Skocz do zawartości
Nerwica.com

ajona

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez ajona

  1. Wiara moze bardzo pomoc. W najgorszych mometach, kiedy kazde wyjscie z domu bylo koszmarem, sluchalam transmisji przez internet. Dwa razy w miesiacu (ostatni poniedzielek i poprzedzajaca go niedziela) jest msza o uzdrowienie (kosciol Jezuitow w Lodzi) transmitowana na zywo na kanale Jezuitow na youtube. Zajrzyjcie tam dzis i jutro o 18 i 19. Nie jest to zwylkla msza. Ja, mimo braku wiary, beczalam jak bobr. Cos sie we mnie powoli odblokowywalo. Zaczelam przezywac rozne emocje, ktore siedzialy we mnie od lat. Po roku regularnego uczestniczenia, bylo lepiej. Zawsze po mszy czuje sie lekko, dobrze, spokojnie. Niestety szybko zapominam o tym, ze modlitwa mi pomaga. Jak mi sie poprawia, osiadam na laurach i mysle, ze zycie jest ok, a ja nie musze juz nic robic. Nie musze sie starac. Bzdura. Od kiedy mam nerwice, czyli od prawie 20 lat (a mam ich dopiero 25:) za kazdym razem, kiedy przestaje dbac o siebie, porzucam prace nad soba - wszystko wraca jak bumerang. Niektorzy maja choroby fizyczne, na ktore beda sie leczyc dokonca zycia, biorac rozne leki. Dla nas, nerwicowcow, lekiem jest codzienna praca nad soba i szukanie kolejnych rzeczy, ktore w sposob konstruktywny pomagaja nam walczyc z trudnosciami . To jak z treningiem. Cwiczysz miesnie brzucha, po jakims czasie sa ladnie wyrzezbione, ale kiedy przestajesz cwiczyc, co sie dzieje? Na brzuchu wracaja opony i nie ma sladu po miesniach. Nie dawajmy sie nerwicy! Trenujmy - nasze mozgi sa rownie plastyczne, jak miesnie. Mozemy zrobic z nimi wszystko, co chcemy. No, moze prawie wszystko;) Zycze Wam wytrwalosci i wielkiej wiary w to, ze zycie potrafi byc naprawde fajne i pozytywnie nas zaskakiwac.
  2. Milo, ze odpowiedzialas na moj post. Tak jak pisalam,bylam na psychoterapii 2 lata, ale pomoglo tylko czesciowo.Zrodlo problemu nadal we mnie tkwi i powoduje te nieznosne objawy.Siedze,żale sie narzeczonemu i placze z bezradnosci.Ale skoro nic nie moge poradzic na to,ze cos mi dolega,to szkoda tracic energie na szukanie przyczyn, doszukiwania sie a googlach. Zyjmy po prostu. Jak tylko cos mi dolega, mama zawsze mowi, ze to wina pogody. I pewnie jest w tym sporo racji. Dobrze jest znalezc wytlumaczenie dolegliwosci.Nawet jakies blache.Mnie to uspakaja, pozwala odpuscic, wyluzowac i dac sobie przyzwolenie na to,ze moge dzis czuc sie gorzej.Ale to minie - naprawde:) Sprobuj pobyc sama ze soba.Poczytac, napic sie herbaty, wziac kapiel - cokolwiek, co lubis.Pocieszyc sie przez chwile tym, ze masz przy sobie najwspanialsza przyjaciolke, ktora zawsze Cie wyslucha i zrozumie - Siebie :) Czasami chyba cialo sygnalizuje nam, przez rozne dolegliwosci, ze potrzebuje naszej uwagi. Przyslowiowego "poglaskania po glowie". Nie musimy bys idealne, czasem moze cos nas bolec, mozemy nie miec sily.Ale badzmy soba i sprobujemy sie pokochac z tymi problemami(to apel takze do mnie samej, zeby nie bylo;)Zycze Ci udanego wieczoru i pozdrawiam Ciebie i Córcie.
