Skocz do zawartości
Nerwica.com

Natiii1234

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Natiii1234

  1. Witajcie. Wiem, że dluga wypowiedz.wiec jeśli ktoś poświęci czas na przeczytanie i doradzenie czegoś to będę wdzięczna Przyznam szczerze, że nie byłam na tym forum od lat. Zapomniałam nawet, że mam tu konto i w momencie gdy chciałam je założyć okazało się, że konto z takim mailem już istnieje. No więc w sumie to cieszę się, że nie musiałam tyle lat tu wracać bo byłam pewna, że uporałam się z moją nerwica... Ale do rzeczy. Mam wrażenie, że ona znowu powraca i w związku z tym mam kilka pytań. Może najpierw opiszę w skrócie co było kiedyś. Kiedyś miałam bardzo silne bóle głowy i w związku z tym nawkrecalam sobie, że pewnie mam jakieś raczysko i pewnie niedługo umrę. Przeszłam wiele badań w tym 3 x rezonanse i z czasem dotarło do mnie, że to sobie wkręcam. Najbardziej bałam się tego, że umrę i zostawię małe dzieci. W między czasie miałam dziwne samopoczucia. Pojawiło się tak zwane ,,odrealnienie". Czułam się jakbym była w ogóle gdzieś indziej. Jakbym miała za chwilę zemdleć. Gdy jeździłam na zakupy ciqgle się bałam, że gdzieś padnę. Brałam nawet leki psychotropowe. Miałam kolotania serca. Z czasem uświadomiłam sobie, że to jest pewnie nerwica i że ona nie będzie rządzić moim życiem. Odstawiłam leki. Zaczęłam żyć z podejściem, że mam wszystko w d.... Że i tak nie mam na nic wpływu. Niech się dzieje co chce... No i wlasnie to mi pomogło. Takie po prostu ,,wyrąbanie" . Oczywiście gdzieś tam w głębi zawsze siedział strach o zdrowie, rodzinę i dzieci. Ale zaraz to przeganialam myślami, że niech sie dzieje co chce. I tak sobie żyłam kilka lat bez leków. Z czasem wydawało mi się, ze stałam się na tyle silna, że już nic mnie nie złamie. Nie raz mąż do mnie mówi, że jestem silna kobieta. Że jestem taka ostoja rodziny. Że on by nigdy mi nie dorównał bo nie ogarnął by tego co ogarniam ja. Niestety zaczęły przydarzać mi się w życiu te złe momenty. 2 lata temu zmarł mój tata. Gdzieś na drugim końcu Polski. Był w delegacji i stracił przytomność. Zabrali go do szpitala. Jak się z czasem dowiedzieliśmy był w najgorszym z możliwych szpitali w okolicy. Wszedł z podejrzeniem udaru. W MIĘDZY czasie zarazili go sepsą. Od początku stan w większości krytyczny. 3 miesiące walczył o życie pod respiratorem. 3 razy tylko pozwolili nam go zobaczyć. Bo covid itd. nie wiemy nawet jakie skutki poczynił udar co pamiętał, co myslal. Czy wiedział że jest covid i przez to tak rzadko tam zaglądaliśmy. Czy może myślał, że go wszyscy zostawiliśmy.... Tego już nie wiemy. Umarł. Sprowadziliśmy ciało. I go pochowaliśmy. Przed śmiercią jeszcze co dziennie walczyłam o to żeby go przewieź bliżej nas. Dzwoniłam. Pisałam maile do lekarzy szpitali. Do rzecznika praw pacjenta. Ale ciągle stan beznadziejny nie nadaje się na przewiezienie karetka 700 km. Po śmierci ojca moja mama się załamała. Przez pierwsze 4 dni spalam u niej. Musiałam wszystko ogarnąć, załatwić. Nie mogłam nawet się w spokoju wyryczec bo wiedziałam, że muszę być silna. Po 5 dniach gdy w koncu wróciłam do domu gdy usiadłam do wanny to ryczalam jak małe dziecko. Z czasem się jakoś pozbieralam. No