Skocz do zawartości
Nerwica.com

Patyktoja

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Patyktoja

  1. Cześć wszystkim. Jestem tu pierwszy raz, w sumie już w takim dołku poszukałam tego forum, bo.. nie wiem, co ze sobą zrobić. Moja historia jest długa, jak każdej osoby. Każdy ma swoje wzloty i upadki, uniwersalne historie i katastrofy. Ja zwyczajnie sobie z tym nie radzę. To trwa od 7 lat, a ostatnimi czasy się nasiliło. Mam 21 lat, byłam w związku (tego czerwca byłoby 2 lata), miesiąc temu poroniłam 2 miesięczną ciążę, niedługo po tym umarł mój kot, z którym byłam od małego dziecka. Chłopak rozstał się ze mną, z mojej decyzji, bo traktował mnie jak powietrze po moich wybrykach, sądzę, że może i zasłużenie, ale świata po nim nie widzę. Odkąd straciliśmy dziecko nie mam żadnej witalności w sobie. Rozmawiałam o tym z najbliższymi, ale potrzebuję wsparcia od mojego jedynego, który aktualnie sobie gdzieś wyszedł ze znajomymi, a potrzebowałam by mi pomógł z kartą graficzną. Za każdym razem, gdy on wychodzi, czuję się jak gówno. Dosłownie. Nie dlatego, że jestem zazdrosna, bo nie jestem. Ale on jest takim samym introwertykiem, jak ja. I po jego "naładowaniu" potrzeby wyjścia, już nie chce, a ja dalej jak ten chodzik potrzebuję, by ze mną gdzieś wyszedł. Niestety nasza relacja posunęła się do tego stopnia, że do siebie przeklinamy typu "spierdalaj", a on w szczególności. Czuję się beznadziejnie, bo nawet nie mogę się do mojego kota przytulić, bo już go nie ma. A był przy mnie całe życie, i nie umiem się z tym pogodzić. Brakuje mi jego wsparcia, gdy mu o tym mówię, to uważa, że nie jest mi nic winien, że sama spierdoliłam ten związek żaląc się innemu facetowi, gdy leżałam w szpitalu na zanim ciąża umarła. Uważał, że z nim flirtowałam, chociaż jestem osobą, która nie widzi świata poza swoim partnerem. Dosłownie. Wiem, że to źle, że uzależniam się od jednej osoby, ale wszystkie moje potrzeby "zawiesiłam" na nim. Nie chciałam robić niczego z innymi ludźmi, tylko z nim, bo po prostu taka jestem. Mój psychiatra zdiagnozował u mnie zaburzenie osobowości i możliwe, że to jest z tym związane, ale ja kompletnie sobie nie radzę. Piję hydroksyzynę, taką mi dały na wszelki wypadek pielęgniarki z szpitala psychiatrycznego, bym mogła sobie wypić przy większym kryzysie emocjonalnym. Problem tkwi w tym, że nienawidzę swojego życia. Nienawidzę, że mnie tak zostawił z tym wszystkim, że jak jestem u niego, to jest wszystko super, ale nie zaprasza mnie nigdzie, zamyka w swoim pokoju, tam istniejemy, a gdy chcę z niego wyjść z nim, to słyszę, bym spierdalała, bo straciłam swoją szansę. Każdy mi mówi, bym brała się do życia, ale to wszystko traci na znaczeniu, gdy tylko zobaczę, albo sobie znadinterpretuję, że dla niego mogę gnić w tym pokoju. Oddałam mu wszystko, całą swoją duszę, życie, a on mnie kocha tylko fizycznie, nie pokazuję mu jak cierpię, bo uważa, że jestem słaba i że to wszystko stan umysłu. Nie widzę w swoim życiu żadnego sensu. Nie mam już do kogo gęby otworzyć. Nie mam kota, nie mam dziecka. Nie mam jego. Nie mam nic. Moja mama się bardzo stara, wybaczyła mi tyle rzeczy, tak mnie wspiera, a ja nie potrafię się odwdzięczyć, bo jestem zapatrzona w swojego ojca, który krzywdził mamę i mnie. Chciałam jechać do szpitala na leczenie terapią, bo wiedziałam, że sama z siebie po dwóch spotkaniach, albo pierwszych lepszych zapewnieniach ze strony życia zrezygnuję. I zrezygnowałam ze szpitala, bo powiedział mi, że nie jest mi to potrzebne, że nie powinnam robić z siebie wariatki, bo nią nie jestem. Pewnie ma rację, ale ja sobie nie radzę od dłuższego czasu, on mi nie pomaga. Nie wiem już sama. Za dużo żalu we mnie, a ja nie mam żadnych odpowiedzi. Dziękuję każdemu komu chciało się to przeczytać.
×