Witam wszystkich. Zarejestrowałam się na tym forum ponieważ czuję, że powinnam "coś ze sobą zrobić", bo mam wiele do stracenia... Obecnie moja sytuacja wygląda tak, że obiektywnie rzecz ujmując naprawdę nie powinnam narzekać- jestem zdrowa (odpukać!), jak na nasze warunki mam nieźle płatną pracę i nie najgorzej mi się wiedzie w sensie ogólnym, oprócz tego prawie rok spotykam się z naprawdę cudownym mężczyzną, który jest najlepszym człowiekiem jakiego dane mi było spotkać w moim 31-letnim życiu. Planujemy wspólną przyszłość, dzieci. Niestety nie potrafię poradzić sobie z "demonami przeszłości", jestem pewna że mam nerwicę, niemal pewna że depresję, a nawet czasami podejrzewam i schizofrenię . Jestem DDA i DDD, w domu miałam piekło odkąd pamiętam- ojciec pił, bił i znęcał się psychicznie, a mama nie tylko nie broniła, ale i często prowokowała jego agresję wobec mnie. A wszystko to w otoczce "dobrego domu", bo mama była wykształcona i pracowała w budżetówce, a ojciec jest mundurowym i dobrze zarabiał. Nie miałam żadnego wsparcia ani w rodzinie, ani też u obcych ludzi- czy to znajomych, czy "specjalistów" u których przez jakiś czas starałam się szukać jakiejś pomocy. "Specjaliści" narobili mi więcej problemów niż pożytku, ale widać takie były wtedy czasy, że powszechnym było przeświadczenie "dzieci i ryby głosu nie mają", każdy "spec" to we mnie szukał zła i mnie chciał zmieniać, nikt nawet nie zasugerował że dobrze by było gdyby to moja mama zechciała mnie wysłuchać, zrozumieć itd. Znajomi zaś zawsze powtarzali, że "jak ja coś złego zrobiłam/em to też dostawałem lanie"- w końcu zaprzestałam prób uświadomienia im, że między "kosmetycznym" laniem za karę a pastwieniem i znęcaniem się na różne sposoby jest wieeelka różnica... Ogólnie odkąd tylko pamiętam miałam pod górkę- w dzieciństwie przeszłam poważną operację którą ledwo przeżyłam, byłam długo rehabilitowana i chyba przez to (a być może przez mój charakter?) zawsze byłam nieśmiała i nie umiałam odnaleźć się w grupie rówieśników, często miałam jakieś scysje w których występowałam w roli ofiary, a na pomoc czy poradę w domu nie miałam co liczyć (mama miała do mnie pretensje że nie jestem przebojowa, a ona taka była i takiego dziecka chciała). Wczesną dorosłość również miałam nieciekawą. Ojciec wyrzucił mnie z domu, na co mama nie protestowała, a jej "pomoc" ograniczała się do spotkania ze mną w tajemnicy raz na jakiś czas i daniu mi 100-200zł na miesiąc, jeszcze z pretensjami że to dużo (a podkreślę, że w domu panował dobrobyt, np. ojciec kupował zawsze wysokiej klasy samochody z salonów). W wieku 19 lat związałam się z kimś, kto okazał się niemal lustrzaną kopią mojego ojca- czyli pijakiem, tyranem z przerostem ego i psychopatą. Gdy wreszcie po prawie 8 latach udało mi się zakończyć ten "związek", poznałam kogoś w kim pokładałam wielkie nadzieje na rozpoczęcie nowego, szczęśliwego życia, ale on okazał się po prostu ci*** (przepraszam za słowo, ale inaczej nie da się tego określić). Teraz jest zupełnie inaczej- tak jak wspomniałam mam nieźle płatną pracę więc jestem niezależna (a przez 27 lat życia bez przerwy byłam od kogoś zależna), a przede wszystkim moim największym szczęściem jest mój mężczyzna, który mnie kocha i któremu na mnie zależy (jestem tego pewna, a w życiu tylu pozornie bliskich i godnych zaufania ludzi mnie zawiodło, że nie należę już do osób łatwowiernych i naiwnych). W czym więc problem? No właśnie . Ciągle dopadają mnie jakieś