ale za chwilę pojawily się kolejne problemy. W sumie to były akurat problemy, które ciągły się latami ale teraz przybrały na siłę. Męża brat, z którym zawsze był bardzo zżyty zaczął popadać w alkoholizm. Walczyliśmy o niego latami. Wyciągaliśmy rękę. Chociaż nie raz nas wszystkich obrażał, poniżał. I tak ciągle próbowaliśmy mu pomóc. Bo to był dobry chłopak z dobrej rodziny, któremu po prostu w życiu nie wyszło. W MIĘDZY czasie doprowadził on do dwóch takich sytuacji, w których jego stan był po prostu krytyczny. Ale wyszedł z tego i nadal pił. Był na odwykach i ciągle pił. W końcu stracił najbliższą rodzinę żonę i dziecko. Żona wystąpiła o rozwód i wzięliśmy go do siebie. Juz myśleliśmy że wszystko idzie ku dobremu bo mąż załatwił mu lekka pracę żeby miał zajęcie i nie myślał o piciu. Niestety pewnego dnie nie wytrzymał i wyszedł pić. Po kliku dniach znalazł się martwy w lesie. I znowu musiałam być wsparciem dla męża , teściowej. Wszystko pomoc ogarnąć. Od tego czasu minęły dwa tygodnie a do mnie zaczyna docierać, że chyba znowu rozbuja się u mnie nerwica. Tym razem mam dziwne kłucia w ciele. Co trochę coś mnie nagle zaboli. Jak nie w brzuchu, to w głowie. Ostatnio nawet zdretwial mi palec u nogi. Wiem to śmieszne ale nigdy tak nie miałam. Kilka razy Przez 2 dni miałam jakaś przeczulice na skórze. Bolała mnie skóra na brzuchu w jednym miejscu i na ręce . Chociaż nic mi się nie stało w tych miejscach. I co najważniejsze przez 3 tygodnie miałam ciągłe bulgotanie po jelitach i takie rozwolnienia że po prostu , że tak powiem ,,lało się ze mnie" .a dla odmiany w dniu pogrzebu szwagra nagle nie mogłam się w ogóle wypróżnić. Wtedy sobie pomyślałam, że pewnie chwycił mnie juz stres i dotarlo do mnie, że może te problemy z jelitami to po prostu od nerwów. Oczywiście gdy te problemy z wypróżnianiem się zaczęły to w kółko myślalam o tym, że może mam jakieś raczyszko w jelitach. A gdy zmarł szwagier. A u nas jest takie powiedzenie, że jeśli trup nie jest pochowany przez weekend to wkrotce zabierze kogoś następnego z rodziny. I tak właśnie było ze szwagrem. przed nim chowaliśmy męża kuzynkę, młoda mamę która zmarła na raka i ona też leżała przez weekend. I to się właśnie sprawdziło, że miesiąc później zmarła kolejna osoba. Wiadomo ja w to nie wierzę. Ale w głowie już chodza myslia a Co jesli to się sprawdzi i umrze ktoś bliski albo ja. Jak wtedy sobie moja rodzina poradzi... Nie chcę się nakręcać. Zapisywać na jakieś kolonoskopię itd. Bo nie chce po raz kolejny robić szumu wokół siebie. Wtedy z tymi bólami głowy właśnie tak było. Nakręciłam siebie i najbliższych a okazało się, że właściwie to nic mi nie jest. Myślę co tu zawczasu zrobić żeby nie dać się nerwicy. Chciałam się wziac za siebie. Zacząć coś robić dla siebie. Zrzucić parę kilo. Bo wiem, że po prostu tego potrzebuje. Ale przez te ciągłe problemy, życie w biegu ciągle wszystko odkładam. Tłumacze się że nie mam na to czasu. I tak ciągle życie mija a w nim ja wiecznie nie zadowolona z tego co mam. A właściwie bardziej z tego czego nie mam. Miałam plany takie małe marzenie praktycznie od zawsze że założę coś swojego. Mały sklepik. I gdy już miałam odejść z pracy żeby