłem na terapii i wierzyłem, że jestem "naprawiony", przeinstalowano mój system wiedzy o sobie, ale to było zwykłe kłamstwo, które sobie wmówiłem. Napompowałem się pozytywną energią nie lecząc się z objawów wiecznego, samoczynnego upokarzania się i wiary, że jest się głupcem, więc jak z głupcem można rozmawiać i go lubić. Moje lęki jednak przez pracę się wzmagają, bo w pracy panuje inny system kontaktów, rozmów i dyskusji. Ludzie mają mnie za ekscentryka i dziwaka, bo wypowiadam się inaczej, grzeczniej, rzucam słowa jakby wyczytane z książki. A w pracy drwią z tego, szczególnie dwie kobiety (pracuję głównie z kobietami, co jest wynikiem przypadku). Wiem, że to pewnie przez próbę zrzucenia mnie do parteru, gdyż mogą się przeze mnie i to, jak mówię - czuć niekomfortowo. Ale chcę mieć to w dupie! Wiem, że taki jestem, taki sposób mówienia w pełni mi odpowiada, w jednej chwili bawiąc się w dyplomatę, w innej puszczając hamulce i mówiąc tak jak dobrze naoliwiona maszyna bez wahania używająca przekleństw i skrótów myślowych. A mimo to przejmuje się uszczypliwymi odzywkami. Absurd, w domu mam kieszenie pełne ripost, w pracy jestem jak wykastrowany. Jest jeszcze jedna rzecz. Mój umysł jest całkowicie zakopcony, gdy nie jestem w swojej sferze komfortu - czyli w domu. Nie myślę logicznie, znikają mi szczegóły, które w fazie rozluźnienia byłbym w stanie dostrzec, miotam się z prokrastynacją i jestem spięty jak struna w gitarze. Dlaczego? Dlaczego tak jest? Dlaczego zachowuję się tak nieporadnie i tak fatalnie reaguję na nowe, nieznane mi sytuacje? Poszedłem się wykąpać i zadałem sobie kolejne pytanie - po co to piszę? Teoretycznie czuję się jak nowo narodzony po tym, co piszę i uświadomieniu sobie, gdzie leżę i umieram zamiast stać i żyć. Ale chyba też po to, ponieważ chcę od Was poczuć wsparcie. Tak, takie to prymitywne instynkty mną rządzą. I coś mi się zdaje, że rozmowa z terapeutą/tką mnie nie ominie. Jestem gotów na kolejne starcie z samym sobą, ale wierzę, że może ktoś tutaj coś powie, podrzuci wskazówkę albo wskaże drogowskaz. Bo naprawdę, jestem zmęczony traceniem czasu na kontemplowanie wiecznie tych samych bzdur panoszących się w głowie.
  6. To o czym Ty Anna102 piszesz jest NAPRAWDĘ przerażające i zgadzam się z Tobą, że poziom absurdu przekracza wszelkie normy. Nie ma żadnej oferty dla ludzi, których problemy wewnętrzne nie pozwalają podjąć pracy, a którzy natychmiast potrzebują pomocy. Dosłownie żadnej. Gdy jako licealista chodziłem do pani psycholog od spraw zawodowych, odkryła (zakładam), że moim problemem nie jest kwestia pracy, tylko zaniżonej samooceny i gruntownego znienawidzenia siebie. I prowadziła ze mną dłuuugie dyskusje. Pięknie wspominam to spotkanie. Po latach wiem, że nadal pracuje w tej samej poradni, ale gdy zadzwoniłem z pytaniem o kontakt, zostałem przez Panią sekretarkę powiadomiony, że owa pani psycholog prowadzi konsultacje wyłącznie z młodzieżą i tyle. Nic w stylu "inne poradnie" bądź "może tam niech Pan spróbuje dzwonić". Zero. Na szczęście o tyle jestem świadom, że nie uznałem tego za koniec mojej drogi poszukiwania ratunku, ale to jest absurd, ponieważ mnóstwo osób porzuciłoby w ich mniemaniu ostatnią nadzieję.
