Cześć Wszystkim. Na wstępie muszę powiedzieć, że doskonale Was rozumiem bo przez ponad 5 lat borykam się z problemem fobii społecznej. Jestem na drugim roku studiów i naprawdę cholernie ciężko to wszystko idzie. Ludzie są moimi wrogami - ale tylko teoretycznie bo ja tylko tak sobie uzmysłowiłem w tej chorej łepetynie. Mam tego świadomość do czasu gdy lęk się oddali. Nie potrafię być swobodny na zajęciach dopóki "cwaniackie" osoby uczęszczające do tej samej grupy są obecne. Lepiej czuje się wśród ludzi, którzy są nieśmiali, siedzą cicho i nie mają nic do powiedzenia - wtedy mam pełne pole do popisu bo lęk automatycznie mija.
Ciekawym zjawiskiem u mnie są dziwne ataki "sztywnienia", które pojawiają się gdy czuje czyiś wzrok. Wtedy chodzę dosłownie jak cyborg czyli nienaturalnie i sztywno. Nie umiem nad tym zapanować. Ot po prostu zamieniam się coś w rodzaju maszyny . I ludzie z oczywistych względów mają niezłą polewkę. Może ludzie tak tego nie odbierają w sposób dosadny typu: "co to za głupek chodzi, patrz jaki on śmieszny" itp itd. Szczerze mówiąc sam sobie generuje takie komentarze w głowie, choć tak naprawdę tego typu tekstów nie słyszałem głośno i wyraźnie (a to już coś ) .
Każdy uśmiech na twarzy odbieram jako drwinę na mój temat. Bo pewnie sobie krzywo nogę postawiłem i dlatego żeby się całkiem nie roześmiać uśmiecha się półgębkiem, żebym nie zobaczył tego poniżenia w moim kierunku .
Kiedyś psycholożka wytłumaczyła mi, że lekarstwem na tego typu natręctwa jest śmiech. Dużo się śmiać, ponabijać się z siebie jak najczęściej by uzyskać dystans do samego siebie - że my potrafimy się śmiać ze swoich dziwolągów. Dlatego wpadłem na genialny pomysł i oglądam sobie co parę dni bardzo głupią komedię . Wtedy na jakiś czas zapominam o swoich udrękach i myślę sobie, że ten aktor co gra jest taki denny i tak śmiesznie beznadziejny że teraz ja się z niego pozalewam .
Kończę na razie te moje wypociny. Jak ktoś przeczytał ten przedługawy post to gratuluję wytrwałości