  3. Nie wiem czy moja obecność na tym formu coś zmieni. Dla mnie, dla Was. Ale chce powiedzieć, że z hipochondrią, nerwicą czy jakkolwiek to nazywać, zmagam się właściwie od kiedy sięgam pamięcią. Mam 25 lat, a różne "choroby", rzadko prawdziwe, częściej urojone, towarzyszą mi praktycznie od podstawówki. Zatkane uszy przez dwa tygodnie - panika i mśli, że już zawsze tak będzie. Od kiedy skończyłam liceum, wszystko się rozpędziło. Nowi ludzie, nowy tryb nauki, więcej czasu w domu. Bezsenność, mrowienia, drętwienia, ucisk w gardle, wrażenie powiększonych węzłów. Potem na trochę spokój. Rok, może dwa. Nagle zmarł mój dziadek, który mieszkał z nami od dziecka - miał raka. Ogromny ból, znowu strach o własne zdrowie. Bóle brzucha, biegunki, wzdęcia. Przez chwilę było lepiej - może miesiąc. Potem zaczęła się jazda bez trzymanki. Najpierw tachykardia - pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby serce tak szybko biło. Myślałam, że mam zawał i umieram. Byłam z chłopakiem - pojechaliśmy do szpitala. Różne badania - nic nie stwierdzil ( po lekarzach zaczęłam biegać na początku liceum). Dostałam Metocard czy coś. Chodziłam do kardiologa - nic nie stwierdził. Bałam się wychodzić z domu, co chwila nerwowo mierzyłam tętno. Czarne myśli same się nakręcały. I zaczęły dochodzić kolejne objawy. Przez pół roku bywało różnie. Późniejz znowu bóle brzucha. Schudłam ok 6 kg, co przy mojej wadze było sporą stratą. Zaczęłam czytać o celiakii. Przestałam jeść chleb i wszystko, co ma gluten. Chodziłam do gastrologa, ale ostatecznie, kiedy dał mi skierowanie na gastroskopie z pobraniem wycinka (bałam się niemiłosiernie), uznałam, że to na pewno nie celiakia. Wszystkie objawy ustąpiły samoistnie. Napisałam pracę mgr, obroniłam się. Zaraz potem znalazłam pracę. Planujemy ślub. Dodam, że przez dwa lata chodziłam na psychoterapię, nie brałam żadnych leków, mimo silnych lęków i ataków paniki. Praca nad sobą, chociaż trudna, sporo mi dała. Dolegliwości, w mniejszym lub większym stopniu towarzyszą mi codziennie. Z niektórymi nauczyłam się już żyć. Po prostu przywykłam. Ostatnio miewam zaburzenia widzenia (dwojenie), wewnętrzne drżenie, duszkości, kołatanie serca, bóle głowy, sztywność karku i masę innych objawów. A cokolwiek nowego się pojawia (na przykład teraz - od dwóch tygodni uczucie ciężaru jak idę i stoję, jakby ciągnięcia do ziemi, omdlewania) - tracę grunt pod nogami. Nie czuje się bezpiecznie. Myślę ciągle o tym i nie potrafię cieszyć się życiem.Stale szukam powodu objawów. Ciąglę płaczę, zadręczam bliskich. Mam tego dość, chociaż wiem, że nie do końca mam wpływ na te myśli i na to, jak mój organizm reaguje. Czy powodem dolegliwości jest moja natura, czy rozwód rodziców, czy cokolwiek innego - do dziś nie wiem i może nigdy się nie dowiem. Ale wiem, że im bardziej jestem sama, im bardziej nie mam zajęcia, tym trudniej z tym żyć. Wszystko mija, kiedy jestem w towarzystwie ludzi, z którymi czuję się bezpiecznie, mogę być sobą i nie wstydziś się tego, mogę się śmiać, bawić, dzielić tym, co potrafię robić najlepiej. Pasja, zamiłowanie, do czegokolwiek, to jest dobra recepta na ten pieprzony lęk o własne zdrowie. Piszę o tym nawet teraz, kiedy jestem w okresie fatalnego spadku nastroju i doszukiwania się kolejnych chorób. Nie wymagajmy od siebie zbyt wiele. Przecież nadal żyjemy, mimo tego, że wydawało nam się już setki razy, że jesteśmy chorzy na śmiertelną chorobę i za chwilę zejdziemy z tego świata. Kiedy coś nas boli, bije nam serce, szybciej lub wolniej, mamy wzdęcia, zgagi i inne rzeczy, to znak, że nadal żyjemy. Ale objawy, choroby - to nie my! Spróbujcie spojrzeć na to z dystansu - to tylko niewielka część nas. Nie próbujmy jej na siłę pokonywać, ale nie dajmy się jej zawładnąć.
