Trochę to trwało zanim to rozkminiłem ale od jakiegoś czasu jestem już pewny.
Zmiana pogody (lub pory roku) z zimna na ciepło powoduje u mnie masakryczną deprechę.
Przez ok. 2-3 tyg ledwo daję radę, gdybym nie "zjadł zębów" na walce z tą chorobą w przeszłości to szło by zwariować albo sznurek.
Najgorzej jest wiosną kiedy zaczyna się nagle robić cieplej.
System mi po prostu pada na amen, jakbym truciznę jakąś połknął.
Dopóki organizm się nie przyzwyczai i nie ustabilizuje nie nadaje się do kontaktu z ludźmi.
Osłabienie, lękowość, bóle fizyczne, czyhająca psychiczna czarna dziura,ogólnie masakra ledwo do zniesienia.
Neurotyczność wzrasta do 150 %, wzrok psychola + dziesiątki innych objawów których nie wymieniam, bo po co.
Najgorzej mi robi marcowe ostre słońce.
Piszę bo pierwszy raz zdarzyło mi się to w zimie, przez tą odwilż ostatnią.
Znajomy psychiatra twierdzi ze to normalne, niektórzy "tak mają".
Ma na myśli chorych na depresję lub jej nawroty.
Czy ktoś ma podobnie ?
Bardzo mnie interesuje skąd taka zależność pogodowa.
Jesiennej deprechy nie miewam, choć wesoło też wtedy nie jest.