zacząć w końcu działać okazało się, że koleżanka jest w ciąży i mam zostac. Wiadomo, że nie muszę ale już pojawily się mysli a co jeśli odejdę z pracy a mi nie wyjdą moje plany to co dalej... Wtedy to będę miała tylko pretensje do siebie . Nie jestem zadowolona z zycia. To znaczy niby jestem wdzięczna za to co mam. Że mam rodzinę. Że pomimo tego co ostatnio nas spotkało to nie mamy żadnych jakiś innych problemów. Ale przez to zycie w biegu ciągle chodzę zdenerwowana. Ciągle rozmyślam Że z czymś niezdaze. Nie ogarne. Ciągle tylko praca dom dzieci szkoła zakupy i tak w kółko. podejrzewam więc , że choć wydawało mi się, że już się nie dam nerwicy to po prostu organizm już Nie wytrzymuje. Sama nie wiem. Moje pytanie to oczywiście przede wszystkim czy ktoś też miał takie objawy nerwicy?? Co robić?? Nie chcę się nakręcać niepotrzebnie. Dziękuję pozdrawiam
  2. Witam wszystkich nerwicowcow może zacznę od tego, że choć pisze pierwszego posta to nie jestem tu nowa udzielalam się już tutaj ok 2 lata temu i myślałam że już nigdy tu nie wrócę ale jednak... niestety nie pamiętam tamtych danych do logowania i założyłam nowe konto. Może na początek powiem troszkę o sobie. No więc prawdopodobnie choruje na nerwice. Przeszłam już przez wiele etapów więc pozostaje mi uwierzyć, że to tylko nerwica . Było wmawianiee sobie chorób, bieganie od lekarza do lekarza. Były stany odrealnienia. Jakieś śmieszne lęki itd. Z większością jakoś sobie poradziłam. Więc nie udzielalam się za dużo tutaj bo po prostu chciałam już nie myśleć o tej nerwicy i nie nakręcić się . No i właśnie i dopadło mnie teraz coś takiego. Przez co nie daje już sobie rady... mianowicie ból głowy. Cholerny ból głowy przez który przestaje normalnie funkcjonować. Piszę tutaj bo może ktoś ma lub mial również taki ból i jakoś sobie z tym radzi. Zacznę może od początku. Na bóle głowy cierpię od jakiś 13 lat. Przez wiele lat były to bóle typowo migrenowe. Ale od końca stycznia czyli od jakiś 12 tygodni co dziennie boli mnie głowa. Bol zaczął się w momencie kiedy rozpoczynalismy w domu remont. Strasznie się wtedy z mężem poklocilismy o ten remont. Mąż go caly czas przekladal. I w końcu wziął się za to przed samymi urodzinami corki. Ja gdy to zobaczyłam się strasznie zdenerwowalam i zaczęliśmy się kłócić. Byliśmy w takim napięciu przez kilka dni. Ze po prostu oboje juz nie wytrzymalismy. Wyrzygalismy sobie wszystko co nam lezalo na sercu no i W końcu sie pogodzilismy. ja miałam w tym samym czasie trochę nerwowa sytuację. Po 3 latach poszłam do nowej pracy gdzie jako nerwicowiec wszystko niepotrzebnie przezywalam i wyolbrzymialam. Stało się że miałam kontrolę w pracy i z nerwów zaczęły trzasc mi się ręce. Udało mi się dobrze wypaść ale gdzieś ten niepokój pozostał bo Od tego czasu zaczęłam przeżywać każdego obcego klienta. Myślałam że może to znowu kontrol i się nakrecalam. Dodam że nigdy nie miałam tak żeby z nerwów trzesly mi się ręce. Ale od tego czasu parę razy zdarzyło mi się takie coś. Potem był ten nieszczęsny remont i od tego czasu jest tragedia. Bol byl taki jakby miało mi rozsadzic głowę. Przechodził tylko gdy kladlam głowę na poduszkę. Nie mogłam nawet usiąść bo myślałam, że