Witam : ) Chciałabym krótko opisać swoją sytuację i zadać pytanie: czy obejdzie się bez leków? czy powinnam zacząć je brać?
Studiuję, mam 21 lat, depresję i większość typowych jej objawów. 7 miesięcy temu rozpadł mi się związek i zaczęło piekło. Osoba, którą kochałam odeszła ode mnie, po drodze było parę powrotów i rozstań, próby przyjaźni, krótko mówiąc niepotrzebnie męczyłyśmy się obie w tym bałaganie. Oczywiście ja nie umiałam sobie z tym poradzić i każdy dzień był dla mnie niewyobrażalnym trudem, zadawaniem sobie pytań typu: czy naprawdę jestem tak beznadziejna, czy jest jeszcze szansa, dlaczego to się tak potoczyło itd., ona natomiast w międzyczasie zaczęła układać sobie życie i oddalać się ode mnie. Problem w tym, że trzymałam się jej tak kurczowo i na siłę, ponieważ nie mam innych przyjaciół, a moja depresja pogłębiła się w ciągu paru miesięcy tak bardzo, że straciłam kontrolę nad sobą, zaczęłam mieć wielkie luki w pamięci, trudności z koncentracją, parę razy myśli samobójcze. Byłam i nadal jestem tak samotna (nieśmiała właściwie z natury, pewne trudności z łapaniem kontaktów) oraz czułam się tak fatalnie, że wydawało mi się, iż potrzebuję jej żeby stawać na nogi, leczyć się - bo sama nie dam rady. Chciałam tylko, żeby ktoś był obok i jakoś wsparł mnie w tej czarnej dziurze. Chciałam wydobrzeć i dla siebie, dla niej i dla ludzi wokół. Czasem znikałam na 2 tyg. walcząc ze sobą, ale nie dawałam rady; potem wracałam znów prosić o pomoc i wyrozumiałość. Wkrótce brutalnie się przekonałam, że nie dostanę żadnego wsparcia, co więcej, usłyszałam bardzo złe rzeczy o sobie i przekreślone zostały jakiekolwiek dobre wspomnienia nawet z początku związku. Generalnie, dostałam mentalnego kopniaka na do widzenia.
Byłam u psychiatrów 2 razy: orzeczona depresja, recepta na fluoksetynę i terapia. Nie wzięłam leków, nie chciałam. Zaczęłam chodzić do psycholożki dopiero 2 tyg. temu i oczywiście wiem, że nie mogę mieć już kontaktu z tą osobą; że muszę chodzić na terapię, znaleźć siłę, a leki to moja własna decyzja.
Mam z tym straszny problem, bo depresyjne tendencje miałam już od liceum, na zasadzie częstego ukrytego smutku. Ale dopiero po tym rozstaniu jestem tak rozpieprzona, że rozumiem czym jest prawdziwa depresja. Wylewam hektolitry łez i czuję "nieludzki" ból w sobie. Mam świadomość, że to choroba + samotność, ale zostałam do tego tak strasznie zraniona, że czasem nie mogę wstać z podłogi (niedowierzanie, rozczarowanie, niemożność pogodzenia się z tym). Boję się leków i nie czuję się na nie gotowa. Bardzo chciałabym wydobrzeć, poznać nowych ludzi; wytłumaczyłam już sobie, że jeśli ktoś zostawia mnie w najczarniejszej godzinie i upokarza, to nie zasługuje na mnie, mam iść swoją drogą. Nie mogę się doczekać dnia, kiedy wstanę i będzie mi się chciało żyć, uśmiechnę się. Ale nadal jest pustka.
Czy leki (Seronil) to niezbędność dla mnie? Jak myślicie? Nie potrafię zdecydować, czy warto podjąć to ryzyko? Czy kiedy 'zapomnę' i przerobię terapię z psycholożką, to minie i czy warto tak długo czekać, czy jednak się wesprzeć medycyną?