  7. Dzień dobry, jak Wam mija walka z ergofobią albo z pracą, w której jesteście? U mnie mija szósty miesiąc od zatrudnienia się w korporacji. W dalszym ciągu nie znoszę prymitywnego klimatu zarabiania pieniędzy dla zarabiania jeszcze większych pieniędzy. Towarzystwo jest do szpiku przesiąknięte fałszem i kłamstwem, a widoki na zmianę pracy są widoczne gdzieś daleko, bardziej przy końcu niż początku roku. Ale trzymam się, chyba się trzymam. I za każdym razem wypatruję widoki na piątkowe popołudnie Powiedzcie coś jak u Was to wygląda.
  8. Cisza nastała, więc przerywam. Wygląda na to, że trochę mówię do siebie, ale może komuś to pomoże. Mnie pisanie takich rzeczy pomaga :) Podjąłem decyzję o poszukiwaniu nowej pracy. Dzisiaj aplikowałem do dwóch miejsc, w tamtym tygodniu porozsyłałem trochę CV. Żyję zwolnieniem się z pracy i oczekiwaniem na zmiany. Jeśli nie przez znalezienie jej, to z własnej inicjatywy i z pomysłem na stworzenie czegoś swojego. Jeśli nie szukając, to tworząc. Innego wyjścia nie widzę. Nie zamierzam tracić swoich wolnych godzin i weekendów na rozmyślanie o tym, co czeka mnie w pracy. Nie tędy droga. Jak Wam płynie czas i jak Wasze ewentualne zmiany?
  9. Jutro wracam do pracy. Jest godzina 8:23, a kilka razy wspomniałem już o tym. Pierwsze wspomnienie - sen. Świadomy jestem, że zazwyczaj pojawiające się sytuacje w snach zwiastują zbyt wielkie obłożenie mojego umysłu tym tematem. Już myślę w kategoriach "muszę przeżyć", "byle do piątku", "znowu będzie zjeba". Jutro zresztą muszę wyjść do pracy wcześniej, bo osoba, z którą współpracuję, wymaga ode mnie pracy w takim samym trybie, w jakim ona pracuje. Ja pracuję tam 3 miesiące, ona 1,5 roku. Nie potrafię pracować tak szybko, jak ona. I wiecie co jest najgorsze? To, że nadal nikt nie jest świadom, że praca z nią to jest istny koszmar, a jej uczenie mnie to wielkie kłamstwo. W piątek pytałem, czy pomoże mi w pracy, bo wysyłałem ważną rzecz, stwierdziła, że "nie, bo dzisiaj też coś wysyłam". A wiedząc, że się stresuję i muszę jeszcze sprawdzić nowe dokumenty nie zaoferowała wzięcia części pracy za mnie. I tak w piątek siedziałem przygwożdżony do krzesła przez bite 8 godzin, a ona zdołała obejrzeć katalog z kosmetykami, pójść na obiad, pięć razy zapalić i pośmiać się z jej fanstastyczną przyjaciółką. Mam serdecznie tego dość, muszę prosić o pomoc moją kierowniczkę, która też ma mnóstwo pracy. Nie wiem, czy jest ona świadoma tego, co się u mnie dzieje. Chyba nie, bo moja siła przebicia w tym środowisku jest trzy razy słabsza od siły "mojej teamowej". Niemniej jednak w tyle głowy wciąż mam ochotę szukać nowej pracy, bo pieniądze (duże, naprawdę takiej wypłaty w warunkach bezpremiowych się nie dostaje) może przynoszą mi radość, ale są obarczone kontaktami z jadowitymi ludźmi, których serdecznie nie znoszę, a psychicznie przez to wysiadam.
  10. Ozesek, a ktoś z Twoich bliskich wie o Twoim problemie? Może otrzymałabyś jakieś wsparcie finansowe + lekka, nie obciążająca praca, która w małym % pozwoli jakoś działać? Ja chodzę na terapię, która mocno mnie kosztuje. I nikt z rodziny (a mieszkam z rodzicami) nie wie, jak lwia część pensji ucieka z konta. Na razie dużym efektem jest to, że tak jak zwykle trzymałem w sobie cały lęk i strach, tak teraz zwyczajnie wygadałem się przyjacielowi i jest mi niewiarygodnie lżej. Skąd to się bierze? Rodzielanie bólu na innych umniejsza go? Nie wiem. W każdym razie drugi człowiek jest na miarę złota w tej sytuacji.