pęknie mi głowa. Promieniowalo od tyłu gdzieś na czubek głowy. I gdzieś do samego środka głowy za oczy. W między czasie byłam u Fizjoterapeuta który powiedział, że mam napięte mięśnie w karku i próbował mi to rozmasować. Byłam na 5 wizytach i ból był nadal więc już odpuściłam. Dodatkowo chyba się mocno stresowalam tymi wizytami bo co chwile miałam jakieś buczenie z tylu glowy. Byłam również u bioenergoterapeuty który powiedział że miałam przyblokowane przepływy energii. Zrobił mi 5 zabiegow ale również do końca mi nie pomogl. Po jakimś czasie bol ustąpił na mniej więcej 9 dni. I znów powrócił. Dokładnie taki sam. Znów musiałam brać od rana silne tabletki (ketonal) żeby móc jakoś funkcjonować i iść do pracy. Niestety po jakiś 7 godzinach bol znowu narastal i musiałam znów brać tabletkę. W końcu doszło do tego, że nie mogłam jechać rowerem bo w takiej pozycji poprostu rozsadzalo mi szyję i głowę. Co dziwne gdy tylko zeszłym z rowera i położyłem się bol mijał. By powrócić jak tylko wstawalam. W pewnym momencie miałam już tak dosyć, że lezalam i ryczalam z bólu i bezsilnosci i podjęłam decyzję o pojechaniu do szpitala. Mąż zawiozł mnie i na wstępie miałam zrobiony tomograf głowy i przeswietlenie szyji. W tomografie wyszło podejrzenie obrzeku mózgu. Więc dodatkowo miałam rezonans głowy, który jednak wszystko wykluczył. Po 3 dniach wypisano mnie i stwierdzone, że są to bóle mieszane- napieciowe i szyjnpochodne. Od tego czasu czyli 2 tyg biorę pramolan 50 mg wieczorem. Witaminy urydynox. I przez tydzień brałam coś na rozluźnienie mięśni. Bol w tej chwili troszkę się zmniejszył ale i tak muszę brać nimesil. Piszę o tym dlatego ponieważ chciałabym się dowiedzieć czy ktoś miał podobnie. I chciałabym dodać jedna rzecz. W święta napilam się alkoholu. Nie dużo. Ale miałam już tak dosyć ponieważ czułam że znowu zaczyna się ten cholerny ból. I powiedziałam mężowi żeby zrobił mi drinka. Wypiłam jednego. Potem drugiego. I trzeciego i ból po prostu minął. Cały ten ból który czułam od ponad 10 tygodni przeszedł po głupich 3 drinkach. Czy może mi ktoś to wytłumaczyć? Czy to jest w ogóle możliwe? I najlepsze jest to, że na drugi dzień również bol byl mniejszy. Niestety po świętach wróciłam do pracy i znów bol się pojawia. I znowu nie mogę normalnie funkcjonować bez tabletki. Mam wrażenie że gdzieś w głowie mi siedzi mysl że skoro bol przeszedł po alkoholu to może na prawdę jest on napieciowy. I może na prawdę to nic groźnego i mi w końcu przejdzie. Ale już sama nie wiem. Wczoraj złapałam chyba jakiegoś dola. Mama pytała mnie co zamierzam dalej robić z tymi bólami. Powiedziałam jej ze nic że mam już dosyć tego życia z tym bólem. Ze mam juz wyrabane i że najwyżej zdechne. Potem mąż pytał mi się co mi jest. I też powiedziałam mu ze mam juz wszystkiego dosyc. Po czym on powiedział mi że mam spojrzeć na nasze dzieci i się zastanowić bo na pewno nie mam wyrabane. I miał rację. Nie mam wyrabane. Kocham je nad życie. Skoczylabym za nimi w ogień. Ale mam cholerne wyrzuty że przez ten zasrany bol nie chce mi się już nawet rano wstawać i cały czas chodzę wściekła. Nie mam juz po prostu siły ... czy ktoś mógłby mi coś poradzić? Czy ten ból kiedyś minie?
×