  4. Nie wiem czy moja obecność na tym formu coś zmieni. Dla mnie, dla Was. Ale chce powiedzieć, że z hipochondrią, nerwicą czy jakkolwiek to nazywać, zmagam się właściwie od kiedy sięgam pamięcią. Mam 25 lat, a różne "choroby", rzadko prawdziwe, częściej urojone, towarzyszą mi praktycznie od podstawówki. Zatkane uszy przez dwa tygodnie - panika i mśli, że już zawsze tak będzie. Od kiedy skończyłam liceum, wszystko się rozpędziło. Nowi ludzie, nowy tryb nauki, więcej czasu w domu. Bezsenność, mrowienia, drętwienia, ucisk w gardle, wrażenie powiększonych węzłów. Potem na trochę spokój. Rok, może dwa. Nagle zmarł mój dziadek, który mieszkał z nami od dziecka - miał raka. Ogromny ból, znowu strach o własne zdrowie. Bóle brzucha, biegunki, wzdęcia. Przez chwilę było lepiej - może miesiąc. Potem zaczęła się jazda bez trzymanki. Najpierw tachykardia - pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby serce tak szybko biło. Myślałam, że mam zawał i umieram. Byłam z chłopakiem - pojechaliśmy do szpitala. Różne badania - nic nie stwierdzil ( po lekarzach zaczęłam biegać na początku liceum). Dostałam Metocard czy coś. Chodziłam do kardiologa - nic nie stwierdził. Bałam się wychodzić z domu, co chwila nerwowo mierzyłam tętno. Czarne myśli same się nakręcały. I zaczęły dochodzić kolejne objawy. Przez pół roku bywało różnie. Późniejz znowu bóle brzucha. Schudłam ok 6 kg, co przy mojej wadze było sporą stratą. Zaczęłam czytać o celiakii. Przestałam jeść chleb i wszystko, co ma gluten. Chodziłam do gastrologa, ale ostatecznie, kiedy dał mi skierowanie na gastroskopie z pobraniem wycinka (bałam się niemiłosiernie), uznałam, że to na pewno nie celiakia. Wszystkie objawy ustąpiły samoistnie. Napisałam pracę mgr, obroniłam się. Zaraz potem znalazłam pracę. Planujemy ślub. Dodam, że przez dwa lata chodziłam na psychoterapię, nie brałam żadnych leków, mimo silnych lęków i ataków paniki. Praca nad sobą, chociaż trudna, sporo mi dała. Dolegliwości, w mniejszym lub większym stopniu towarzyszą mi codziennie. Z niektórymi nauczyłam się już żyć. Po prostu przywykłam. Ale cokolwiek nowego się pojawia (na przykład teraz - od dwóch tygodni uczucie ciężaru jak idę i stoję, jakby ciągnięcia do ziemi, omdlewania) - tracę grunt pod nogami. Nie czuje się bezpiecznie. Myślę ciągle o tym i nie potrafię cieszyć się życiem.Stale szukam powodu objawów. Ciąglę płaczę, zadręczam bliskich. Mam tego dość. Czy powodem dolegliwości jest moja natura, czy rozwód rodziców, czy cokolwiek innego - do dziś nie wiem i może nigdy się nie dowiem. Ale wiem, że im bardziej jestem sama, im bardziej nie mam zajęcia, tym trudniej z tym żyć. Wszystko mija, kiedy jestem w towarzystwie ludzi, z którymi czuję się bezpiecznie, mogę być sobą i nie wstydziś się tego, mogę się śmiać, bawić, dzielić tym, co potrafię robić najlepiej. Pasja, zamiłowanie, do czegokolwiek, to jest dobra recepta na ten pieprzony lęk o własne zdrowie. Piszę o tym nawet teraz, kiedy jestem w okresie fatalnego spadku nastroju i doszukiwania się kolejnych chorób. Nie wymagajmy od siebie zbyt wiele. Przecież nadal żyjemy, mimo tego, że wydawało nam się już setki razy, że jesteśmy chorzy na śmiertelną chorobę i za chwilę zejdziemy z tego świata. Objawy, choroby - to nie my! Spróbujcie spojrzeć na to z dystansu - to tylko niewielka część nas. Nie próbujmy jej na siłę pokonywać, ale nie dajmy się jej zawładnąć.
×