Pisze tutaj do Was, żeby sie poprostu wygadać... Nie mogę tego wszystkie powiedziec mojemu narzeczonemu bo nie chce go denerwować. A jedyna osoba której ufałam nade wszystko nie żyje i to tez jest powód dla którego mam problemy sama ze sobą. Moja przyjaciółka zgineła 2 lata temu została potrącona moment kiedy nagle dzwoni telefon i ktoś Ci mówi ze ktoś kogo znasz od dziecka kochasz jak siostrę nie żyje nie jest zbyt łatwy. Może było by łatwiej gdy by nie to ze od kad przeprowadziłam sie do innego kraju nie miałam z nią kontaktu. Nie bo sie pokłóciłysmy poprostu pojechałam do chłopaka a z nią kontakt sie urwał bo nie było łatwo mi z nią rozmawiać kiedy w odpowiedzi na głupie "co tam słuchac?" Odpisywała cos w stylu co sie stało ze sobie o mnie przypomniałaś. A sama nie pisała... Czuje sie okropnie.. Czuje sie winna ze może gdybym była wtedy na miejscu nie poszła by nigdzie ze może byłabym wtedy z Nimi i zostalibyśmy tam dłużej wyszły pozniej i nikomu nic by sie nie stało... Kolejnym moim demonem jest to ze boje sie że kiedyś o Niej zapomnę. Juz złapałam sie na tym ze bedą przez tydzien w rodzinnej miejscowości nie poszłam do Niej na cmentarz. Poprostu zapomniałam zapomniałam...
Boje sie ciagle sie wszystkiego boje... Mój narzeczony uśmiecha sie i mówi ze jest jak malutka dziewczynka, ale nie wie ze jadąc samochodem przez tunel widzę jak uderzamy samochodem w mur, jak przyjeżdża karetka, karawan. Boje sie ze cos mi sie stanie ze jemu sie cos stanie.
Nie radzę sobie z życiem. Nie jestem w stanie nic zrobic dobrze, tak jakbym chciała. Czego sie nie dotknę to to musze spierdolic. Studiuje w Polsce zaocznie, a mieszkam w Skandynawi pominę kwestie pracy i kasy. Ale te studia to masakra. To mój gwóźdź do trumny, nie dość ze kierunek okazał sie beznadziejny do tego koleżeństwo z grupy nie jest za fajne. Każdy sobie rzepkę skrobie. Do tego to ciagle uczucie beznadziejności. Studiowanie na sile bo jestem w miejscu gdzie nie chce być. Bo co 2 tygodnie musze spakować walizkę i wsiąść w samolot a nie chce tego robić. Nie chce spędzać weekendów na czymś co mnie tyko dołuje. I tylko po to żeby zakończyć te studia żeby tylko zrobic tego inżyniera i mieć spokój...
Płacz to stały element każdego mojego dnia. Płacze o wszystko bo mi nie poszło na interview, bo nie mam pracy w tym tygodniu, bo obilam samochód, bo oblalam zaliczenie. Do wszystkiego podchodzę bardzo emocjonalnie, wszystkim sie przejmuje i martwię czasami bez sensu na zapas, wiem ze to jest głupie wiem ze to mnie niszczy ale nie potrafię inaczej. Taka jestem beznadziejna...