Skocz do zawartości
Nerwica.com

kassiade

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez kassiade

  1. Witam wszystkich, Weszłam na forum ponieważ od kilku lat zmagam się z depresją...dopadła mnie w najgorszym chyba momencie,bo zaraz po urodzeniu córki...poczułam się, jakbym spadła na beton...po cudownym okresie ciąży i oczekiwania nagle wpadłam w wielki dół z którego nie potrafiłam się wydostać...na początku w ogóle nie miałam świadomości z czym sie zmagam.Nie miałam poczucia beznadziejności, smutku, zakochałam sie w córce od pierwszego mometu,właściwie na początku jedynym objawem była bezsenność. nie potrafiłam zasnać...Córka spała spokojnie w łóżeczku a ja kręciłam sie z boku na bok...noc po nocy...z dnia na dzień coraz bardziej zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana....popodałam powoli w paranoję, że skoro nie śpię, to w końcu umrę, bo przecież sen jest potrzebny, niezbędny...pojawiły sie problemy z pamiecią, koncentracją...byłam coraz słabsza, nosiłam na rękach córkę i płakałam, co stanie się z moją kruszyną, skoro ja nie jestem w stanie zapewnić jej poczucia bezpieczeństwa, zająć się nią, opiekować...z dnia na dzień było coraz gorzej...po kilku tygodniach nie byłam w stanie podnieść się z łóżka, umyć, nie mówiąc już o wyjściu z domu...spacer, wyjście do sklepu było dla mnie jak wyprawa na koniec świata.z pomocą przyszła mi położna środowiskowa.gdyby nie ona i jej sugestia, że to moze być depresja pewnie nic by się nie udało.Odwiedzała mnie i siłą wyciagała z łóżka, uczyła opieki nad małą.zadzwoniła do swojej znajomej pani doktor psychiatry i umówiła na wizytę.Nawet po wizycie nie chcialam wierzyć...ale zaczęłam czytać, szukać w internecie i rzeczywiście okazłao się, że depresja, to nie zawsze poczucie smutku i przygnębienia...nie od razu wszystko się udało. to były dłuuuugie miesiące zmagania się z chorobą i własną słabością.niestety nie obyło się bez leków.I nie za pierwszym razem pomogły.Było kilka zmian, prób.I poczucie, ze to nigdy się nie skończy...Dziś minęło już 5 lat od tamtego momentu.Czy jest happy end??Po prawie 2 latach zmagania się z chorobą, przebywania na macierzyńskim, potem na L4, wróciłam do pionu, zmieniłam miejsce zamieszkania, pracę...Pracę niestety na bardzo stresującą...Było dobrze dwa lata...potem przyszedł nawrót.Bardzo silny.Tak silny, ze moja pani doktor rozkładała już ręce i mówiła, że nie wie, co dalej,nie wie, jak ma mi pomóc.Chciała mnie wziać na oddział do szpitala.Świadomość szpitala przerażała mnie, powiedziałam, ze sie nie zgadzam, ze nie ma mowy. Próba dopasowania leków, kolejna i kolejna...I w końcu ruszyłokiedy już myślałam, ze nie ma dla mnie ratunku.A dziś??Dziś śpi obok mnie moja 5 letnia córka, lekko chrapie, bo ma katar i przytkany nosek, ślicznie pachnie.Dla mnie cały czas jak niemowle, choć to już duża kobieta i potrafi być wredna w tym roku poszła do zerówki i po dwóch dniach bylismy już z mężem na dywaniku u pani dyrektor...niezły z niej ananas ale kocham ją najbradziej na świeciedaje mi siłe i mnóstwo szczęścia....Co mogę Wam radzić??Po tych kilku latach na pewno jedno:żeby nie skupiać się na sobie.wiem, że to nie jest łatwe, ale trzeba jak najbardziej zagospodarować swój wolny czas.Kiedy miałam nawrót choroby,pojawiła się opcja nowej pracy...Szłam na rozmowę kwalifikacyjną i płakałam.Nie miałam siły,nie wiem, skąd ją znalazłam, żeby w ogóle wyjść z domu???Rozmowa była koszmarem,udawanie przed nowym szefem, że nadaję sie do tej pracy, że jestem pełna energii i zaanagażowania....A w duszy całkowita rozsypka.Musiałam nieźle udawać, bo zaproponował mi pracę.Wcale mnie to nie ucieszyło...Pamiętam, ze wróciłam do domu i beczałam, bo nie wyobrażałam sobie, że będę musiała wyjść poza próg domu.Pierwsze 3 miesiące to była walka z samą sobą...Zwłaszcza, ze byłam prawie cały czas wystawiona na kontakt z klientami.Ukrywałam sie ze swoją chorobą, wychodziłam do łazienki,żeby sobie popłakać,bałam sie, ze ktoś zauważy, ze stracę pracę.Nie potrafiłam skupić się na tym, co ktoś do mnie mówi.Po około 3 mieisącach zauważyłam, że bez strachu wychodzę z domu,że coraz mniejszy problem stanowi dla mnie rozmowa z kolegą z pracy czy klientem, że przestaję natrętnie myśleć o swoim stanie i o tym, czy aby na pewno nie umrę przed powrotem do domu...I udało się.Nie jest tak, że czuję się całkowicie wolna,choroba nadal mnie przeraża, fakt, że może wrócić.Staram się po prostu o tym nie myśleć, nie mieć czasu, mieć dużo do zrobienia.To jedyne lekarstwo,niezależnie czy ma się rodzinę,czy nie, czy ma się pracę, czy nie, zawsze jest coś, czym mozna zająć swój czas.Nawet jesli na początku robimy pewne rzeczy automatycznie, nie skupiając się na nich.Uwierzcie mi, że skupienie wórci, a za nim powoli spokój, pamięć i co najważniejsze chęć powrotu do życia.Tylko na początku trzeba niestety się zmuszać, przełamywać, walczyć ze soba...Ktoś kto nie przeszedł przez piekło zwane depresją nie zrozumie tego...A najgorzej jest kiedy dusza sie poddaje, u mnie też tak było.Było poczucie, że to koniec, że już nic mnie nie czeka.Musicie walczyć i trzymać się nogami i rękami,mówić sobie, że skoro kiedyś były rzeczy, które cieszyły, to tak jeszcze będzie!!!jest tak!!!uwierzcie.ALE TRZEBA ZAJĄĆ SOBIE CZYMŚ MYŚLI I CZAS.NA POCZĄTKU PRZEDE WSZYSTKIM CZAS,BO ZŁE MYŚLI, SZYBKO NIE ODEJDĄ.ALE JAK JUŻ PÓJDĄ SOBIE PRECZ, TO BĘDZIECIE Z SIEBIE DUMNI. WALCZCIE I NIE DAWAJCIE SIĘ CHOROBIE mi bardzo pomogła w moich zmaganiach książka "POKONAŁEM NERWICĘ",kupiłam, ale jest też strona, na której wpisują się ludzie, którzy dali radę,to bardzo pomaga w chwilach słabości,polecam Wam i trzymam kciuki.Gdyby ktoś chciał chętnie podam mojego maila,możemy popisać, jeśli miałoby to pomóc choć jednej osobie,bardzo będę się cieszyć Pozdrawiam i kończę,bo strasznie sie rozpisałam Kasia
×