  11. Z każdej pracy wypędzał mnie strach, że mogę coś spierdolić i konsekwencje będą tego kolosalne. A ocena mojej pracy to "wyrok skazujący". To brzmi kuriozalnie, bo widzę w takiej sytuacji wyciągnięty kciuk rzymskich cesarzy, który zaważy na mojej przyszłości. Dopóki tutaj nie trafiłem, miałem wrażenie, że jestem niepoważny, że nie znam życia, nie potrafię się do niego przystosować. Walczę, bo uważam, że nie ma innej drogi zwalczenia tego lęku. Kilka razy uciekłem z placu boju i żałuję. Wiem, że to nie ma sensu. Mam myśli samobójcze, ale to też w chwili najgłębszego kryzysu na zasadzie - "jezu, jakby tak skoczyć, masz od razu czyste od trosk serce", Anna i ozesek. Macie z jakimś terapeutą stały kontakt, z kimś na ten temat rozmawiałyście?
  12. A wszystko rozbija się o wszczepiony w krwiobieg perfekcjonizm, który nakazuje mi pracować na 120% od początku zatrudnienia, co jest siłą rzeczy niemożliwe.
  13. Poprawiam Cię - można pomyśleć, że nie trafiłem w odpowiednie miejsce, ale to już któreś z kolei, które uznaję za nieodpowiednie dla mnie. A w każdym miejscu odczuwam strach, który potęguje w odpowiednie dni tygodnia. Strach, który mówi - "a co jeśli znów spierdolisz?", "a co jeśli coś nowego wypłynie?". Jest to wszystko irracjonalne. Z dwóch prac zwolniłem się, bo nie potrafiłem się przemóc. Wczoraj zasnąłem z uśmiechem na ustach, dzisiaj 5 razy zbudziłem się przed budzikiem.
  14. Obudzę ten wątek, bo uznaję go za istotny i ważny. Pracuję w korporacji, której szczerze nie znoszę, choć pracuję zaledwie trzeci miesiąc. Niechęć łączy się z nienawiścią do towarzystwa, które tworzy owe korpo. Brzydkie kaczątko w nowej formule. Miałem zjazd psychiczny. Mam nadal zjazd psychiczny. Gdy nadchodzi niedziela, trwa niedziela i kończy się niedziela, mój żołądek wibruje, a umysł już przygotowuje mnie na kolejne starcie z pracą. Tak się nie da żyć, na dłuższą metę skończy się to źle, chyba że.... Nadzieję na zmianę daje mi fakt, że w tej pracy będę tak długo, jak tylko będę musiał, a mam plany i chcę zmienić, obrócić swoje życie i perspektywy zawodowe o 180 stopni. I chcę abyście też pokazali sobie nadzieję na zmiany, bo jeśli Wam się uda, to wierzę, że i innym i mnie się uda. Proszę Was, jeśli czujecie się źle z pracą, którą macie, czujecie potrzebę wyrzucenia z siebie tej żółci, która Was toczy, zróbcie to. Chcę byśmy wspólnie tutaj powiedzieli sobie wprost lub nie, dla uczestników tego forum jak i tylko oglądających, że nie jesteśmy z tym sami i że możemy zacząć czuć się szczęśliwi. Rozpocznę od siebie choć już powiedziałem - strach, który we mnie siedzi od poniedziałku do piątku, niechęć i ból, stres, napięcie, rozstrój żołądka i magiczny psychiczny ból jeśli się wydarzył i ma miejsce. Musimy to przyjąć i uznać, że tak było, pogodzić się z tym, ale też uznać, że ta data graniczna jest początkiem tego końca. I być już nie musi. Co robicie, aby zwalczyć Waszą fobię? Jakie macie odczucia, gdy stoicie przed lustrem przygotowując się do wyjścia do pracy? Czy macie jakieś wsparcie? Ktoś wie o Waszym trudzie? Rozpocznijmy walkę o lepsze jutro i lepszą przyszłość dla nas :) zapraszam do dyskusji
×