złe, a wręcz fatalne nastroje, czasami zupełnie bez powodu, a czasami błahostkę potrafię tak wyolbrzymić, że urasta ona do poziomu jakiejś niewybaczalnej rzeczy, robię awantury, histeryzuję, wygaduję jakieś bzdury. Miliony razy obiecywałam sobie, że muszę nad tym panować, że to już się nie powtórzy, ale gdy przychodzi co do czego historia przeważnie się powtarza . Bo czy normalnym jest np. wściekanie się, że mój mężczyzna wrócił z pracy o godzinę wcześniej i nie zadzwonił żeby mi o tym powiedzieć??? A mnie po prostu doprowadza do szału "nieposiadanie kontroli", nie lubię niespodzianek (nawet tych pozytywnych), wszystko musi być u mnie "według planu". Boję się, że te dziwne nastroje w końcu zniszczą mój związek, czyli szansę na to, o czym zawsze marzyłam i czego nie miałam- stworzenie kochającej rodziny, związku opartego na miłości, szacunku i zrozumieniu, świadome rodzicielstwo. Wiem, że bardzo szczytny cel sobie postawiłam jako DDA i DDD bez żadnych przykładów wypływających z domu rodzinnego... Do tego moja praca, choć tak jak wspomniałam nie najgorzej płatna, jest strasznie stresująca, szczególnie dla kogoś nieśmiałego i nielubiącego kontaktu z obcymi- a ze względu na specyfikę stanowiska wymaga, i to z setkami dziennie . Dodam, że nie mogę z niej zrezygnować ani też zmienić, przynajmniej na razie. Czasem po dyżurze jestem tak wykończona psychicznie i zestresowana, że wybuchają z tego powodu konflikty . I tu muszę przyznać, że mój ukochany niestety trochę bagatelizuje, bo jego zdaniem "czym się można tak zmęczyć i zdenerwować siedząc za biurkiem"??? Tyle razy go prosiłam i tłumaczyłam mu, pomaga na jakiś czas a potem znowu "a co ty się tak nie odzywasz" w chwili, gdy po prostu chcę się wyciszyć i złapać trochę oddechu po robocie :/ . No ale nic, przecież nikt nie jest idealny i nie można tego oczekiwać- napisałam to żeby nawiązać do moich napadów złych nastroi. Wiem że wielu ludzi ma o wiele gorzej, wiem też że powinnam być dumna z tego co udało mi się osiągnąć pomimo przeciwności losu i bardzo złego startu w każdy etap życia, wiem że powinnam dziękować losowi za to, że wreszcie, po tylu zawodach na ludziach, dane mi jest być z kimś takim, jak mój mężczyzna. Powinnam jeżeli nie popadać w małpi zachwyt, to chociaż być zadowoloną i w miarę zrelaksowaną- a ja tymczasem jestem kłębkiem nerwów . Wiele razy myślałam o jakiejś terapii, ale fakty są takie, że przy moim nieregularnym trybie pracy nie byłabym w stanie wygospodarować zawsze jednego wolnego dnia w tygodniu, to jest po prostu niemożliwe. Najbardziej chciałabym brać jakieś leki na stonowanie moich nastroi, coś co "utrzymywałoby mój umysł na stałym poziomie", bez tych ciągłych "upadków" ("wzlotów" nie przeżywam, nie umiem się jakoś mocno czy długo z czegoś cieszyć, zawsze jest to jakaś taka "statyczna radość"). Oczywiście próbowałam różnych suplementów bez recepty, ale to tak jakby chciał Wisłę kijem zawrócić...
Na koniec powiem, że nie mam pojęcia czego "oczekuję" po napisaniu tego postu, na pewno nie chodzi o jakąś "złotą radę" która by mnie oświeciła, bo wiem że to moje życie i wszystko zależy tylko ode mnie. Niemniej jednak widzę, że nie jestem sama z problemami natury psychicznej, być może lektura forum w czymś mi pomoże- już teraz czuję się jakby lżej, bo w realnym życiu nie mam z kim pogadać o takich rzeczach, z resztą raczej nawet bym nie umiała (kilka razy próbowałam, ale z tym również mam negatywne wspomnienia).
Pozdrawiam serdecznie.